czwartek, 29 listopada 2012

Coś się klończy jednak nie jest mi żal.


Dzisiaj oglądałam ciuchy w kolorowym magazynie i nagle zdałam sobie sprawę, że już chyba nie będę musiała, bo niby gdzie mam nosić sukienki, buty na obcasach, żakieciki….sweterki, kolorowe apaszki i… biżuterię?
I nawet nie wiem, czy naprawdę mi tego żal.






piątek, 23 listopada 2012

Jeszcze raz o łuparce do drewna


Jaskół przeczytał komentarze pod poprzednim postem i zdziwił się, że nie zamieściłam zdjęć tej wychwalanej przeze mnie łuparki. No nie zamieściłam, bo wydawało mi się, że sprzęt znany, to co ja się będę wymądrzać. Z komentarzy wynikało jednak, iż łuparka to narzędzie raczej niecodzienne. W każdym razie większość takiego sprzętu nie widziała na oczy. Dobra… zatem zeszliśmy do piwnicy, żeby zrobić zdjęcia. 
 Maszyna jest elektryczna i działa na zasadzie prasy hydraulicznej.
 Klocek jest w rynnie przesuwany popychaczem, który działa pod wpływem sprężonego oleju. Dopychany jest do klina z naciskiem 4 ton. Maszyna jest prosta w obsłudze i nawet damska część ludzkości może ją bez trudu obsługiwać
 Nie ma mocnych, trzask i dwa mniejsze już leżą. Tutaj demonstrowaliśmy łupanie mniejszego klocka. Do połupania mamy przeważnie dwa razy większe.
To wynik połupania około 8 wielkich klocków. Nasza dzisiejsza wieczorna praca :)

czwartek, 22 listopada 2012

Łuparka do drewna, ulga dla rąk


Dzisiaj to już tylko szukam kąta do zdechnięcia. Nie wiadomo, w co ręce włożyć. Idzie zima, a to oznacza sezon dla mięsożernychJ. A jako, że coraz częściej Polacy przestają  „miąs nieświeżych”, a raczej rasowanych różnymi chemiami, jadać, to i moda na swojskie coraz bardziej się rozwija. A to z kolei oznacza dla nas coraz więcej pracy. Tylko się cieszyć i prosić o jeszcze.  I nic to, że kostki puchną i na pyszczyska padamy. Tym razem taki stan mnie bardzo zadowala.
Z każdym dniem robi się bardziej i bardziej jesiennie. Pogoda przeważnie barowa. Mgły poranne oraz wieczorne. Mokro, ale ciepło. Dwa dni temu nieoczekiwanie zjawili się nasi drwale. Zrobili czystkę wśród drzew, pocięli dodatkowo te grube dębowe „patyczki”, których zdjęcia zamieściłam w którymś z wiosennych postów. Ulga ogromna. W życiu, nie zrobilibyśmy tego z Jaskółem naszą małą piłą w takim tempie. Do wiosny rżnęlibyśmy to drewno, płacząc zapewne rzewnymi łzami. Trzy kubiki ogromnych dębowych szczap. Zgroza. A drwale w ciągu godziny rozprawili z nimi, a dodatku z uśmiechem na ustach. Pozostawili po sobie stos grubych klocków. Teraz je trzeba znieść do piwnicy, a tam… stoi cudo. Po kombajnie, który uważam za największe dobrodziejstwo dla rolników (kto wiązał snopy a potem stał na młockarni, ten dobrze wie, o czym mówię), jest następne- ŁUPARKA do drewna. Nie śmiać sięJ. Ja tam zawsze lubiłam rąbać drewno w celach rozrywkowych, a nierzadko terapeutycznych, kiedy byłam czymś mocno wkurzona. Jaskół też nie mikrus, siekierą wywija, że hej, ale…”Znaj proporcjom Mocium Panie”. Nie 3 kubiki twardego dębu- klocków o średnicy 20-40 centymetrów średnicy. Poza tym, te nasze kręgosłupy…po kiego czorta sobie szkodzić? Kupiliśmy łuparkę i teraz ona ślicznie odwala za nas całą robotę. No wprost cudo. Kładzie się na metalową rynienkę klocek, włącza mechanizm, klocek podjeżdża, wbija się w niego klin… łup… z jednego kloca są piękne dwie szczapy. Wash and go. I łupie, i cieszy. Fajna zabawa.  A wierzba, ta, o którą była wojna z urzędasem, prawdopodobnie ocaleje. Skróciliśmy jej pień o dwa metry i jak przeżyje konieczne podcięcie paru korzeni, to niech sobie rośnie. Suchy bożodrzew pewnie zwali się na drogę i będzie afera. Nic to. Wczoraj dostałam pisemny „odzew” naszego urzędasa, że musimy dostarczyć stosowne pismo, czyli wyrok dotyczący postępowania spadkowego. OK, przestało nam się spieszyć. Ekipa do cięcia już była, następny raz będzie za rok. Panowie drwale- górale zimą obsługują wyciągi narciarskie i nie prowadzą prac wycinkowych. Trudno ich złapać. 







czwartek, 15 listopada 2012

Polowanie na kaczki- jesień


Jak to jest? Na stronie psiego schroniska widnieje lista rzeczy potrzebnych. Na liście znajdują się stare koce, kołdry, maty itp. Podczas wielkiego sprzątania domiszcza, uzbierały się tego dwa ogromne wory. Młoda zawiozła je do schroniska i przywiozła z powrotem. Dlaczego? Bo podobno jest tam zawalony takimi rzeczami cały strych i na razie nie potrzebują. W zasadzie nie ma sprawy. Schronisk w okolicy jest parę. Może zawieziemy do Bielska, może Pszczyny, czy innej miejscowości. Tylko… gdyby ktoś z cieszyńskiego schroniska aktualizował stronę internetową, to Młoda nie jechałby na daremno. Pewnie i inni też. Ot, takie „niedopatrzenie”, a kosztuje trochę.
Przymrozki ostudziły trochę galopady wiewiórek po ogrodzie. Od czasu do czasu widuję Kminka, jak buja się na sosnach. Ma gniazdo na jednej obok garażu. Ptaki też już nawołują się tak bardziej zimowo. O dziwo, w tym roku zdążyłam okopcować róże i przygotować ogród do zimy. W przyszłym tygodniu przyjeżdżają nasi drwale i będą robić czystkę wśród starych drzew owocowych. Niestety, z żalem musimy się pożegnać ze śliwami. Są tak schorowane, że nie ma sensu, aby dalej rosły. Drwale, przy okazji, ogłowią sławetną wierzbę, o którą był awantura z urzędasem. Na razie ogłowią, a potem… mam nadzieję, że ta sprawa skończy się wycinką drzewa. Zaczynam również przeprowadzać postępowanie spadkowe. Urzędas wymusił… nie wymusił, ale dla świętego spokoju zrobię to i już. Oczywiście, cała impreza wymaga gonienia po urzędach i wypełnienie różnych papierków, no i płacenia, płacenia, płacenia.
Wczoraj leciały  w stronę czeskich Beskidów klucze gęsi, a o zmierzchu uciekały znad pobliskich stawów dzikie kaczki. Leciały i przerażone głośno kwakały. Za nimi niosły się huki wystrzałów. Sezon polowania na kaczki trwa.
 Zmierzch







niedziela, 11 listopada 2012

Do dwóch razy...


