poniedziałek, 27 sierpnia 2012

I zrobiła się pustka- Zuza odeszła


Wczoraj odleciały bociany. Ogromne stado nisko przepłynęło nad ogrodem i skierowało się w stronę Czantorii, na południe. Egipt? Dzisiaj cicho, we śnie, odeszła w „Krainę wiecznego szczęścia” nasza Zuzia. Nie piszę w „Krainę wiecznych łowów”, bo to była nadzwyczaj spokojna i łagodna sunia. Wiewiórki hasały jej przez pyskiem, kiedy leżała  na tarasie, kosy szukały w trawie dżdżownic przed jej nosem, a ona leniwie, spokojnie wodziła za nimi wzrokiem i nie reagowała. Nie cierpiała. Spokojnie zasnęła. Dwa lata temu zrobił jej się na sutku guz i rósł. Weterynarz bał się ryzykować przeprowadzić operację, bo serce Zuzka miała nadwyrężone poprzednią. Zadecydowaliśmy, że jest już stara i nie będziemy jej narażać na dodatkowy stres i cierpienie. Co będzie, to będzie. W zeszłym roku doszło zwyrodnienie kręgosłupa. Coraz trudniej było jej podnieść tyłek. Dostawała zastrzyki, podawałam jej witaminy, jakieś preparaty na wzmocnienie chrząstki. Przez ostatnie tygodnie była na środkach przeciwbólowych i niwelujących zapalenie. Całkiem dobrze funkcjonowała. Jeszcze przedwczoraj była na długim spacerze w lasku, ale pilnowałam, żeby nie brykała. A wczoraj…Po południu położyła się w cieniu pod cisem i dziwnie znieruchomiała. Nie reagowała na nasze głosy, a kiedy patrzyła, to tak, jakby była pod wpływem narkotyku. Młody wieczorem delikatnie pomógł jej przejść na legowisko w naszej sypialni. Nie piszczała, była spokojna, ale nie jadła. Całą noc ciężko oddychała i rano odeszła. Dobry, kochany pies- bardzo bałam się, że kiedy nastąpi kryzys, kiedy zacznie cierpieć, będę musiała podjąć decyzję. Los jej i mnie tego zaoszczędził. Kto stracił ukochane zwierzę, ten wie, co teraz czujemy. Spłakaliśmy się wszyscy jak bobry. Jesteśmy mocno obolali. Miała chyba 14 lat,a z nami była 10. To był najukochańszy członek rodziny. Pochowaliśmy ją pod krzakiem róży, w ogrodzie, na skraju lasku.
Zdjęcia zrobiłam w zeszły czwartek.










sobota, 25 sierpnia 2012

Koniec wakacji


Jeszcze tydzień i po wakacjach. Nie lubiłam tych dwóch tygodni kończącego się sierpnia. Wszystko trzeba było dopiąć na ostatni guzik. Narady, konferencje, pisanie planów, rozkładów materiału, dopinanie dokumentacji szkoły. Ostatnie remonty, pucowanie, narady ze sprzątaczkami oraz konserwatorem, jak im rozplanować pracę w nowym roku szkolnym. Czy jedna przychodzi rano i pracuje do popołudnia, czy otwiera szkołę, pracuje trzy godziny i przychodzi druga? Zawsze którejś nie pasowało i nigdy nie było tak, żebyśmy się nie dogadały. Najwięcej nerwów i „kłótni” było przy tworzeniu planu lekcji. W budynku była podstawówka oraz gimnazjum, a sal za mało. Dwa wyznania- trudność w dopasowaniu lekcji religii, wuefy dla starszych klas  i sala gimnastyczna dla nauczania początkowego (jedna godzina obowiązkowo na sali), informatyka- jedna sala komputerowa, dojeżdżający nauczyciele uczący w innych szkołach. Jak grało wszystko w podstawówce, to gimnazjum się „rozłaziło”. Kiedy już wszystko się zgrało, to okazywało się, że nauczyciel nie może na tę daną godzinę przyjechać, bo ma lekcję w innej szkole. Odkąd pamiętam, a w zasadzie przez całą moją pracę w podstawówce, układałam te plany razem z dwiema bardzo obrotnymi i kumatymi w tym temacie koleżankami. Harmonogram lekcji musiał się ułożyć jak puzzle. Rozkłady materiału zaczynałam pisać w połowie sierpnia, bo miałam najwięcej lekcji tygodniowo na klasę. Kiedy były jeszcze ósme klasy, to w sumie musiałam ułożyć rozkłady dla 5 klas. Przeciętnie dla jednej klasy materiał „rozkładałam” na około 180/200 lekcji. Wszystko w tabelach, wszystko rozpisane i dopracowane pod kątem możliwości danej klasy. W sumie nie bardzo wiem, po co to teraz napisałam. Może nostalgia? Chyba raczej nie tęsknota, bo kiedy opadły ze mnie emocje po utracie pracy, to nawet poczułam zadowolenie, że już nie muszę w tym kołowrocie pracować. Praca w cyklu dziesięć miesięcy harujemy, dwa wypoczywamy (niecałe dwa), te same czynności na zakończenie i przed rozpoczęciem roku szkolnego, cykliczność w działaniach (cykliczne imprezy szkolne, te same uroczystości, te same święta), powtarzalność sytuacji wychowawczych oraz dydaktycznych, jakaś monotonia mimo różnych nowości (innowacji, jak to teraz modnie nazywa się). Pewnie dosięgło mnie też wypalenie zawodowe, bo coraz mniej miałam ochotę angażować się w pracę dydaktyczną, a więcej absorbowała mnie praca organizacyjna, dotycząca funkcjonowania szkoły. Moje lekcje polskiego zaczęłam- zgodnie z oczekiwaniami ministerstwa- prowadzić pod kątem sprawdzianu kompetencji. Zupełny nonsens. Zamiast czytać utwory literackie, analizować postawy bohaterów, rozwiązywać wspólnie dylematy etyczne, cieszyć się poezją i pięknym słowem, dzieciaki ćwiczyły mozolnie pisanie np. sprawozdania, które musiało mieć nie więcej niż 20 zdań i nie mniej niż dziesięć.  Wszystko teraz było punktowane. Absurd, który wywoływał w nas- starych nauczycielach- ogromny bunt i zniechęcenie. Rosła również we mnie świadomość, że w oświacie jest coraz gorzej. Jakieś bzdurne rozporządzenia, wymagające nadprodukcji dokumentów, niekompetentni wizytatorzy, brak metodyków przedmiotowych jako doradców, brak pieniędzy na wszystko, zrobienie z ucznia klienta, coraz mniej zaangażowani nauczyciele i rodzice. Wkradało się zobojętnienie i tumiwisizm. Chciałam od tego uciec, coś zmienić w swoim życiu, wrócić do pracy na uczelni, rozwijać się w innym kierunku i udało mi się. Mimo wszystko- udało się J.
A teraz nadeszła era zamykania szkół, zamykania uczelni, zamykania przedszkoli i zwalniania nauczycieli. I to nie tych nieodpowiednich, tych niekompetentnych. Zwalnia się jak leci, bo nie ma dla nich godzin. W samym Cieszynie zwolniono 16. To dużo.
Siedzę sobie na tarasie, czytam Kalicińską, patrzę na pierwsze opadające liście i ogrania mnie spokój. 
Zwinka. Kiedyś mieszkały w piwnicy. Teraz mają tam zbyt sucho. Myślałam, że wyprowadziły się w ogóle z ogrodu. A tu niespodzianka. Ta jest jeszcze taka drobniutka. Pewnie młoda.
Pozwoliła sobie zrobić kilka zdjęć i potem piorunem czmychnęła między liście.
Pokłonnik Kamilla.
No i nasza młoda gniewna. Ona chyba nie potrafi spokojnie, po cichu przelecieć po gałęziach. Zawsze narobi takiego rabanu, że od razu wiemy, gdzie aktualnie przebywa. Gna z drzewa na drzewo fukając, cukając i popiskując. Ostatnio pobiła się ze starą wiewiórą na dachu sklepu. Tumult był wielki. Potarmosiły się parę minut, coś sobie pokrzykiwały, a potem zgodnie pobiegły w głąb ogrodu.




