poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Bociany

Kołujące nad domem stado było bardzo duże. Naliczyliśmy około 27 sztuk. tak naprawdę to były dwa mniejsze stada. Jedno kołowało wysoko, bardzo wysoko na niebie i było ledwo widoczne. Drugie kołowało dużo niżej. Oprócz tego pojedyncze bociany przefruwały w dość szybkim tempie z miejsca na miejsce jakby patrolowały, co robi reszta ptaków. Wydawało się, że sfotografować kołujące bociany będzie łatwe. Nic podobnego. Przemieszczały się bardzo szybko i trudno je było uchwycić. Najpierw kołowały nad polem naprzeciwko domu, które właśnie kombajnowano. Podobno kilka z nich siadło na świeżym ściernisku na końcu pola. Potem poderwały się i poleciały za stadem. To loty próbne. Stado szykuje się do odlotu. 






piątek, 23 sierpnia 2013

Krople jak diamenty

 Tłem jest mgła i robiłam je pod zamglone słońce. Wyszła prawie sepia.
 I ten sam kwiat, ale fotografowany "z góry".




czwartek, 15 sierpnia 2013

Wilgi

Wyobraźcie sobie lipcowe południe. Upał okrutny. Wyrąb w lesie. Na obszar wyrębu wchodziłam przez rów, nisko schylając się pod płotem, który w tym miejscu przechodził nad rowem. Rów był świeżo wykopany i miał gliniaste, mokre dno. Nad rowem była wysoka grobla, a na niej rosły maliny. Stałam bosymi nogami w rowie na wilgotnej glinie, głowę paliło mi słońce i rwałam dojrzałe maliny, zachłystując się ich nagrzanym zapachem tak słodkim, że aż mdlącym. Obok, w cieniu, przy moich nogach leżała, lekko dysząc, moja ukochana Czarka. W lesie było cicho. Czasem mucha zabrzęczała, od czasu do czasu słuchać było zaśpiew wilgi, dochodzący z korony starego dębu rosnącego obok wyrębu. Ten upał, ten zapach i smak malin, ta lodowata glina pod moimi stopami i ten śpiew wilgi bardzo zapadły mi w pamięć. 
I oto, na początku lipca, w naszym ogrodzie, odezwała się wilga. Nie wierzyłam własnym uszom. Wilga, naprawdę wilga. Chyba uwiła gniazdo, bo od tej pory często budził mnie jej śpiew. 
 Ale gdzieś od miesiąca, w ogrodzie, zaczął się odzywać też inny ptak. Głos miał skrzeczący i myśleliśmy, że to jakiś młody drapieżnik odwiedza nasz ogród. Obserwowaliśmy ptaki. Nie bały się, latały spokojnie. Czyli nie drapieżnik, zatem co? Może papuga skądś zwiała i teraz błąka się po ogrodach? Przyznam się, że ten głos budził we mnie niepokój. Bardzo chciałam dowiedzieć się, co to za ptak. No i dzisiaj wszystko się wyjaśniło. Po południu nad naszymi głowami przeleciały dwa ptaki, usiadły na brzozie i…najpierw usłyszeliśmy zaśpiew wilgi, a potem charakterystyczne skrzeczenie. Tak, ten drugi głos to też „śpiew” wilgi.

Wilga- pospolity w Polsce  gatunek lęgowy. Przylatuje w pierwszej połowie maja i odlatuje w sierpniu. Zamieszkuje widne, luźne drzewostany liściaste oraz mieszane- parki, lasy, ogrody. Unika zwartych, ciemnych kompleksów leśnych. Żeruje wśród gęstych gałęzi drzew pod osłoną liści, dlatego bardzo trudno ją dostrzec. Jest ruchliwa, płochliwa, często przelatuje z miejsca na miejsce. Żywi się owadami, głównie gąsienicami motyli. Lubi również owoce, zwłaszcza wiśni i morwy. Gniazdo umieszcza nad ziemią, na wysokości od kilku do kilkunastu metrów. W ścianki gniazda wplata ścinki szmat, sznurek, kawałki papieru. Wilgi mają tylko jeden lęg, w czerwcu. Z nakrapianych jaj wykluwa się od 4 do 5 piskląt. Młode przebywają z rodzicami aż do odlotu, tworząc niewielkie stadko. Samiec wilgi jest upierzony w kontrastowych kolorach- czarnym i żółtym. Samica wilgi oraz młode mają upierzenie oliwkowe.
Samiec wilgi w okresie lęgowym wydaje donośny melodyjny gwizd, składający się z trzech lub sześciu tonów. Śpiewa ukryty wśród liści. Zarówno samiec jak i samica wydają również charakterystyczny syczący skrzek lub dwusylabowy krzyk.
Jako ptak pochodzenia tropikalnego, silnie reaguje na zmianę pogody, a zwłaszcza na podniesioną wilgotność w powietrzu. W tym czasie zwiększa swoją aktywność. Wtedy też Samiec wilgi najchętniej wykonuje swoją pieśń. Stąd pochodzi ludowa przepowiednia, która mówi, że jak Wilga śpiewa „sofija, - fija”, to niebawem spadnie deszcz.

wtorek, 13 sierpnia 2013

Szerszenie

No i zrobiło się trochę chłodniej. Po trzytygodniowych upałach bez kropli deszczu nareszcie popadało. Nie jest to rewelacja, ale zawsze trochę wody dla biednych roślin spadło. W ciągu dnia siedzę w domu i robię porządki, z myciem okien włącznie. Tym razem nawet jestem zadowolona. Intensywna praca fizyczna powoli niweluje stan, jaki pozostał mi po utarczkach z szefem i innych trochę nerwowych rzeczach. Dzisiaj już zupełnie na luzie, spokojnie pucowałam krok po kroku dom. Parę dni temu wezwaliśmy specjalistę do usunięcia gniazda szerszeni. Zrobiły je sobie w tym samym wywietrzniku, obok okna sypialni, w którym w zeszłym roku miały gniazdo wiewiórki. Nie lubię takich akcji. Z gniazdem os obok poziomek zwlekaliśmy też do tej pory. Jakoś żal, mimo, że to trochę niebezpieczne stworzenia. Szerszenie stały się jednak agresywne i po trzeciej pobudce o 5 rano, którą nam urządziły, wpadając do sypialni, postanowiliśmy się z nimi rozprawić. Szerszenia nie wolno zgnieść. Wydziela on wtedy jakieś fluidy, które zwabiają pozostałe osobniki w celu ratowania zaatakowanego. Podobno szerszeń ma też mnie jadu niż osa i użądlenie pojedynczego owada nie jest niebezpieczne (jest, gdy ktoś jest uczulony). Ich siłą jest gromadny atak, a wtedy wielokrotne użądlenia mogą doprowadzić  do ataku serca, duszności i innych zagrożeń dla życia osoby pożądlonej. O ile przez dzień staraliśmy się wyganiać je na zewnątrz, to nad ranem mogło się zdarzyć, że śpiąc nieświadomie zdenerwujemy lub przyciśniemy jednego, a on już sobie resztę zawoła do pomocy. Trzeba było podjąć drastyczną decyzję. Szerszenie zostały wytrute. Osy zresztą też. Pan załatwił sprawę w ciągu godziny od zgłoszenia i skasował 150 złotych. Gniazda nie wyjął, bo jest trudny dostęp do wywietrznika. Miejmy nadzieję, że akcja była skuteczna. W każdym razie od tamtej pory nie usłyszeliśmy znajomego buczenia, ani nie zobaczyliśmy żadnego szerszenia. No i jeszcze dowiedzieliśmy się, że takimi sprawami Straż Pożarna już się nie zajmuje. Przynajmniej u nas.

Dzisiaj byliśmy z Bezą u weta obciąć pazurki. Bardzo szybko jej odrastają. Biega po miękkim podłożu i nie ścierają się tak, jak trzeba. Tym razem do obcinania zabrał się młody weterynarz. Kazał Bezkę postawić na stole. Mówiłam mu, że to nie jest dobry pomysł, ale chyba nie słyszał. Beza oszalała ze strachu i kiedy się posiusiała wprost na stół, pan zrezygnował z pomysłu wykonania zabiegu na wysokościach, po czym kazał postawić Bezkę na podłodze. Trochę ją uspokoiliśmy i pan zabrał się do obcinania pazurków. Tylne łapki szły z oporem. Przednie już spokojnie, bo pies widział, co się dzieje. Kiedy to podkreśliłam, usłyszałam żartobliwe: „Co się dziwić, nikt nie lubi, kiedy robi mu się wokół tyłka”. Fakt- nikt nie lubi. Ogólnie jest postęp. Pies coraz mniej panikuje. Jazdę samochodem też znosi już spokojnie. 





niedziela, 4 sierpnia 2013

Fachowcy, czyli jak u Jaskółków nowy chodnik kładziono (6,7,8 i epilog)

VI
Czwartek.
O 7ej robimy zakłady z Jaskółem, o której ekipa się zjawi. U sąsiada już pracują na dachu. U nas- cisza. Jaskół twierdzi, że, być może, w ogóle nie przyjadą, bo w środę była wypłata. No to ładna perspektywa. O 9.30 pojawia się ekipa. Jest cała czwórka. Szef już od bramki zjadliwie pyta się, czy coś się zmieniło. Spokojnie odpowiadam mu, że na razie nie, ale potem…. I zwieszam głos.
- Kiedy ma pan zamiar to skończyć- pytam po chwili
-A dzisiaj- rzuca pan beztrosko. Jaskół, jak to usłyszał, tylko się uśmiechnął- Musieliby do północy siedzieć rzucił pod nosem. Faktycznie, ja też w cuda nie wierzę. Zobaczymy.
Idziemy w stronę bocznej bramki. Zatrzymujemy się przy chodniczku już niepotrzebnym, ale skoro został to trzeba go wykończyć brakującym fragmentem. Wzdłuż niego kopano rów pod rurę i był zawalony ubitymi grudami gliny. We wtorek poprosiłam szefa, żeby go porządnie wyczyszczono, bo ja nie będę zdrapywać twardych pagórków. Szef pokazuje ręką wyczyszczony chodniczek i stwierdza, że jeszcze go pozamiatają.
- A ma pan miotłę- pytam słodziutko?. Patrzy na mnie zdziwiony.
-Nie mam.
- Ja też nie mam- dodaję i kieruję się w stronę domu. Ciągle pamiętam o ekipie robiącej parking, która zapomniała przywieźć łopaty. Pożyczyliśmy im dwie. W jednej złamano styl, a druga zniknęła. O „przepraszam” czy odkupieniu nawet się nie zająknięto. Nie miałam zamiaru dawać żadnego narzędzia.
Zajęłam się swoimi sprawami w domu. Musiałam też pilnować Bezy. Obie bramki przecież na oścież otwarte. Zgodnie z moim twardym postanowieniem, wychodziłam na kontrolę co pół godziny i od czasu do czasu przechadzałam się po przyszłym chodniku.
Właśnie myłam podłogi na piętrze, kiedy usłyszałam dochodzący od strony ogrodu ryk piły kątowej. Nie do wiary, ktoś tnie krawężniki na środku trawnika, kiedy chodnik jest oddalony od tego miejsca dobre 10 metrów. Zastanawiałam się czy już reagować, kiedy usłyszałam wściekły głos Jaskóła:
- Panie Jacku, gdzie pan to tnie???!!! Tu na  samym środku trawnika??!!! Co mi tu pan za syf robi??!! To tam nie ma miejsca?
Potem dowiedziałam się, iż Długi uznał, że jak w zeszłym roku tam mieszali zaprawę, to w tym też sobie może ciąć krawężniki. Tylko, że w zeszłym roku z tej strony domu pracowali, a poza tym, była jesień i trawnik i tak byłby nie używany. Teraz mamy połowę lata.
Faktycznie przecięcie tylko jednego krawężnika zostawiło na trawniku ślad w postaci małych kawałków betonu i dosyć pokaźnej kupki pyłu. Ranyy… rano zastrzegłam sobie, że na trawniku nie ma żadnego mieszania betonu (jest miejsce przy garażu na bitej ziemi, łatwe do posprzątania). Na szczęście szef nie miał takiego zamiaru, nawet zaprawę mieszali na specjalnie rozłożonej wykładzinie. I dobrze, bo już kiedyś przyszło mi zdrapywać grabiami z trawnika grudy betonu i cementu, a potem wynosić to świństwo wiadrami. Upiorna praca.
Potem wpadł do domu Jaskół  z nieciekawą miną.
- Co się stało?
-Potrzebuję klucz do świecy- grzebie coś w narzędziach.
-Do świecy??? Samochód nie zapalił??- zastanawiam się, który.
-Do świecy, bo majster swojego nie wziął, a tu ubijarka nie chce zapalić. Zmilczałam. Po chwili przyniósł klucz z powrotem.
-Ty wiesz jaki nalot miała ta świeca? Ponoć komuś maszynę pożyczył i ten ktoś oddał w takim stanie.
-No sory, czy przed wyjazdem do pracy nie sprawdza się maszyny?- coraz mniej mi się szef podoba. Spóźnialski, niechluj, zapominalski, nie myśli, wszystko mu się rozłazi….ech….
Przed południem szef poprosił mnie na chwilę, bo chciał coś uzgodnić. No proszę, jest postęp.
Stanęłam przy zejściu do piwnicy, bo on tam coś kombinował.
-Bo wie pani, jak zrobimy spad w tamtą stronę, to tu schodek będzie za wysoki.
Jessssssssuuuuuuuuuuuuuu!!!!!!!!!!!!!!! Tylko Jaskółka spokojnie.
- Przecież pan mierzył ten schodek z położonym krawężnikiem i wychodziło 25 cm. Normalny schodek. Albo pan wtedy nas okłamał, albo pan teraz coś kombinuje- Wisiało mi, że jestem niegrzeczna. Problem omawiany już trzy razy, wszystko grało, a ten znowu wyskakuje z cholernym schodkiem.
-Ale jak zrobimy spad to muszę go podnieść.
- Ile?- próbuję sobie wyobrazić wysokość. Facet kładzie poziomicę. Wychodzi bardzo wysoki schodek.
-To, co pan proponuje?- błąd, trzeba było od razu, bez dyskusji, powiedzieć, jak to widzę, ale tak naprawdę na razie to nie bardzo widziałam rozwiązanie. Szef pokazuje ręką platforemkę przy zejściu do piwnicy:
- Tu zrobimy schodek- dokładnie odtwarza ruchy sprzed paru dni z poprzedniej awantury. Wychodzi schodek z uskokiem. Mam wrażenie, że śnię. Kurde! Przecież już raz była o to wojna. Czy on tego nie pamięta?!
-Absolutnie. Panie, czy pan coś takiego u siebie w domu zrobiłby???!!!- podnoszę głos- No powiedz pan, zrobiłby pan coś takiego we własnym domu???!!!
Facet waha się, idzie w kierunku wyjścia.
- To tu zrobimy schodek- znowu kreśli w powietrzu kształty. Jego „schodek” załamuje się pod kątem prostym akurat w miejscu, gdzie najwięcej się chodzi. Zaraz mnie zaleje.
-Panie, czy pan naprawdę nie widzie tego, co pan proponuje???!!! Przecież tu się chodzi z ciężkimi wiadrami. Co pan myśli, że ludzie będą robić ostry skręt w prawo, żeby zaliczyć ten pieprzony schodek???!!!- tracę cierpliwość. No nie, zaczynam czuć bezsilność. Kretyn? Nie dociera? Nie widzi? Stoi i gapi się. Źle mi z tym, facet w moim wieku, majster, wokoło ekipa, a ja tu drę dziób. Chcę mu pokazać jak ja to widzę, ale w demonstracji przeszkadza mi stos krawężników.
-Zabrać to- warczę niegrzecznie.
-Zabierzcie to i przenieście tam- szef wydaje też dyspozycje i chyba słyszę ulgę w jego głosie. No jasne, znowu ktoś za niego pomyśli i zadecyduje.
Biorę ciężki krawężnik i ustawiam pod kątem niezbyt ostrym do kolumny, tworząc skośny schodek. Za nim powstaje nieduża platforma, z której schodzić się będzie na tę ostatnią przed schodami do piwnicy. Szef klęka z drugiej strony i przesuwa krawężnik zaostrzając kąt i zmniejszając platformę.
- Nie tak- rozsuwam kąt- Tu musi być miejsce na męską stopę, bo tu się będzie ścinać drogę. Przez całe lata nosiłam wiadra, więc wiem, co mi przeszkadzało i jaki jest tor.
-A może tak?- szef bierze krawężnik i zaostrza kąt. Czy on mnie nie słucha? Biorę krawężnik i przesuwam w swoją stronę rozsuwając kąt.
- Tak. Tu musi być więcej miejsca na  skręcenie, bo przecież nie skręcamy pod kątem prostym tylko na łuku- matko jedyna, czy to takie trudne. Już pokazuję i tylko zaznaczyć, a on…. No chyba, że znowu chce udowodnić, że jego musi być na wierzchu. Bierze kątówkę i zaczyna manipulować krawężnikiem coraz bardziej zaostrzając kąt i zmniejszając platformę. Przyglądam się temu w milczeniu. Przesuwanie i przymierzanie kątówki trwa z pięć minut. Co on kombinuje? Odbieram od niego krawężnik, ustawiam w moim pierwotnym miejscu:
-Tak ma być i już.- mówię twardo. Chyba widzi, że nie ustąpię, zaznacza  na filarze, gdzie się kończy krawężnik. Idę do domu i bardzo, bardzo chcę, żeby już to skończyli.
Podczas kolejnej „wizytacji”, kiedy  położono już większą część placyku przed wejściem, patrzę na spad od strony schodka na dodaną platformę przed zejściem do piwnicy. Wydaje mi się mały
- Czy jest pan pewien, że ten spad jest na tyle wysoki, że z tego spadu od bramki nie puści wody do piwnicy?- pytam spokojnie, żeby nie było, że cały czas się kłócę.
Spogląda na mnie i próbuje rozszyfrować moją kombinację ze spadami.
- No niech pan popatrzy, jak tu będzie mały spad- pokazuję schodek na platformę, to ta woda ze spadu z góry przeleje się poprzez niego.
- Nie będzie takiej wody- ma zabójczą pewność w głosie. Jasne.
- Pan nie ma pojęcia jak tu z drogi woda leci. A teraz jeszcze będzie równa powierzchnia- nie tracę spokoju- Wystarczy, że samochód wjedzie w koleinę i cała woda na chodnik leci.
Facet patrzy w stronę drogi, a jest od niej spad na około 40 cm na odcinku10 metrów.
-Faktycznie, ale ten spad nie przepuści- przykłada poziomicę. Różnica jest 8 cm. Dobra różnica. Nie powinno wlać się na platformę.
- Jak pani chce, to zrobię taką wypustkę na 1 cm w górę, odgradzającą chodnik od asfaltu.- dodaje łaskawie. Chcę. Postanowione.
Patrzę, jak tynkuje lico schodka. Po chwili podnosi się i mówi:
- Jutro to wygładzę, bo zapomniałem w domu rajbetkę.
Naprawdę trzeba być z kamienia, żeby nie wyrazić głośno zdziwienia. Jedzie do pracy murować i rajbetki zapomina. Zmilczałam.
Po południu w końcu zaczęli kłaść chodnik. Najpierw zdjęli bramkę i oparli o magazyn. Jak po położeniu chodnika nie zmieści się, będzie ciął dolne pręty. Dobra, było ustalone. Gdzieś koło 16tej, widzę, że część chodnika położono, a bramka dalej sobie stoi obok magazynu. Cały dzień siedzę z Bezą w domu, czas, żeby siusiu zrobiła. Pytam szefa, czy może bramkę zawiesić, bo zaraz mi się pies wścieknie. Nie dodałam, że ja też. Aaaaaaaa… faktycznie, zaraz ją obetnie i zawiesi. Po pół godzinie bramka wisiała, a szef poprosił Jaskóła o czarną farbę, to bramkę pomaluje w miejscach cięcia. No nie, dobre sobie, leć Jaskóle po czarną farbę, bo masz jej od groma w piwnicy i ona czeka tylko na malowanko szefa. Jaskół podziękował-sam to sobie zrobi.
Pod wieczór wychodzę na pole i pytam, gdzie szef. W piwnicy tynkuje ścianę wokół rury. Fajnie. Schodzę do piwnicy, widzę, że rzeczywiście kładzie tynk wokół rury.
Na wiosnę pytaliśmy szefa, czy załatałby dziurę wokół wylotu z pieca do komina. Kominy stawia to powinien to umieć. Obejrzał ubytek i zaczął wizje roztaczać. Tu da specjalną wełnę, odporną na wysokie temperatury, potem taką specjalną zaprawą szamotową zaklei. Robił coś takiego u szwagra. Sensownie brzmiało, umówiliśmy się, że też nam tak komin naprawi.
- Czy pan zamierza zatynkować dzisiaj tę dziurę na kominie?- pytam.
Potakuje głową
-A jaką zaprawą, bo mówił pan, że coś specjalnego powinno być- zagajam. Nie widziałam nigdzie wśród jego klamorów ani zaprawy, ani wełny, ale może ma w samochodzie.
-Bo wie pan, jak pan to chce kleić zwykłą zaprawą to nie ma to sensu. W zeszłym roku też tak zaklejono i po miesiącu wyleciała.- kontynuuję
-To nie chce pani, żebym to zakleił?- wygładza tynk wokół rury.
- Jak zwykłą zaprawą, to nie. Nie ma sensu. Weźmiemy zduna i on to szamotową zaklei- podkreślam.
-Jak pani chce- lekceważąco mnie zbywa
-Zwykłą nie chcę- jeszcze raz mówię i wychodzę z piwnicy.
Wieczorem schodzę jeszcze raz do piwnicy zobaczyć jak zatynkował i coś mnie tchnęło, żeby jeszcze raz obejrzeć tę dziurę na kominie. Wchodzę do kotłowni i widzę, że w ścianie wywalona jest porządna dziura. O matko boska….coś sobie przypominam, że słyszałam kucie w piwnicy, ale nie wiem, czy przed tą rozmową czy po… bo jak po… ale nie denerwuję się. Postanawiam czekać do jutra i zobaczyć, co będzie dalej.

VII
Piątek
Zjawili się ciut wcześniej. Tak z pół godziny i zabrali się od razu do roboty.. no, przecież wczoraj mieli kończyć. Już się nie dziwiłam. Przestałam w ogóle wierzyć w to, co szef mówi. Teraz powie, a za pięć minut zapomni, albo poleci inną wersją.
Siedziałam w domu i cały czas mi coś głowie kołatało z tą platformą przed zejściem do piwnicy. Coś ciągle mnie niepokoiło. W końcu wyszłam przed dom. Szef układał puzzle na platformie dodatkowej.
- Szefie, czy zrobił pan spad, bo jak będzie padać, to tu w rogu woda będzie stała.-patrzę jak idą puzzle, ale nie bardzo widzę, jak są nachylone.
- Postoi dzień i zejdzie- rzuca beztrosko. No ja cię… a my będziemy w kałuży brodzić.
- Jak postoi i przyjdzie mróz to wszystko to rozsadzi- mówię spokojnie.
- Jak przyjdzie mróz to nawet na głębokości metra rozsadzi- tak się przegaduje. Czyżby dawał znać, że nie bierze odpowiedzialności za fuszerki?
- Tu jest spad- pokazuje minimalny nachyl- A tu woda przez szczelinę między krawężnikami zejdzie.
-To tak się praktykuje- jestem zdumiona naprawdę. Myślałam, że nie należy szczelin zostawiać
-Tak się praktykuje i mogę tu wyrąbać większy otwór jak pani chce.
Wyobraziłam sobie nadkruszony krawężnik i zrezygnowałam. Miejmy nadzieję, że tam woda nie będzie stała. Nie obyło się bez awantury, niestety. Kiedy wyłożyli cały placyk przed wejściem zauważyłam, że przy końcu schodka między jego licem, a puzzlem jest szczelina na 2 cm szeroka i gdzieś 5 długa. Obrzydliwie to wyglądało. Przedtem prosiłam szefa, żeby przed wejściem tak ułożył kostki, żeby w miarę możliwości były całe. Ułożył tak, że były sztukowane kawałki. A w załamaniu jakiś kwadratowy pierdek i dalej trójkątne kawałki wzdłuż filara. Wstrętne. Uznałam, że wzdłuż schodka nie dało się ze względu na spady inaczej ich ułożyć, chociaż, gdyby był naprawdę fachowcem, to poszedłby całymi puzzlami od schodka w stronę bramki i sztukowałby przy krawężniku, co lepiej wyglądałoby.  Ta szczelina mnie dobiła. Facet wyraźnie fuszerował.
- Co to za szczelinę tu zostawiacie?!- tłumię wściekłość. Coś się zaczyna ze mną dziać niedobrego. Do diabła, paskudnie wyglądają te cięte puzzle przed schodkiem ale ta szczelina….
- Gdzie? -szef podnosi głowę i patrzy.
-- Tu, pokazuję palcem- TU…. Tu… - jeszcze panuję nad sobą- i te cięte puzzle. Przecież prosiłam pana…. – głos mi się łamie.
- Nie dało się inaczej ułożyć- szef nie przejmuje się zbytnio- Zaleje się to cementem.
- Jakim cementem?! Chodnik pracuje i cement się wykruszy- nie potrafię ścierpieć tej jego tępoty- I jak to wygląda. Przecież to jest obrzydliwe! Nie widzi pan tego? Obrzydliwe! No jak to wygląda?!- tracę panowanie i rozdzieram się na cały regulator.
- Zrobię pani taki cement, że młotem go nie rozbije- szef chyba nie słyszy o co mi chodzi albo jest tak arogancki.
Nadchodzi Jaskół. W samą porę, ponieważ kończą mi się nerwy.
- Popatrz- mówię do niego- Popatrz jak to wygląda. Przecież to jest ohydne. I szef chce to kleić cementem, chodźmy do domu. Szybko, bo zaraz zrobię taką awanturę, że….
Wchodzimy do domu. Chce mi się ryczeć. Człowiek marzy o ładnym chodniku, zbiera pieniądze, a potem mu fuszerę odstawiają i jeszcze głupa rżną.
Po chwili wychodzę przed dom i proszę szefa na chwilę. Podchodzi.
- Niech pan patrzy- mówię już spokojnie- Gdyby pan pociągnął sznurek wzdłuż krawędzi chodnika od bramki do schodka, A nie tylko dotąd- pokazuję miejsce załamania krawężników metr od schodka- To widziałby pan, że schodek jest dłuższy od szerokości chodnika. Można było poszerzyć o dwa dodatkowe pasy puzzli od tego miejsca- pokazuję początek skosu po przeciwnej stronie- I pięknie wyszłyby panu kostki równo i jeszcze jeden poza schodek. Bez cięcia, bez szczelin pieprzonych. Ale ja jestem tylko głupia baba, a wy jesteście fachowcy. I niech sobie pan tę moją lekcję zapamięta. Trzeba widzieć i myśleć.- odwracam się w stronę domu.
-Dziękuję- mówi szef niezmąconym głosem. A wypchaj się chamie, myślę z rezygnacją i wchodzę do domu. Nadal chce mi się tupać, ryczeć i wyć. Niby taka mała szczelina, niby poucinane kostki, kwadratowe wsadki- pierdki, ale… Tak mi zależało, żeby przed domem było ładnie równo….kolejny fachowiec partoli mi przy domu…Przez chwilę zastanawiam się, czy tego „wykładu’ nie wcielić w życie. Kazać rozmontować tę część chodnika i zrobić tak, jak mówiłam. Jednak zarzucam ten pomysł. Kolejny dzień z taką ekipą jest ponad moje siły. Pod wieczór okazało się, że zabrakło im (nie pierwszy raz) piasku oraz cementu i muszą kończyć. Została do zrobienia część chodnika od bramki do ulicy. Pocieszeniem było, że dziura w kominie została fachowo zaklejona cegłą i zaprawą szamotową. Na razie trzymał, ale już pokazały się pęknięcia, bo nie zostało „zatarte”. Panowie posprzątali sprzęt i zwinęli się do domu.
Pochodziliśmy z Jaskółem, pooglądaliśmy, zobaczyliśmy kilka punktów do „zapytania” i poprawy. Potem uwolniłam róże i tuje ze sznurków, zrosiłam porządnie liście krzewów, spłukując z nich osad cementu, umyłam meble ogrodowe. Nareszcie zaczęło wyglądać normalnie. Chodnik ładnie się prezentuje. Jest czysto i schludnie. Tylko jakim kosztem to tak wygląda. I co byłoby, gdybym nie pilnowała?
Czekał nas 8 dzień w towarzystwie fachowców.
VIII
Sobota rano.
Chodzimy z Jakółem po chodniku i sprawdzamy, bo jak są jakieś usterki, to trzeba jeszcze zlikwidować. Znajdujemy dwa uszczerbione krawężniki, uszczerbione puzzle na krawędziach i puzzle z ubytkami na powierzchni. Zaznaczamy miejsca do wymiany i idziemy przed bramkę, gdzie szef wczoraj osadził krawężniki.. Widzimy, ze krawężniki są położone nierówno i ostrym kantem na zewnątrz, a ściętym, do wewnątrz. Zasada mówi, że kładzie się na odwrót. W jednym miejscu są tak dwa położone, ale tam akurat istniało niebezpieczeństwo skaleczenia się przy wchodzeniu za bramkę w stronę domu. Natomiast za bramką w stronę ulicy nie ma takiej potrzeby, bo chodzi się środkiem chodnika. Decydujemy się, że trzeba je przełożyć. Muszę tu za znaczyć, że zejście od ulicy do bramki to po dwa długie krawężniki po obu stronach chodnika, jeden poprzeczny- schodek i puzzle. Razem z 2 metry kwadratowe powierzchni do wyłożenia i jeszcze wykończenie przy asfalcie. Banał. Tak, ale nie dla szefa. Przyjechali. Tym razem stanęli przy bramce na drodze i wyładowują wiadra z piaskiem. Witam się i informuję szefa, że pewnie do wieczora nie skończy. Chyba w złą godzinę to wypowiedziałam i diabeł się ucieszył. Jaskół tym razem jest też na chodniku, by pilnować. Zaczęli wymieniać kostki. W sumie z 15 ich wymienili. Nie może być na powierzchni wżerów, bo każde tarcie je powiększa i każda odrobina wody w nich robi spustoszenie, a zwłaszcza zimą. To już nie była moja fanaberia, o ile inne nimi w ogóle były, ale konieczność. Za dwa lata musielibyśmy kostki wymieniać na sporej części chodnika.
-Szefie, pan kupuje te kostki od producenta bezpośrednio?- zbyt dużo jest ich felernych- Który to gatunek- nabieram podejrzeń
- Pierwszy. Od producenta kupuję- odpowiada i patrzy pytająco.
-To proszę mu powiedzieć, że buble produkuje i pan zbiera po uszach za jego produkt.- jestem zdziwiona, że nie sprawdza tego, co kupuje dla klientów. A może sprawdza, ale liczy na to, że mu się upiecze.
- Niektóre lekko się ubiją przy ubijaniu maszyną. To się zdarza- tłumaczy mi szef. No dobra, ale dlaczego potem nie sprawdzi, czy nie uszkodził ich. Wszystko byle zbyć i może się uda. Potem mi Jaskół powiedział, że do ubijania kostek nakłada się na maszynę gumową stopę. Zapytałam szefa, dlaczego takiej nie nałożył. Zbył mnie mówiąc, że ona nie dociska kantów, a Długi w tajemnicy powiedział Jaskółowi, że szef kruszy kostki, bo daje maszynie największą moc ubijania, no i ubija bez tej stopy.
Pytam szefa, co ma zamiar zrobić z nadszczerbionymi krawężnikami.
- To się zaklei- rzuca beztrosko.
-Czy jak panu szyją garnitur, to zgodzi się pan na dziury w nim- pionuję go stanowczo- I łaty? Nic pan nie będzie kleił, bo to będzie obrzydliwie wyglądało.
Zabrali się do wymiany kostek i równania. Wychodzimy przed bramkę. Pytam szefa, dlaczego położył odwrotnie krawężniki. Zgadza się, dokładnie potwierdził to, co przypuszczaliśmy.
- W takim razie, prosimy, żeby pan je wyjął i założył ostrym kantem do środka, i wyrównał tutaj schodek z krawężnikiem bocznym- bezczelnie pokazuję palcem miejsce, gdzie ordynarnie wystaje schodek ponad poziom krawężnika bocznego.
- Ale to  będziecie się ranić- oponuje szef. Pewnie nie widzi mu się przełożenie 4 (słownie czterech) krawężników.
- Nie będziemy, bo tu się chodzi środkiem, a będzie to lepiej wyglądać- twardo obstaję przy swoim. Kiedy tylko skończyłam, zaczepia mnie Długi.
-Gdzie mam dać te kostki, żebyście mogli w razie co uzupełnić?
-Z tyłu…-jeszcze nie skończyłam, a on już bierze kostki i maszeruje za dom.
-Ne tu, tylko z tyłu garażu, tam przy kamieniach, ale najpierw je przeglądnę, bo nie ma sensu zostawiać uszkodzonych- zabieram się do przekładania kostek. Widzę, jak Długi bierze pakiet kostek i idzie za garaż.
-Lepiej panu na taczkach będzie- mówię- Bo to bez sensu tyle razy ganiać w sumie dosyć daleko.
-Nie ma taczek- mówi Długi. Faktycznie, szef planował tylko 2 godzinki i przyjechał jak na wczasy bez sprzętu i narzędzi.
-Weź wiaderka i tak se noś- rzuca szef do Długiego. Ten jednak woli nosić w rękach.
Poszłam do domu, ale co jakiś czas kontrolowałam i dosłownie gapiłam się na łapy. Po jednej z takich „kontroli” zwracam się do Bronka, który uzupełniał piaskiem szczeliny między kostkami.
-Pan wczoraj kleił dziurę na kominie?- patrzy na mnie wyczekująco- bo wie pan, to spękało?- kieruję się w stronę piwnicy- Proszę iść za mną, to panu pokażę. Posłusznie schodzi na dół. Stoimy przed kominem i pokazuję mu pęknięcia. Patrzy i milczy.
-Ale inaczej się nie da- mówi po chwili.
-Jak się nie da?- naprawdę jestem zdziwiona- Wie pan co? Ja się trochę na murarce znam. Jak ma pan tu takie wklęśnięcie, to musi pan nadłożyć zaprawy i potem elegancko z resztą muru wyrównać i rajbetką wygładzić.- mówię spokojnie. Nie ściemniam, bo towarzyszyłam dziadkowi przy budowie poprzedniego domu rodziców i widziałam, jak to robi. Potem budowaliśmy nasz dom i też przyglądałam się pracy tynkarza. No i sama lepiłam dziury też. Ja jestem ciekawska i lubię wiedzieć. Z budownictwa mam dużo różnej wiedzy i ciągle ją sobie uzupełniam. Teraz jestem na etapie czytania wszystkiego o przydomowych oczyszczalniach. Ale Bronek wie swoje.
-Tego nie da się inaczej zrobić. Niech się pani nie boi, to nie wyleci- powtarza z uporem. Spojrzałam na niego, lekko rozdygotanego i odpuściłam. Idziemy na górę, gdzie szef już kładzie kostki na poziomie bramki. Spokojnie idzie do przodu, nic się niepokojącego nie dzieje. Wracam do domu. Po pól godzinie wychodzę, patrzę i…. zatkało mnie. Od schodka płaszczyzna w stronę bramki- OK., ale ta druga od ulicy do schodka to jakaś zjeżdżalnia. KURDE- mówiłam, że tu będą problemy. Przechodzę na ulicę i próbuję po tej płaszczyźnie zejść. Ślizgam się i nie wyhamowując, ląduję na drugiej płaszczyźnie. Idę po Jaskóła prosząc go, żeby przyszedł zobaczyć, co się porobiło. W ogóle w sobotę wspierał mnie bardzo, bo ja byłam dosłownie chora z tego wszystkiego i każda zadra groziła z mojej strony wybuchem. Nie chciałam tego. Marzyło mi się, żeby zrobili i wynieśli się jak najprędzej. Wyszedł i też zbaraniał. Poszłam na ulicę. Jeszcze raz zademonstrowałam mu „zjazd”.
- W żadnym wypadku tak nie może być- stwierdzam kategorycznie- tu teraz nie można zejść, a co będzie zimą, kiedy będzie to oblodzone? Połamiemy nogi. W normalnych butach nie zejdziemy, a co dopiero na obcasie- tłumaczę i powoli schodzę po płaszczyźnie.
-Żona ma rację, to nie może tak zostać- potakuje Jaskół. Szef stoi i gapi się na nas
-To jak to zrobić- bezradne dziecko we mgle, kurde….Nie chce mi się pracować umysłowo za fachowca, ale mam ich tak serdecznie dość, że kapituluję
-Tu pan zrobi schodek- pokazuję miejsce
-Ale pani mówiła, że ma być jeden schodek- przerywa mi gwałtownie szef. Zaraz palanta trzepnę w łeb to się uspokoi. Staram się nie tracić równowagi,
-Tu pan zrobi schodek i tę druga płaszczyznę pod nim też z lekkim spadem. Takim jak ta następna- tłumaczę jak krowie na rowie i faktycznie minę ma jak cielę. Coś mu tam w tym mózgu trybi, ale jeszcze nie bardzo.
-To muszę krawężniki inaczej dać- próbuje się targować,
-To je pan inaczej da- włącza się Jaskół- I, panie Henryku, dlaczego chce pan ten fragment od asfaltu wylać betonem, to będzie brzydko wyglądało?
-Zwłaszcza, że pan ma tu nierówne odległości i też to brzydko wygląda.- potwierdzam słowa Jaskóła.
- Tu to ja ładny schodeczek z betonu zrobię- rozjaśnia się szef.
- A dlaczego nie chce pan krawężnika grubego dać, takiego jak przy naszym parkingu?- Jaskół nie odpuszcza.
-Bo schodeczek będzie bardziej twardy- upiera się szef i zabiera się do demontażu „toru narciarskiego”. Jaskół idzie do domu, ja jeszcze zostaję
-I proszę tego nie spieprzyć, bo i tak już pan termin przeciągnął- coraz bardziej gładko to słówko mi przechodzi. Idę do domu i zastanawiam się, kiedy mnie tak trzaśnie, że użyję naprawdę nieparlamentarnych słów.
Po 15 minutach mówię do Jaskóła.
-Słuchaj, jak on chce zrobić betonowy schodek, to co? To musi szałunek zrobić? A kiedy on chce go zdjąć?- robi mi się słabo na myśl, że w poniedziałek dopiero będzie to gotowe. Idę do szefa. Kończy demontaż „nasypu”.
-Szefie, a jak pan chce ten schodek zrobić? Nie kładzie pan tu krawężnika?- pytam z nadzieją, że zrobi zamiast szałunku lico schodka z krawężnika.
- Nie mam krawężnika. Tu damy deseczkę- pokazuje ręką, na naszą nawiasem mówiąc, z ławki- Taka ładnie lakierowana to będzie gładziutki schodeczek.
- A kto ten szałunek będzie ściągał- ciekawska jestem jak diabli.
-Pani lekko deseczkę puknie i ściągnie i będzie elegancko- szef sobie prawi i rozprawia. Facet, jak ja cię za chwilę puknę, to się nakryjesz nogami.
-O nie, żadnej deseczki nie będę ściągać. Pan przyjedzie w poniedziałek i ściągnie deseczkę i wtedy panu zapłacę- mówię już deczko wkurzona.- I niech już pan w końcu to zrobi, bo i tak przeciąga pan to 8 dzień.
-Bo mi pani roboty dokłada- dziubie szef. O do diabła!!!!
-Ja panu roboty dokładam???!!!!- rozdarłam się tak, że chyba wszyscy sąsiedzi wokoło wyraźnie usłyszeli- Ja przykładam???!!! To pan ciągle fuszeruje!!!! Co pan sobie myśli, że mam fuszerki przepuścić i jeszcze zapłacić, i podziękować może ładnie???!!! Żadnych deseczek nie będę odbijać. To pańska robota i z to panu płacę!!!! – już mnie nie obchodziło, że wrzeszczę. Ja mu roboty dodaję.
-To może mi pani nie zapłaci?- bezczelność faceta dobiła mnie. Ton, jakim to powiedział domagał się solidnego kopniaka.
-Niech mnie pan nie łapie za słówka. Zapłacę za porządną robotę, a nie za fuszerkę- odpowiedziałam stanowczym głosem i poszłam do Jaskóła na naradę. Nie podobał nam się pomysł ze schodeczkiem.
Siedzimy i debatujemy. Żeby zrobić ładny schodek, powinien skuć asfalt, który jest tam nierówny i pod skosem do linii starego schodka.   Na mur nie zrobi tego, a na pewno nie dzisiaj. Jak nie wyrówna linii asfaltu, cementowy schodek z tej strony będzie „wyszczerbiony”. Od razu rzuci się w oczy taki „wgryz. Ohyda. Schodeczek na mur będzie tam ordynarnie wyglądał. Krawężnik jest szeroki, ma kształt równego prostokąta więc zrobi ładą, gładką płaszczyznę. Podrywam się.
-Chodź- mówię do Jaskóła- To by nie było, żeby facet nami rządził i robił po swojemu dalszą fuszerkę. Idziemy przed bramkę. Szef już obstalował deskę na szałunek, zarobił betonu w wiadrze i zabiera się do wypełniania schodeczka. Przeciskam się między nim a Długim i staję na ulicy. Jaskół zostaje przy bramce.
