sobota, 3 sierpnia 2013

Fachowcy, czyli jak u Jaskółków nowy chodnik kładziono (3,4,5)

III
Zjawiła się. O 9,30 JUŻ była. Przyjechali. Najpierw wysiadł szef, za nim  zdychający, skacowany, ledwo trzymający się na nogach Długi i jeszcze Młody. Bronka nie było. Już nie musieliśmy pytać. Zwłaszcza, że najbardziej „zdrowy” był Młody. No ale on ma 17 lat i obce mu są „takie” długie weekendy. Czyli co? Czyli szef przyjechał do pracy ze skacowaną ekipą. Gdzieś około 11 Długi złożył protest. On nie da rady, on jest chory i szef ma go zawieść do teściowej. Faktycznie pot lał się z niego strumieniami, chwiał się na nogach i wyglądał bardzo mizernie. Na dworze upał- ponad 40 stopni w słońcu (prace w pełnym nasłonecznieniu). Wprawdzie radziłam im w piątek, żeby przyjechali wcześnie rano, to wtedy ten fragment jest do godziny 10tej w mocnym cieniu, ale…. Po godzinie szef się ugiął. Dobra, odwiezie Długiego, ale tu jeszcze wyda dyspozycje, gdzie trzeba kopać.
Zawołał Józka i Młodego, ja stanęłam obok, bo muszę przecież pokazać, gdzie chcę, aby peszel odwadniający szedł w ogrodzie tak, aby go nie zniszczyć. I tu zaczyna się cyrk.
- To, gdzie ma iść ten peszel- szef do mnie.
- Tu, bliżej tych iglaków- pokazuję wyraźnie linię obok płożaka, z dala od róży (peszel ma iść między nimi). Pierwsza wersja była, że tylko do róży, ale szef powiedział, żeby dalej do spadu. OK.
-Dobra, dajcie sznurek- szef do Młodego. Sznurek! Nie ma sznurka.
-Ma pani sznurek? Bo tu trzeba linię wytyczyć- szef o mnie kategorycznie.
- Mam sznurek- lekko zszokowana tonem oraz brakiem podstawowego „narzędzia” idę do domu i przynoszę duży kłębek porządnego sznura.
Wziął go ode mnie. Dziękuję? A zapomnij. Rzucił kłębem w Młodego
- Bierz i chodź.
Patrzę, wytycza linię blisko róży. Kurcze, nie tak.
- Szefie, to ma iść bliżej iglaka, dalej od róży. O tu….- pokazuję palcem i zaznaczam patykiem.
-Dobra, bierzcie peszel- szef mnie ignoruje. Stoję i czekam, kiedy w końcu zareaguje na moją uwagę. Biorą peszel i kładą blisko róży (ogromny krzak rugozy). Józek zaczyna łopatą wzdłuż niego ciąć darń. Na marginesie, najpierw rozciągnęli sznurek, potem go odrzucili i w zamian położyli peszel.
-STOP- podnoszę głos- Czy pan słyszy, co ja mówię?!- już wściekła zwracam się do szefa. W końcu raczył zareagować.
-Ja pani pokażę jak peszel pójdzie- jakby do niego nie docierało, że już coś ustalaliśmy, zaczyna od początku kombinować.
-Nie, to ja panu pokażę, jak peszel powinien pójść- biorę peszel i układam go bliżej iglaka, a na końcu skręcam trochę między daglezję i sosnę. Szef bierze i prostuje końcówkę.
- Szefie- staram się opanować- to MUSI być skręcone, bo tu są korzenie ogromnego świerka, który tu kiedyś rósł, o widzi pan pień?- pokazuję porządny pień- I za Chiny się tu nikt nie przekopie. A tam musi iść bliżej iglaka, bo tu jest wgłębienie w ziemi i będzie się kałuża po wykopie robić. Nie widzi pan tego????!!!!- jeżeli facet myślał, że ja mam takie sobie fanaberie, to teraz coś do niego dotarło. W końcu mogłam ich puścić prosto i niech się męczą jeszcze trzy dni z korzeniami. To, co tu opisuję, te moje uwagi i „żądania” pod jego adresem, to żadne moje widzi mi się. Ja naprawdę staram się współpracować z ekipami i nie utrudniać im pracy. I jeszcze jedno- ustaliliśmy z Jaskółem, że to ja będę „nadzorem”, bo ja tu dłużej mieszkam, znam lepiej realia i wiem więcej na temat tego domu oraz ogrodu. Dla nas to było jasne. Dla szefa nie, choć wyraźnie mu Jaskół na początku powiedział: Żona tu rządzi i jej proszę słuchać. Wszystkie uwagi proszę do niej kierować. Jednak w szefie siedzi samiec- kobietka, cha! Cha! Co mi tu będzie mówić, ja jestem fachowcem! HOWK! Nie wziął też (raczyło mu się zapomnieć, że to ja z nim pod kątem spraw technicznych głównie rozmawiałam i stawiałam pytania) pod uwagę, że ja jestem bardzo „techniczna” baba, byłam przy budowie domu, przeprowadzałam remonty, prawa fizyki są mi znane, trochę wiedzy na temat budowlanki liznęłam i potrafię (jeszcze) logicznie myśleć, oraz wysuwać wnioski. Dla mnie 2+2 jest przy remontach zawsze 4. No i się przejechał.