środa, 22 sierpnia 2012

Strych


Wróciło upalne lato. Dzisiaj było 30 stopni w cieniu. Upał, a mnie zachciało się sprzątać strych. Wykorzystałam do pomocy Młodego, który ściągnął w niedzielę z Anglii na trochę. Jaskół pilnował interesu, a my rozpoczęliśmy akcje "Strych". Na strychu jak w piecyku. Do tego kurz, pajęczyny i sadza.  Młody ze swoją alergią prawie na wszystko, został poza głównym miejscem akcji. Objął funkcję "wynosiciela". Strych jest ogromny. Ciągnie się „przez dwa domy”, bo nie ma ściany odgradzającej strych domu mojej siostry od naszego strychu (bliźniak). Na strych wrzuca się wszystko, co przeszkadza aktualnie w domu i co jakiś czas robi się na nim generalny porządek. Od pewnego czasu wkurzałam się, bo kiedy tam wchodziłam, już na wstępie potykałam się o różne graty. Poza tym, jakieś tam poczucie bezpieczeństwa w nas siedzi i należało zrobić zabezpieczenie ppoż. No to w końcu zabrałam się do roboty, żeby wyczyścić tę stajnię Augiasza. Przez okno (drugie piętro) na trawnik wyrzuciłam wszystkie stare, tekturowe pudła, które miały jeszcze na coś się przydać i jakieś stare dywany, kołdry, pierzynę. Do tego wyliniałego konika na biegunach, cztery zardzewiałe wózki dla lalek, stare taborety. Rany… kompletnie nie mam pojęcia, po co to tam kiedyś wywlekliśmy. No chyba tylko na to „przyda się”. Przez otwór w suficie (bo zaćmiona „pomysłami” mojej matki: „A na co ci schody na strych?”- kazałam, wzorem wszystkich domów, w których mieszkałam z rodzicami, zrobić w suficie taki otwór z zamykaną od góry „klapą” i do niego schodki drewniane), podawałam Młodemu cały sprzęt elektryczny, stary i zepsuty, który zobowiązali się zabrać „złomiarze”. Tacy „złomiarze” to skarb. Przyjeżdżają co jakiś czas i zabierają wszystkie stare graty jak leci. Zeszłam ze strychu po dwóch godzinach umorusana, niczym górnik dołowy. Potem pozbieraliśmy z trawnika całe to paskudztwo i zanieśliśmy na miejsce obok kręgu na ognisko, przykryli plandeką, żeby nie zamokło i niech czeka na wielki ogień. Mamy jeszcze w planie kilka tzw. „brudnych robót”. Musimy posprzątać piwnicę (kilka pomieszczeń) i garaż. Bardzo jestem zadowolona z uporządkowania strychu. Zostało tam wprawdzie jeszcze mnóstwo książek do posegregowania i… Nie wiem, co z nimi zrobić. Mogę zanieść do biblioteki (już rozmawiałam z bibliotekarką), ale to część. Mogę zanieść część do Diakonii, a co z resztą? Do Diakonii zaniosę również wszystkie pluszaki, które zostały po moich dzieciakach. Wypiorę, wysuszę i niech innym dzieciom służą. W sobotę Młody jedzie po synową oraz Malucha do jej rodziców. A potem…. Będę się cieszyć wnukiem.