 W minionym tygodniu postanowiliśmy, że pojedziemy odwieźć motocykl na zimowy spoczynek. Padło na sobotę, ponieważ prognoza przewidywała śliczną pogodę. Wczoraj zaplanowaliśmy sobie wyjazd tak około 13-13.30. Sklep mamy czynny do 12tej. Pozbierać manatki i jazda.  Po 12tej zaczęło się dziać nieszczególnie. I tu mała dygresja na temat zupy.
Zupa musi być gorąca. Taka prawie parząca wargi, wtedy ma swój smak. Spróbujcie zjeść ciepły, a nie gorący rosół. Zaraz wam się na wargach osadzą oczka tłuszczu. A taki letni barszcz- sam jego widok nieszczególny jest. Nie, zupa musi być koniecznie gorąca. A zwłaszcza grochówka, którą ugotowałam wczoraj. Zimna grochówka przypomina paskudną breję. Zawsze staram się stawiać na stół gorącą zupę. I wczoraj również już stawiałam garnek z gorącą zupą na stół, gdy…. Trrrrrrr… sklepowy dzwonek. No dobra, jakiś spóźniony klient przyszedł. Jaskół niechętnie poszedł go obsłużyć. Gar z zupą z powrotem na palnik. Po 10 minutach zabieramy się do obiadu. Stawiam garnek z gorącą grochówką na stół. Pachnie bosko….chcę nalewać na talerze i….. dzzzzzzzzzzz…. Sklepowy dzwonek. Rany…. Jaskół do sklepu, garnek z zupą na palnik. Już mnie zgrzało. SOBOTA, PO GODZINACH! Zaraz musimy wyjeżdżać. Tylko, jak tu się buntować, kiedy pieniążki jeszcze pchają się do domu. Zmięłam paskudny wyraz w ustach i czekam. Przyszedł Jaskół- stawiam garnek z gorącą zupą na stół i już chwytam za chochlę…. No co?!… I owszem… sklepowy dzwonek. Zrezygnowany Jaskół poczłapał do sklepu, ja zrezygnowana stawiam garnek z zupą  na palnik. Wrrrrrrrrrrr!!!!!!! A potem szybko- zupa na stół, i ekspresowo tę gorącą grochówkę (nawet nie zdążyła na talerzach wystygnąć) pochłonęliśmy, bo a nóż widelec jeszcze jakiemuś klientowi strzeli do głowy przyjść na zakupy po godzinach. W sumie nic takiego się nie stało, tyle, że sobie polatałam z garnkiem zupy na trasie piec-stół -piec- stół, patrząc co chwila na zegarek. Potem, już spokojnie, spakowaliśmy różne rzeczy do mojego samochodu, Jaskół na motocykl i ruszyła karawana w drogę. Od tego momentu toczyło się wszystko tak, jak w monologu Stuhra Młodszego: „No siedzimy sobie, gadamy… nic się nie dzieje…. No… i siedzimy sobie… tak, gadamy…. Nic się nie dzieje….”. Jedziemy sobie- Jaskół na motocyklu, ja samochodem za nim- słoneczko świeci, samochody nas mijają i poza tym… nic się nie dzieje… no, jedziemy sobie….samochody nas mijają….piękne jesienne kolorowe widoki…jedziemy….samochody nas mijają….jedziemy…. Stop! Stacja benzynowa, ponieważ musiałam zatankować i kupić słodkość zaprzyjaźnionej małolacie. Jaskół ustawia motocykl, ja wyskakuję z samochodu. FUJ! Co tu tak spaloną gumą śmierdzi. Aż mnie zemdliło. Patrzę, stoi TIR z boku. Mówię do Jaskóła, że to chyba w tym Tirze opona się smędziła. On tankuje, ja idę do budynku płacić. Wychodzę na parking i widzę, że Jaskół stoi z tyłu samochodziku a minę ma nieszczególną. Pokazuje ręką na tylne koło. Patrzę, robi mi się miękko. Z opony dymi się jak jasny gwint. Rany…. Jeszcze trochę, a … wolę nie myśleć, co działoby się po paru kilometrach, gdybyśmy nie stanęli. I żaden baran, mijając mnie, nie dał znaku, że mam świecę dymną zamiast opony.  Milusińscy. Jak się chrzani, to się chrzani. Najpierw 3 razy odgrzewana zupa, teraz koło…strach myśleć, co dalej, zgodnie z prawem Murphy’ego, jeszcze się zdarzy. Zjechałam na parking i kombinujemy. Trasa do- ponad 100 kilometrów- trasa z – też to samo. Hmmmm….Koło stygnie, ale mnie już odeszła ochota na eskapady z niewiadomą, bo nie odkryliśmy przyczyny grzania się koła. Hamulec ręczny dociśnięty do dołu na maksa, kontrolka nie świeci. Więc co? Nic to- wracamy. Najpierw jadę wolno i pociągam nosem- śmierdzi spalenizną, czy nie? Co chwilę zerkam w boczne lusterko, czy nie dymi i w tylne, czy Jaskół, który teraz jedzie za mną, nie daje znaku do zatrzymania się. W końcu nie wytrzymuję, staję na poboczu, wyskakuję, przytykam rękę do koła. Lodowate. O, żesz! Podchodzę do Jaskóła, zastanawiamy się- może jednak pojechać z motocyklem. Raczej nie, robi się późno. Nie zdążymy tam zajechać przed zmrokiem i będziemy wracać wieczorem. A w dodatku w ciągłej niepewności. Nie nada. Do domu grzeję 90tką. Testuję, czy na dużych prędkościach będzie się smędziło. Dojechałam, dotykam koła- lodowate. O złośliwości rzeczy martwych. Zaplanowaną, uroczą wycieczkę szlag trafił, pozostała nam …. Cytrynówka.
PS 1. Trzeciego „złego”, na szczęście, wczoraj już nie zaliczyliśmy J
PS. 2. Jaskół pojechał dzisiaj na motocyklu sam i wrócił pociągiem.