Młody z Józkiem kopali  rowek na szerokość łopaty i głębokość półtora łopaty o długości 20 metrów w upale przez 5 godzin, co chwilę odpoczywając. Żal mi ich było. Skończyli po 17tej. Szef przyjechał po nich po 19tej. Przywiózł w wiaderkach trochę żwirku, pospiesznie zasypali pół peszla, ale zanim pojechali mówię do niego.
- Szefie to ustalmy teraz na spokojnie, jak ten chodnik ma wyglądać, bo widzę, że teraz na niego kolej.
Zaczynamy od bocznej bramki. Teren jest lekko pochyły- schodzi w dół do domu i potem lekkie zbocze w ogród. Ustalamy, że przed bramką będzie jeden schodek, a za bramką, w połowie od wejścia do domu (wejście jest prostopadłe do tego odcinka) będzie drugi schodek, żeby zniwelować pochyłość tak, jak to ustaliliśmy. Chcę też omówić uzupełnienie kawałka chodnika, który został wybrany przez nich, ale widzę, że szef w ogóle mnie nie słucha. Tonem głosu zmuszam go do uwagi i kontynuuję dalej, pokazując, gdzie chcę krawężnik. W tym samym momencie on odwraca się do mnie plecami i lekceważąco mówi: Teraz nie mam czasu, jutro pogadamy- i nie oglądając się, odchodzi na parking.
Ooooooooooooooo…. Nie z Jaskółką takie numery. To było to ostatnie nadepnięcie na mój „odcisk”. Decydujące. Wściekłam się. Jak mnie nie szanujesz, to teraz się mnie bój. Od tej chwili nie popuszczę ani na milimetr. Ma być tak zrobione, jak zechcę.
IV
We wtorek było pochmurno, trochę popadywało. Godzina 9. ekipy nie ma.
-Aha– mówię do Jaskóła-Teraz zobaczymy, jak się odwodnienie sprawdza. Jednak koło 10tej przestało popadywać, ale nie wypogodziło się. Po 10tej, ekipa JUŻ była. W liczbie sztuk 2; Młody i szef. Zabrali się do zasypywania peszla, a ja do szefa:
- Wczoraj mnie pan zlekceważył, więc teraz obgadamy do końca jak ten chodnik ma wyglądać. Byłam wściekła i nie miałam zamiaru bawić się w uprzejmości. Coś tam próbował mówić, ale nie słuchałam go.
Zaczynamy od bocznej bramki. Szef się rozwija
-Tu za bramką zrobimy dwa schodki…
-Jakie dwa schodki- ton mi się podnosi- ma być jeden, a tu drugi- pokazuję palcem miejsce na drugi schodek.
Jest zaskoczony, ale słucha;
- Jak pani chce….- próbuje.
- Nie jak ja chcę tylko tak ustaliliśmy. Nie pamięta pan tego. DWA RAZY ustalaliśmy, że jeden schodek ma być i wyrównanie do asfaltu.
Milczy. Staję w bramce:
-I nie będzie żadnego podnoszenia bramki, bo nie wie pan, jak długi jest ten bolec w tej listwę- pokazuję metalową poziomą listwę, w którą pionowo jest zamontowany bolec, na którym chodzi bramka.
W milczeniu patrzy  w to miejsce i nagle jakby go olśniło. Zaczyna omawiać poziomy. Wydaje się, że załapał, o co mi chodzi. Dobra. Przechodzimy do uzupełniania bocznego chodniczka.
- To tu wstawimy krawężnik, i do niego będzie dochodził chodniczek z tych starych puzzli.
Chodniczek jest prostopadły do chodnika od bramki. Krawężnik przecina go wpół. A wysoki krawężnik, jaki facet proponuje zrobi przeszkodę, którą trzeba będzie przekraczać. Patrzę, słucham i czekam, kiedy powie, że podniesie mały chodniczek do poziomu głównego. Nie, zabiera się przed dom.
- Zaraz, zaraz, jak to pan sobie wyobraża, że my będziemy z ciężkim kubłem ze śmieciami przekraczać krawężnik????!!!!- luuuudzie!!!!!!!! Zaraz mnie trzaśnie. Czy ja mam z idiotą do czynienia, czy z fachowcem.
Wraca i patrzy w miejsce przecięcia się chodników.
-To jak pani chce?- pyta z kamiennym spokojem. Chyba nic nie jest w stanie matoła ruszyć. Zaczynam się zastanawiać, czy to jego norma.
-Jak ja chcę? Po ludzku chcę. Tu mają być z boku krawężniki doprowadzone do głównego i z głównego z lekkim spadem przejście na boczny!- tracę cierpliwość. Czy ja mam całą umysłową robotę za szefa odwalać, czy on jest taki tępy, czy udaje tylko fachowca?