-Pan tu ma niżej ten krawężnik- Jaskół pokazuje palcem, wyraźne obniżenie krawężnika. Szef schodzi do bramki, patrzy i coś próbuje mówić. Jaskół mu przerywa:
-Nie widzi pan tego????- i jeszcze raz pokazuje obniżenie. Szef stoi
- To tylko troszkę niżej- stwierdza pochylając głowę i patrząc pod kątem na krawężnik
-Troszkę?- pyta zdziwiony Jaskół , bo widać mocno różnicę. Schodzę do bramki, do nich.
-Wiesz dla Ciebie troszkę to centymetr, a dla szefa 10- mówię w stronę Jaskóła- Już to przerabialiśmy. Ja mu już nie wierzę, przestaje być dla mnie wiarygodny. Powie troszkę, to licz się, że dużo.
Szef patrzy na mnie zdezorientowany.
-Nie wierzę panu już w ogóle. Miał pan skończyć w czwartek, jest sobota i końca nie widać- docisnęłam do końca. Jaskół jeszcze raz próbuje:
- Tu jest wgłębienie. Niech pan da tę długą poziomicę, to pokażę- doskonale wie, że facet nie ma już narzędzi, ale chce mu pokazać bubel. Potem lituje się i podaje szefowi kawałek naszej listwy podłogowej. Ten kładzie listwę na spojenie krawężników. Jest ona trochę krótka. Jest  wgłębienie- na 2cm., ale widać to gołym okiem i jest nieładne. Szef chwilę obraca listwę w ręce, a potem pokazuje Jaskółowi palcem na jej kant
- A tu jest trochę wypukłe- stuka palcem w środek listwy,  z zupełnie innej strony. Mój mąż wykazuje anielską cierpliwość, bo ja chyba trzepnęłabym palanta w ucho. Szef podejmuje wysiłek:
-To tu się trochę stuknie- pokazuje przeciwległy koniec krawężnika- To tam wejdzie.
-Ale następny będzie wtedy nierówny w stosunku do tego- Jaskół ciągle jest spokojny- Jak ma to być równe, to trzeba oba na nowo wyjąć i założyć. Jakby pan miał tę długą poziomicę, to byłoby łatwiej.
Stoję obok i przysłuchuję się. Ciekawe, ciekawe… byłoby to już kolejne (3 lub 4- straciłam rachubę) układanie tych dwóch krawężników. Hmmmmm….. budzi się we mnie złośliwiec….
-To co, mam to na nowo ułożyć- pyta facet i patrzy w przestrzeń za drogą. Matko, pokusa była wielka…. Rosła…. Przybierała monstrualne kształty…. Tak… niech ma za swoje widzimisię i nie słuchanie, za partaczenie i olewanie.
- I co?- mój mąż patrzy na mnie pytająco. Chyba czuje, co we mnie się dzieje, ale czeka.
-No i co  tego, że pan znowu przełoży, kiedy nie raczył zabrać poziomicy i może jeszcze gorzej to zrobić- przynajmniej tak się zwiozłam, ale miałam rację. Trzy razy to układał i za każdym razem gorzej.- Niech tak już  zostanie- odwracam się od nich, żeby nie napyskować, co o tym sądzę. Idę z powrotem na ulicę i patrzę na to „cudo” z góry.
-Dlaczego pan nie chce założyć tam krawężnika- Jaskół nie daje za wygraną.
-Bo będzie słabszy, a ja tam dam mocny beton.-szef też nie ustępuje.
-Ale będzie brzydko wyglądało- Jaskół spokojnie go przebija. Szef milczy.
-Dlaczego nie szedł pan od góry, położył najpierw krawężnik równo i potem elegancko pan przyciąłby sobie kostki, a tu gdzie skos przyciąłby do równego. Przeciwległe krawężniki też wtedy układałyby się na równych długościach, a tu dołożyłby pan kawałek i  byłoby ładniej.- Dla Jaskóła to, co mówi jest tak oczywiste, że pytanie w jego głosie jest jak najbardziej szczere- A tak ma pan tu jedną szczelinę między krawężnikami, a na drugiej stronie, 5 centymetrów niżej- pokazuje szefowi różnice. Szef nie bardzo rozumie, o co nam chodzi. Nie jarzy również, że chcemy, żeby było ładnie, równo.
-I tu też ma pan nierówno- stoję na asfalcie i pokazuję bubel. Z jednej strony krawężnik dochodzi do asfaltu, drugiej kończy się 5 cm przed i adekwatnie z drugiej strony są one przesunięte z tą samą różnicą, dotykając następnych krawężników. A między te różnie położone krawężniki (szczeliny) jest wsunięta deska szałunkowa.
-Pan tu położy krawężnik szeroki, tu poprawi ten i będzie równo- pokazuję jak to ma zrobić, ale oczywiście jeszcze tego krawężnika nie ma.
-Ale mi beton stwardnie- rzuca wściekły w moją stronę szef. Jestem jak głaz, Jaskół idzie na chwilę do domu, ja schodzę przed dom. Czekam, co szef wymyśli. Na razie postukuje w krawężnik na dole, usiłując złapać „równość”. Obchodzę naokoło, przez drugą bramkę i staję znowu na ulicy. Szef Klęczy i poprawia kostkę. Obok niego Długi.
- Szefie- pytam słodziutkim, jadowitym głosem- Pan robi też łazienki?
-Robię, a co?- szef podnosi głowę z nagłym zainteresowaniem. O nie, facet, nie dostaniesz zlecenia, nie miej nadziei.
-A jak klient chce brązowe kafelki to kładzie mu pan czerwone?- dalej jadowicie słodzę.
- No nie- szef traci na chwilę orientację. Chyba spodziewał się czegoś innego.
-Bo widzi pan, ja jestem klientem, a pan dla mnie pracuje i w takim razie położy pan tu krawężnik.
 W szefa jakby piorun strzelił.
-Ale ja chcę dla pani dobrze, a pani mi tu…-zawiesił głos… jasne- pierdoły opowiada, … może czas zbiera… może przeszkadza… a może jeszcze coś innego,
-Ja wcale nie chcę, żeby pan tu robił mi dobrze, za to chcę tu krawężnik- rzucam ostro- Ja jestem klientem, a pan ma robić tak, jak chce klient.
-Ale ja tam zrobię schodek….- szef swoje.
-A ja chcę krawężnik…- przebijam szefa ostro
- Tam będzie schodek-rzuca szef głośno.
- Nie rozumie pan, że ja sobie życzę tam krawężnik!?- również podnoszę głos
-Niech to pani omówi z mężem- rzuca arogancko.
-Właśnie omówiliśmy- mówię twardo. Jaskół stoi przed domem, szef zwraca się  do niego.
-Panie Jacku, bo żona mówi, że tu ma być krawężnik- rzuca się jak po koło ratunkowe. Chyba szuka poplecznika, bo baba mu to ciągle coś nad uszami brzęczy. Zachowuje się, jakby kompletnie zapomniał, że oboje od 40 minut mówimy, że ma być krawężnik, a nie schodeczek. Zatrzęsłam się z wściekłości. Ty chamie, po raz drugi mnie zlekceważyłeś. Teraz to cię z premedytacją przeczołgam. Obudziły się we mnie mordercze instynkty.
- Przecież ciągle mówimy panu, że ma tu być krawężnik- dobija go bez skrupułów mój mąż.
Boszszszszsz…. Widzieć minę szefa…bezcenne. W sekundzie przeleciał przez jego twarz tabun uczuć. Najpierw niebotyczne zdumienie, potem żal- męski ród go zdradził i posłuchał tej upiornej baby, następnie wściekłość, potem znowu żal, potem coś jakby upór i zaciętość, a na końcu zrezygnowanie. Miałam ochotę na środku drogi odtańczyć wojenny taniec indiańskiego szamana.
Wychodzi na ulicę za Jaskółem, który pokazuje mu jak ma ten krawężnik zamontować. Idą na parking zobaczyć, jak to tam wygląda. Wracają. Zastanawiają się czy na płasko, czy na wysokość go montować. Ja schodzę przed dom i nagle słyszę, jak szef mówi:
- Ale jak tu położyć dwa pręty, to schodek byłby mocniejszy. Dam panu rabacik i zrobimy schodek.
- Jaki rabacik?- pyta zaskoczony takim obrotem rzeczy Jaskół.
-No jakiś rabacik dam, tu zrobimy schodek i będzie elegancko- tokuje szef. Matko…. Czekam, kiedy Jaskół wybuchnie, bo czuję w powietrzu napięcie i mruczę pod nosem- rabacik- a potem głośno wołam- Rabacik to pan i tak da, za to przeciąganie terminów.- z trudem hamuję śmiech… rabacik… schodeczek… cytrynka… ręczniczek… elemele dudki…
- Jedzie pan po krawężnik i radzę się pospieszyć, zaraz składy zamykają. A o schodku niech pan zapomni. To ma porządnie wyglądać.- o dziwo, Jaskół jest bardzo opanowany, ale w jego tonie pobrzmiewa stal damasceńska. Szef, widząc, że nie przebije się ze schodeczkiem przez jaskółczy mur, wsiadł w samochód i pojechał po krawężnik. Wrócił po 20 minutach. Wytaszczyli betonową bryłę (80 kg) z samochodu i położyli wzdłuż drogi. Szef, klęknął na asfalcie, odrzucił małe krawężniczki, które miały przytrzymać schodeczek- te nierówno położone, zaczął wybierać nałożony beton, którego już w uskok trochę wrzucił. Skinął na Długiego. Stękając włożyli w szczelinę krawężnik. My z Jaskółem, jak sępy, stoimy nad nimi i pilnujemy, żeby było równo.
-Tu pan ma trochę za wysoko- pokazuje Jaskół prawą stronę. Krawężnik idzie na asfalt.
–Przydałyby się pasy klinowe- rzuca w powietrze szef. Stoimy, nie ruszamy się. Nie mamy zamiaru ganiać po cokolwiek. Zresztą i tak tego „narzędzia” nie posiadamy. Szef klęka na asfalcie, potem wybiera trochę betonu i krawężnik idzie w szczelinę. Nie obywa się bez stękania. No cóż, należało zostawić samochód ciężarowy, a w nim wozić wszystkie potrzebne do pracy rzeczy, a nie odsyłać go do domu i kazać sobie przyprowadzić osobówkę, co przed godziną szef uczynił.
-Teraz tu ma pan jeszcze za wysoko- pokazuje palcem niewzruszony Jaskół. Krawężnik idzie na asfalt. Szef klęka na asfalcie, wybiera z drugiej strony zaprawę i wygładza cały spód. Krawężnik idzie w szczelinę. Jest, nareszcie równo siedzi. No proszę. Ładny gładki schodek się zrobił i ładnie równo kończy się z krawężnikami pionowymi. Są tylko między nimi szczeliny w kształcie klina, ale to rzeczywiście trzeba już ładnie zalepić betonem. Jaskół idzie do domu, ja zostaję i przechadzam się po ulicy. Nie odpuszczę dopóki nie skończą. Podchodzę, staję w cieniu tuji i patrzę, jak szef zarzuca betonem szczelinę między schodkiem i asfaltem. Pracuje w pełnym słońcu. Pot kapie z jego twarzy na jasny krawężnik-schodek. Mija czwarta godzina ich pobytu, a przecież to miały być tylko, ewentualnie, dwie dodatkowe godzinki. Długi uzupełnia piaskiem platformę przed schodkiem.
-Gdzie jest ta mała szczotka- pyta szefa.
-A tam w aucie.- rzuca szef przed siebie. Długi idzie do samochodu, coś tam grzebie, wraca z pustymi rękami.
- Nie ma- klęka i dłońmi rozsypuje piasek.
-To jest tam taki płaski pędzel w wiaderku- znowu rzuca szef. Długi podnosi się, grzebie w wiaderku stojącym obok moich nóg. Pędzla nie ma. Bierze kielnię, którą pomaga sobie przy zasypywaniu szczelin. Ja obserwuję samoloty i co jakiś czas patrzę jak szef wygładza cement. Zakleił już szczeliny między krawężnikami i schodkiem.
- Tu ma pan ubytek- pokazuję palcem, bo jak nie pokażesz dokładnie paluchem, to zaraz padnie pytanie –gdzie? Szef bierze kielnię i delikatnie wyrównuje. Patrzy na drugie lepienie. Przechodzę za nim i też sprawdzam, jak sklejone. Jest dobrze, ale pokazuję mu jeszcze niedociągnięcia wzdłuż krawężnika- schodka od strony asfaltu. Wygładza. Jest OK. Tu nam szczególnie zależało na wyglądzie, bo ktokolwiek tędy przechodzi, to zaraz widzi jak jest zrobione. Ale głównie chcieliśmy dla siebie ładne zejście do bramki. Dlatego tak pilnowałam i stałam jak kat nad duszą.
Pozostała jeszcze jedna niewielka końcówka krawężnika do zeszlifowania, tego, który „ciut” wystawał na podmurówkę płotu brzydko to wyglądało. Tego, który powinien być jeszcze raz przekładany.
- Weź szlifierkę- mówi szef do Długiego. Stoję obok i dokładnie widzę tę scenę. Długi bierze szlifierkę.
-Szefie tu jest urwana końcówka- mówi i odkłada sprzęt na chodnik. Wynosi się z bramkę. Szef bierze wtyczkę do ręki, ogląda i szuka odłamanej drugiej części. Znajduje obok schodka. Z końcówki od strony kabla sterczą druciki. No, myślę sobie, katastrofa, bo wtyczka zgrzewana była.  Kto się tak wyżył?
-Śrubokręt przynieś- poleca szef Długiemu. Po chwili próbuje jakoś „spiąć’ obie części.
-Bronek, kabel- cedzi przez zęby. Stoję  i milczę. Bronek podchodzi do mnie z pytaniem, gdzie włączyć kabel. Wchodzę do domu, bo najszybciej w sypialni podpiąć. Podchodzę do okna i jeszcze w biegu, na parapecie, tłukę łapką wielkiego szerszenia, odbieram kabel, wkładam do kontaktu, wychodzę przed dom. Jaskół pilnuje Bezy, ale nawet nie tłumaczę, o co chodzi. Przy bramce szef podpina szlifierkę do kabla. Kurcze… druty nie są zabezpieczone żadną izolacją. Jak go porazi, to nie będzie co zbierać.
-Jest pan pewien, że nie pokopie?- pytam go jak najpoważniej. Jeszcze  mi tu wypadku trzeba. A tak darł się o swoje bezpieczeństwo przy krzaku. Szef w milczeniu włącza szlifierkę. Maszyna pracuje.  Ścina wystający kawałek, potem jeszcze dwa inne wygładza i jeszcze jeden, żeby ładniej było. Wyłącza. 
Epilog
-Ty płacisz- mówię do Jaskóła- Bo ja mam go tak serdecznie dość, że nie mam ochoty na targi. Zapłać proszę tyle, ile jest w kosztorysie i ani grosza więcej.
Jaskół wyszedł na trawnik i przy stoliczku zaczęli się z szefem rozliczać. Siedzę w pokoju, słyszę, że coś tam głośno dyskutują. Po chwili wchodzi Jaskół
-Możesz przyjść na chwilę, bo trzeba dopłacić.
Wychodzę na trawnik, pytam, o co chodzi. Szef pokazuje mi świeże wyliczenie.
-Końcówkę proszę mi pokazać- nie obchodzą mnie cyferki. Patrzę na ostateczną kwotę i oczom nie wierzę. O 1020 złotych większa.
-A za co aż tyle dopłaty? Pan wie, że nie dopłacę.-rzucam twardo- Jak pytałam na początku robót o kosztorys, powiedział pan, że nic się nie zmieniło- tłumię wściekłość.
-Tak, ale doszedł ten peszel od rynny i robocizna.-szef jest z kamienia
-Za peszel panu zapłacimy- Jaskół idzie na lekką ugodę.
-Ile ten peszel kosztuje- pytam. Szef oblicza
- Około 350 złotych- mówi.
- To pan sobie liczy 750 złotych za wykopanie tego rowka na sztych, który dwie osoby kopały przez cały dzień?- Jaskół jest tak zdziwiony, że szef się peszy.
-Dlaczego od razu pan nie powiedział, że taki długi peszel podraża sytuację?- nie mam zamiaru mu popuścić. Jest nieuczciwy. Jeżeli to dorzucił do kosztorysu, a takie długie odprowadzenie to był jego pomysł, to powinien nam to na wstępie powiedzieć i uzgodnić, czy tak może być.
- To pani chciała takie długie odprowadzenie- zagrywa szef- Ja chciałem tylko tu- pokazuje trawnik koło cisa. To już jest bezczelność wyższej rangi
-Panie, mówiłam, że nie może być tylko tu, bo tu właśnie woda podsiąka i wlewa nam się do piwnicy.- podnoszę głos-  Miało być do krzaków przed różą, a najdalej do róży, a pan się uparł ciągnąć dalej za krzak i gdyby nie mój protest, to podciągnąłby pan pod płot drugiej posesji. To pan taki długi peszel pociągnął!- jego bezczelność mnie dobiła. To ja go hamowałam, bo bałam się, że będziemy zalewali sąsiada, a on teraz na mnie zwala i koszty przerzuca. Z domu wychodzi Jaskół, który poszedł po resztę pieniędzy i podchodzi do nas. Wściekła milczę. Szef widzi, że robi się nieciekawie.
- Zapłać panu tylko za peszel, bo należy nam się odliczenie za przedłużenie czasu robót- mówię do Jaskóła i odwracam się.
-Zapłacę panu za peszel i połowę robocizny- słyszę jeszcze głos męża. Idę do Długiego i Bronka. Dziękuję im za współpracę, mówię, że chodnik jest piękny, że ich podziwiam, bo zrobili kawał dobrej roboty i mówię, że do nich nie mam żadnych pretensji, tylko do szefa, ale to już nieważne. Żegnam się i wchodzę do domu.
Po chwili przyszedł Jaskół. Na dworze zapanowała piękna cisza. Bezka w końcu mogła spokojnie wyłożyć się w sieni przy otwartych drzwiach. I teraz mnie puściło. Zaczęłam po prostu ryczeć. Bo nie chciałam być taka, bo to nie w mojej naturze, bo nie jestem chamką, bo się rozdarłam….bo… czułam się bardzo chora, zmaltretowana i po prostu źle… Pół godziny Jaskół prowadził terapię, tłumacząc spokojnie, że to nie moja wina itp.
Jak się trochę pozbierałam, to do mnie dotarło, że jakiś obiad powinien być. Kombinujemy, czy go w ogóle robić. Nam się jeść nie chce, a mamie odgrzeję wczorajsze risotto. Jaskół poszedł do kuchni, a po chwili słyszę:
- Nie ma światła.
Nooooo… jest. Mój komp jest włączony. Idę do kuchni po drodze pstrykając w kontakt do łazienki- jest światło. Korek strzelił. Idziemy do skrzynki, Jaskół wpycha korek, światła w kuchni nadal  nie ma. W sypialni też.
-No ale jak? Przecież on tą maszyną pracował- łączę wybicie korka głównego z popsutą wtyczką do szlifierki.
-Być może przy wyłączeniu zrobił zwarcie i wywalił nam korek- Jaskół bierze drabinę i naprawiamy główny. Ot, taka zemsta szefunia.