wtorek, 6 listopada 2012

Trochę jesiennie i melancholijnie


Mnożą się zaległości w pisaniu. Myśli po głowie chodzą. Temat za tematem atakuje, a potem… puff i już się nie chce go poruszać.
 Pochwalę się, bo to mnie cieszy. Odesłałam autokorektę dwóch rozdziałów, które są zamieszczone w książce, wydawanej przez UAM w Poznaniu. Jak dobrze pójdzie, książka ukaże się na początku przyszłego roku. No i dostałam „zamówienie” na rozdział do następnego tomu serii, traktującej o filozofach- pedagogach. Teraz piszę o Erazmie z Rotterdamu, a następny filozof będzie z Oświecenia. Jeszcze sobie nie wybrałam osoby, o której napiszę. Cieszę się, bo trochę mi brakuję życia akademickiego. Z drugiej strony, zrobiło mi się niesamowicie dobrze. Nie muszę się wcześnie zrywać, lecieć na przystanek i marznąć czekając na autobus, być „na godzinę”, nie muszę wykonywać bzdurnych poleceń, dostosowywać się, wysłuchiwać, zarywać soboty i niedziele itd. Sama sobie „sterem, żeglarzem, okrętem”. Chcę, to robię, nie chcę, to nie. A równocześnie ciężko haruję na swoim. Jednak to jest „moje” i to lubię. Bardzo mi się teraz takie życie podoba.  Moje naukowe piszę w swoim tempie, a nie na czas, bo już, bo wydawnictwo, bo inni, bo redakcja. A figa. A tak naprawdę, to na uczelni nie ma teraz szans cokolwiek wydać bez układów. Szpalty są zarezerwowane dla ”swoich”. Nigdy nie byłam ”swoją”. No to ja sobie teraz napiszę i potem spróbuję w drukarni, własnym sumptem, wydać. Już się pytałam. Na początek wcale to nie są takie duże koszty, jeśli nakład wynosi około 50/100 egzemplarzy. Pod warunkiem, że będzie to wersja minimalistyczna- bez kolorów i udziwnień.
Ruda zginęła. We Wszystkich Świętych młoda znalazła ją niedaleko naszej bramy, na poboczu, z zakrwawionym noskiem. Nie żyła. Pewnie zrobiła skok i uderzyła łebkiem w koło samochodu. Jeszcze jest mi strasznie ciężko. No co?! Że to tylko wiewiórka? Może „tylko” ale nie dla mnie, nie dla nas, bo i Jaskóła też bardzo ruszyło. To była nasza Bazylka. I tak, jak bardzo przeżyliśmy odejście Zuzki, tak bardzo przeżyliśmy jej odejście. Boimy się, że na wiosnę Kminek poszuka sobie partnerki poza ogrodem i wyniesie się stąd. Byłoby smutno.
Trochę jesieni