piątek, 3 sierpnia 2012

Przed burzą


Upał do południa niemożliwy. Idę przez ogród i widzę oklapnięte liście na roślinach, zmęczone. Nie pomaga wieczorne podlewanie. Rano jeszcze trochę rosy, a po południu już Sachara. Dzisiaj niewielka zmiana. Po południu nadeszła od zachodu burza. Ale zanim usłyszeliśmy pierwsze pomruki grzmotów, na pole po drugiej stronie drogi wjechał kombajn. W tym roku sąsiad miał  zasiane takie miszmasz. Tu się mówi na to pospółka, czyli trochę pszenicy, trochę owsa i trochę jęczmienia. Pole ogromne prawie 4 hektary, ziemia dobrej klasy, ale sąsiad traktuje ją dziwnie po macoszemu. Pewnie dostaje dotacje unijne i nie zależy mu na porządnej uprawie. Warunkiem takiej dotacji jest przynajmniej jednorazowe skoszenie areału. Obojętnie, co na nim rośnie. Dobrze, że nie puszcza to w nieużytek, bo mielibyśmy bal z chwastami.  Przynajmniej ma jakąś namiastkę karmy dla świniaków lub kur. Wkurza mnie takie podejście rolników do upraw. Brat mieszka w przemyskiem i mówi, że tam całe hektary leżą odłogiem. Rolnicy raz taki nieużytek skoszą i dostają dotację. Tylko, że to może być pułapka.  Zapuszczoną ziemię trudno się odnawia do uprawy- tam podobno nawet krzakami jest już zarośnięta i trzeba by je karczować- a w kryzysie Unia może powiedzieć: Stop! Nie dajemy dotacji. I teraz rolniku ugryź się w piętę, bo żeby odzyskać dobre pole uprawne, trzeba mieć na to nakłady. Ale ad rem- kombajn wjechał i zaczął kosić.  A od zachodu coraz ciemniejsze chmury nadciągają, zaczyna też porządnie grzmieć. No i teraz loteria- zdąży czy nie zdąży. Kończył, kiedy zaczęło coraz mocniej padać. Na szczęście to był spokojny deszcz i nie zaszkodził zbożu. Ostatniego zbioru już nie zrzucił na przyczepę. Panowie piorunem zabezpieczyli plandeką ziarno i co moc w silnikach „pognali”, najpierw kombajn, a za nim traktor z pełniuteńką przyczepą zboża, do domu. Odetchnęliśmy. Jakoś tak niefajnie byłoby, gdyby na samym końcu wszystko zmokło. A burza była byle jaka. Trochę pogrzmiało, trochę popadało, a tak naprawdę wszystko przeleciało gdzieś bokiem nad Cieszynem. 

 Zakwitł jeden z hibiskusów. Drugi jest czerwony, a trzeci- biały, nie przetrwał mrozów. Szkoda.


Tego lata kloniki pięknie kwitną.

środa, 1 sierpnia 2012

Dziś też był dobry dzień- pełnia lata


Ranek już typowo sierpniowy. Cienie zalegają coraz dłużej w dzień, słońce coraz później spieka. A jednak upał niemiłosierny. Jest susza. Te kilka dni deszczu tylko trochę ulgi przyniosły. Z drugiej strony rolnicy cieszą się, bo żniwa w pełni i pewnie zdążą zebrać zboża bez przygód. Lubię tę porę roku tu na wsi. Mieszkanie na wsi w ogóle mi nie dokucza. A jak pomyślę, że dużo mieszczuchów buduje teraz domy z dala od miejskiego ścisku, to przypomina mi się pogardliwe traktowanie mieszkańców wsi jeszcze kilkanaście lat temu. Teraz mieszkać na wsi i pracować w mieście to marzenie wielu. I młodzież też już nie ucieka do miast. Budują domy tu, obok domów swoich rodziców. A wracając do żniw- pełno wkoło pracujących kombajnów. Młoda i Jaskół kichają i zwiewają jak najdalej, bo za kombajnami pył unosi się na parę metrów, a oni uczuleni. Zresztą mnie też ciągle kręci w nosie. O 17 zawyły syreny. Godzina 0. Postaliśmy chwilę w milczeniu. Tak, tu na wsi również czczą minutą ciszy rocznicę wybuchu powstania.  Wieczorem zrobiliśmy sobie wycieczkę rowerową. Pojechaliśmy do lasu polnymi drogami. Niestety, z lasu musieliśmy się szybko ewakuować, bo dopadły nas chmary gzów. Nawet zdjęć nie porobiłam- gdy tylko przystanęłam byłam dosłownie oblepiona tymi upiornymi owadami. W drodze powrotnej przystanęliśmy przy domu moich kumpli ze studiów. Parę lat temu wybudowali w ładnym miejscu, niedaleko nas, dom i tym sposobem zyskaliśmy miłych przyjaciół. Pogadaliśmy, pośmialiśmy i poznaliśmy ich nowego psiaka. Przeuroczy. Mieszanka foksteriera ze sznaucerem. I wielka zadziora.
Trochę zdjęć jednak zrobiłam. Jestem zauroczona okolicą. Ciągle odkrywamy śliczne zakątki.
 Nie jest to cud techniki i najnowszy model, ale jeździ bezawaryjnie, lekko i nie zamienię go na żaden inny.







Takie grzyby rosną w okolicznych lasach. Te prawdziwki znalazł szwagier niemal na samym wejściu do zagajnika.
PS. Właśnie wróciłam z ogrodu. Jest pełnia. Na niebie ogromny księżyc i głośno grają świerszcze. Prawdziwie letni wieczór.