Chodnik pięknie się prezentuje. A jednak odkryliśmy jeszcze dwie wielkie fuszerki- obok filara i przy głównym schodku do domu puzzle są szersze o centymetr i wystają. Przez chwilę zastanawialiśmy się czy partacza nie ściągnąć w poniedziałek, ale daliśmy sobie spokój. Jest to w miejscu, które przysłoni drewniany element. Odpuszczamy.
Czasem warto być jędzą, wredą, NIKiem, PIPem i innymi upierdliwcami w jednym. Zwłaszcza, jak chce się mieć pięknie, funkcjonalnie i płaci się ciężko zarobionymi, uskładanymi pieniędzmi.
Na przyszłość już wiem. Z fachowcami żadnych sentymentów. NEVER.
Z lewej strony przy schodku widać taki mały prostokącik z kostki, a wzdłuż nierówno cięte, z prawej strony w załamaniu miedzy schodkiem i filarem jest jeszcze taka kosteczka wycięta z kostki. Obrzydliwe. Postawiłam na ten fragment doniczkę. Tu była wojna o tę szczelinę przy rogu schodka.

 Z prawej strony schodek do piwnicy. To ten ukośny krawężnik- schodek przesuwaliśmy przez 15 minut. Szef w stronę piwnicy, ja w stronę chodnika. On kładł początek przy rogu filara, tym od piwnicy, ja tak jak widać. On układał drugi koniec w załamaniu krawężników, ja go odchylałam powiększając platformę.
 Tu wystają końcówki kostek- przy filarze i przy schodku. Na szczęście już jest to zasłonięte drewnianym elementem
 Widok chodnika od strony ulicy. Niezbyt mi to zdjęcie wyszło. W dodatku Jaskół zmoczył beton wodą i zrobiły się trzy kolory fałszując obraz. Betonowy, szeroki krawężnik był na tyle długi, że można było wyrzucić małe boczne, z których jeden kończył się tam gdzie środkowy pasek, a drugi kończył się przy samym asfalcie. Szefowi to nie przeszkadzało. Ten jasny i środkowy pasek to krawężnik- schodek, a ten bardzo ciemny, zaraz pierwszy z przodu, to zabetonowana luka między schodkiem i asfaltem.
 Widok górnego schodka od strony bramki. najpierw nie było schodka, tylko kostki szły stromo do miejsca, gdzie zaczyna się schodek. Za nimi szef chciał nadlać beton i tak wykończyć przestrzeń do asfaltu. Kiedy powiedzieliśmy mu, że to za stromo i ma być schodek, zaczął się cały cyrk ze schodeczkiem. Dodam, że od początku chcieliśmy na górze dać szeroki krawężnik jako wykończenie, nawet gdyby nie było tam schodka.
 Gdyby szef  z lewej strony pociągnął sznurek od bramki do schodka, a nie tylko do załamania się krawężnika, a potem zrobił uskok na jedną kostkę, to nie byłoby łatania kosteczkami.
Widok od ulicy w stronę bramki. Wojna szła o dwa krawężniki z prawej strony, które szef przekładał chyba ze trzy razy i zawsze nie trzymał linii. A na początku ten krawężnik, który tworzy lico schodka, wystawał o centymetr nad boczny. Pod koniec imprezy szef zeszlifował koniec prawego dolnego krawężnika, który wystawał o centymetr na podmurówkę płotu i paskudnie to wyglądało. Nadal przy spojeniu tych dwóch pionowych krawężników jest widoczne obniżenie.

