wtorek, 21 lutego 2012

Ranek

Dzisiaj czuję się nie jak jaskółka, zwinna i szybka, tylko jak gęś- wielka nieruchawa, zmęczona gęś. Posprzątałam jedno pomieszczenie w piwnicy. Kto zna piwnice w domach wiejskich, w których grzeje się centralnym ogrzewaniem, wie jak to wygląda. W domach wiejskich, domowymi „śmietnikami” na „przyda się” są albo strych, albo piwnica. W naszym domu jest strych ogromny, ale wejście ma maleńkie. Taka „klapa” w suficie o wymiarach metr na metr. Do niej trzeba się dostać po drewnianych schodkach podobnych do drabiny. Horror. A kiedyś tachałam tam miski pełnie mokrej bielizny do suszenia. No i z powrotem suche pranie na dół trzeba było ostrożnie, żeby nie pobrudzić sadzą i kurzem,  znieść. Do dziś, kiedy patrzę na to wejście nie potrafię zrozumieć, dlaczego nie zrobiliśmy porządnych schodów z normalnymi drzwiami. Pewnie siła sugestii mojej matki, która rządziła się jak mogła podczas budowy naszego domu. Cokolwiek chciałam przeforsować po mojej myśli, zawsze ona na swoim postawiła. Z tym wejściem pewnie było tak samo. W poprzednich naszych domach takie były, to po co inne. Tak więc na strych pcha się tylko mniejsze „przyda się”, a do piwnicy te większe. Piwnica ogromna i równie ogromnie spartaczona. Ściany krzywe, stare drzwi (odzyskane podczas rozbiórki poprzedniego domu), źle zrobione wylewki- góry i doliny. Obsługa pieca w kotłowni wymaga codziennego wyjmowania popiołu. No to można sobie wyobrazić, jak przy nieszczelnych drzwiach wyglądają pozostałe pomieszczenia. Co jakiś czas zmiatam z podłóg warstwy kurzu. I dzisiaj taką akcję zrobiłam. Dwie godziny wojowałam z tym cholerstwem. Konieczność i priorytet, bo gdy śnieg zacznie gwałtownie się topić, to przesiąkająca przez posadzkę, zbyt cienką i źle zaizolowaną, woda zamieniłaby kurz w błoto. Wyszłam stamtąd wpół uduszona i brudna jak nieboskie stworzenie. Niemniej szczęście moje jest ogromne, bo na jakiś czas mam spokój. Chociaż z drugiej strony, jak znam życie, znowu się jakaś robota paskudna wykoci. Od niedzieli, w ramach relaksu porządkuję zdjęcia. Wymuszony taki relaks. Młoda kupiła komodę i moja stara szafka musi opuścić dotychczasowe miejsce. W szafce szuflada wielka, cała wypchana zdjęciami. No nie, kiedyś były uporządkowane w kilku albumach. Hmmmmmm.. jak się ma młodocianych w domu i każde nagle chce swoje zdjęcia wziąć, to.. w każdym razie pozostał bałagan, bo poukładać na nowo już nie miał kto. Przerzucałam te zdjęcia z kupki na kupkę i wcale mi jakoś na wspominanie nie szło. Chyba nie jestem sentymentalna, bo „niepotrzebne” darłam bez litości. Po co mi na przykład pięć zdjęć widoku tej samej góry, różniących się tylko lekkim przesunięciem to w prawo, to w lewo? Albo zdjęcia z wycieczek szkolnych? Wystarczy parę ujęć z wszystkimi dzieciakami. Swoje poukładałam i teraz siedzę nad porządkowaniem zdjęć.
Wschód słońca zrobiony w niedzielę o 7,15. Wszystko trwało pół godziny. A potem słońce wsunęło się w chmurę nad nim i zrobiło się pochmurno.










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz