środa, 13 lutego 2013

Rozterki


Pora roku zrobiła się taka nijaka. Niby piękna zima, śnieg pada i lekki mróz, ale już w dzień ptaki się nawołują i od czasu do czasu wiewióry śmigają po drzewach. Nasza ruda (Kminek/Kminkula?) znalazła sobie towarzysza/kę do pary i  kiedy tylko przyświeca słońce wyczyniają w iglastych harce.  Cieszymy się bardzo, bo już myśleliśmy, że rudas zarzuci tobołek na plecy i wyniesie się w świat, w poszukiwaniu nowej rodzinki. Na razie widujemy go, jak śmiga wzdłuż ulicy do sąsiedniego ogródka. Pewnie gania na na randki. Wiosna się zbliża, a wiewiórki potrafią wydać do trzech miotów w ciągu roku. Fajnie byłoby. Takich rudych piękności nigdy za wiele w naszym ogrodzie. Tym bardziej, że wycinając stare oliwniki, odsłoniliśmy duże krzewu leszczyny, które już mają niesamowite ilości pąków. Jak dobrze pójdzie, będzie urodzaj orzechów. Orzechy laskowe zostawiamy rudym. Znaczy się, nim zorientujemy się, że już są dojrzałe, to pod leszczynami zostają tylko skorupki. Niech im na zdrowie idzie. My sobie te włoskie (w ograniczonej ilości) zjemy. Kombinujemy nad zakupem szczeniaka. Sytuacja jest na razie patowa. Chcemy, bo fajnie mieć takiego milaczka w domu. Brakuje nam Zuzki, a w naszym domu zawsze były psy i jakoś bez psa smędomendolnie jest. Nie chcemy, bo to rok z głowy nim się piesek przyzwyczai, ułoży, nim się dopasujemy i zaakceptujemy wzajemnie. Pieska trzeba od początku przyzwyczajać do bycia współdomownikiem. Na to idzie ogrom czasu. Chcemy go oswoić z jazdą samochodem,  nauczyć pozostawać samemu w domu. I to trzeba zrobić bez psich stresów. Mały szczeniak jest absorbujący, a my jesteśmy zajęci różnymi sprawami- przede wszystkim- sklepem.  I tak, jak ta panna na wydaniu, co to „i chciałaby i boi się”, miotamy się od decyzji, co decyzji. Mnie jeszcze powstrzymuje inna rzecz- boję się, że nie dam rady przeżywać psich chorób, jakichś nieszczęść, cierpienia zwierzęcego. Za miękka jestem na takie rzeczy. Jeszcze teraz mam przed oczami widok Zuzki po operacji i jej widok, kiedy już nie żyła. Pamiętam również moment usypiania kochanego pekińczyka. Nie było wyjścia- miał 17 lat i był bardzo schorowany. Cierpiał na epilepsję, nie pożyłby długo, ale nie miałam siły patrzeć na jego cierpienie, podjęłam decyzję. Dobrze, że miałam już Zuzkę, która mi złagodziła ból po Agacie.  Kiedy pies choruje i nie potrafi powiedzieć, co go boli, jestem też chora. Ta niemoc w dojściu „do źródła’ mnie dobija. Każdy psi jęk, każde westchnienie powoduje, że we mnie serce staje, bo pewnie dzieje się już naprawdę coś złego, coś nieodwracalnego. Może to takie moje fanaberie, może ktoś powie, że pies to tylko pies, co tam się aż tak przejmować. Wiem, że kiedy biorę psa do domu, to ja jestem odpowiedzialna dosłownie za wszystko, co jest z pieskiem związane. I za psie radości, i za psie smutki też.
Jeszcze trochę naszej Zuzki. Ogromnie mi jej brakuje.
Zdjęcia z ostatniego roku jej życia. Miała 14 lat





czwartek, 7 lutego 2013

Janome


Tak się ostatnio wściekłam na mojego Łucznika, że postanowiłam przyoszczędzić nieco grosza, żeby kupić sobie nową maszynę do szycia. Jako nastolatka nauczyłam się szyć na maminej starej,  niemieckiej maszynie z napędem nożnym. Miała tylko jedną opcję- „szyj do przodu”, ale za to cudnie była posłuszna, miękka oraz nie sprawiająca kłopotu. Wyprowadziłam się na swoje i zabrakło mi maszyny. Nowe mieszkanie trzeba było obszyć w firanki, zasłony itp. Wtedy również szyło się pościel, ciuchy dla sobie, a potem dla dzieci. Maszyna była mi niezbędna i już. Kupiłam elektryczną- Łucznika. Chyba dobry egzemplarz udało mi się kupić, bo szyła bezawaryjnie 20 lat. Dużo szyła i podobnie, jak ta  stara niemiecka od mamy, była miękka, reagowała natychmiast. Cicho pracowała. Ale była na plastykowych częściach, a te wytarły się od takiej intensywnej eksploatacji. Łuczniki kiedyś były dobrymi maszynami, miały dużo funkcji, niedrogie, dlatego zdecydowałam się kupić następna maszynę tej marki. Po tygodniu pożałowałam gorzko. Niestety nie było wówczas możliwości zwrócenia jej do sklepu. Przemęczyłam się z nią ponad 10 lat.  Pedał chodził ciężko, kabel z niego często wypadał, coś było nie tak z naciągiem nici, nierówno szyła i była głośna. Najbardziej wkurzało mnie to ciągłe rwanie nici i męka z nawlekaniem jej przez wszystkie  możliwe haczyki, talerzyki i sprężynki. Fatalny egzemplarz. Ostatnio nie wytrzymałam, włożyłam grata do szafy na wieczne zapomnienie. Zrobiłam na różnych forach przegląd opinii o maszynach do szycia i kupiłam cudo o wdzięcznej nazwie Janome. Japonka z wbudowanym kompem. Bez przesady, mam model o najmniejszej liczbie ściegów w tej klasie, ale i tak  jestem przeszczęśliwa. Przedwczoraj całe popołudnie uczyłam się programować, a wczoraj uszyłam dwie poduchy, pokrowiec na pufa (pufę?) oraz pokrowiec na krzesełko. I to byłoby na tyle chwalenia się.
A na polu szlag trafił to piękne przedwiośnie- spadł śnieg. Jest wprawdzie ciepło, ale mam już serdecznie dosyć tej „bielizny”.



Brrrrrrrr.....