PS. Na zdjęciach tych fuszerek tak nie widać. W realu są one widoczne. Wydaje się, że wystający o 1 cm krawężnik to błąd minimalny. Niestety, jest on bardzo widoczny. Od razu widać, że jest źle położone. Gdybym się czepiała wszystkich bubli- nie wyszliby stąd jeszcze przez parę dni. Prawdopodobnie pół chodnika zrywaliby i kładli na nowo. Przyjęłam, że z tymi drobnymi  należy się pogodzić się i już. I jeszcze jedno, zastanawiałam się na swoją upierdliwością, jak niektórzy nazwaliby to moje czepianie się.  Może już czas dopuścić do siebie myśl, że takich "fachowców' należy w końcu zacząć konsekwentnie, bez popuszczania ( bez: "no dobra, niech już tak zostanie") pilnować, a nie czepiać się zleceniodawców, że mają wymagania i zwracają uwagę na nawet drobne niedociągnięcia, każąc je do skutku usuwać?
Sąsiedzi chcą wykładać przed nowym domem podjazd i chodnik. Byli już coś z szefem uzgadniać. Gdyby przyszli zapytać, czy warto? Co powiedzieć? Nie chcę szefowi bruździć, nie zależy mi i nie będę tego robić, ale czy narażać młodych na takie przeboje?