Przechodzimy do bramki głównej. W planie było, że jak podniesie chodnik (układa puzzle na starym betonowym pasie) to trzeba podciąć dolne pręty.
- Tu się podetnie, a jak będzie mało to damy podkładki pod zawiasy.
- Stop! Tu ma pan zamek- pokazuję paskudnie palcem. Na szczęście zamek jest otwarty w górę i można zatrzask podnieść. Ale pojawia się problem płytkich zawiasów. Maksymalnie można podnieść na podkładkach 0,5 cm. No to powodzenia, myślę sobie. Na wiosnę zapewniał, że ta bramka to żaden problem. I oby tak zostało.
Idziemy przed dom. Tu jest trochę do obgadania, bo z boku głównego wejścia jest filar, a za filarem zejście do piwnicy (schodek, potem mała platforma i reszta schodów pod kątem prostym do ściany, schodzi się wzdłuż ściany. Do filara sprawa raczej nieskomplikowana- równy placyk z lekkim nachyleniem w stronę ogrodu, żeby woda tam ściekała, a nie do piwnicy. Tu jesteśmy zgodni. Szopki zaczynają się przy zejściu do piwnicy. Cały czas mówimy o wyłożeniu puzzli na stary beton, więc cały poziom podnosi się co najmniej o 10 cm. Zastanawiamy się, co zrobić z pierwszym schodkiem. Może być za wysoki. Szef mierzy – wychodzi z puzzlem 25 cm. Jeszcze norma. Ale  waha się i twierdzi, że jak da cement to puzzle się podniesie jeszcze. Fakt. Proponuje zrobić schodek dodatkowy przed. Problem w tym, że ten schodek byłby wykrojony z całej powierzchni i byłby niski. Kto nie zauważy, ryje pyszczydłem po następnych schodach. Odpada. Szef kombinuje, żeby schodek zrobić na platforemce w poprzek schodzących schodków do piwnicy z lekkim uskokiem. Tu mnie już naprawdę ruszyło
-No co to za bzdury pan tu proponuje. Schodek, uskok, schodki?! Tu się chodzi z dwoma ciężkimi wiadrami z popiołem. Mają ludzie nogi połamać?!- jestem wściekła, bo na wiosnę było wszystko omówione, dokładnie pomierzone- kosztorys zrobiony, a tu cała zabawa od nowa się zaczyna i facet kompletnie nie jarzy, że pierdoły plecie. Ale ,kiedy zapytał, czy nie można byłoby schodzić między filarem, a schodkiem przy wejściu do domu, gdzie jest na metr szeroka szczelina, a z tego 20 cm pod nogami zabiera schodek do domu, to coś we mnie pękło. Jaskół, który się temu przysłuchiwał, odwrócił się w milczeniu i wszedł do domu. I dobrze, bo mogłyby szmaty polecieć. Jeszcze szef coś tam próbuje o szerszej wylewce na platforemce mówić, kiedy przerywam mu brutalnie.
- Tu będzie schodek, gdzie jest i żadne puzzle na schodku. Czym to pan przytwierdzi?
-Na zaprawie betonowej skleję- widzi, że ja nie mam zamiaru bawić się w łamigłówki, tylko chcę konkretów.
- Ale pan sobie zdaje sprawę z tego, że jak ktoś stanie z ciężarem na końcu takiego puzzla, to nawet na zaprawie może go wyłamać?- zobaczyłam taką katastrofę zupełnie wyraźnie. Chwilę pomilczał
-To damy krawężnik na zaprawie.
-I słusznie, krawężnik ma większą powierzchnię, inaczej nacisk się rozkłada. – ja naprawdę w takich sprawach myślę konkretnie i mam wyobraźnię. A w dodatku lata praktyki w zmaganiu się z przeciwnościami technicznymi wyrobiły we mnie odruch: na wszelki wypadek zabezpieczyć się przed wszystkimi ewentualnymi bublami i przeciwnościami- hasło: „Przewidzieć katastrofę”. I ciągle zastanawiałam się, czy rzeczywiście szef nie widzi tego, nie potrafi myśleć, przewidzieć?
Na koniec mówię jeszcze do niego, że w piwnicy trzeba otynkować wystającą ze ściany rurę i zaślepić ją zaślepką, bo do przyszłego roku nie może tak zostać. Kiedy w piątek Jaskół mówił to samo, usłyszał, że ma szmatami rurę zatkać. A ja postanowiłam nie dać się zbyć tak arogancko. Szmatami to on może sobie u siebie okienko w piwnicy lub rurę zatykać. Jest u klienta i ma robić porządnie i w czasie się mieścić.
-Ale tynkować to chyba nie teraz- zdziwiony szef jakby się nagle opamiętał- a zaślepka, zaraz… gdzieś tu była…Nie, daliśmy ją do ziemi. Niech pani na razie szmatami zatka.
- Ma być zaślepka, nie będę jakimiś szmatami rury zatykała. A zatynkuje pan, jak będzie tynkował dziurę wokół komina- popatrzyłam na niego paskudnym wzrokiem. Jeszcze chciał coś dodać, ale zrezygnował. Zaślepka została osobiście przez szefa założona w dniu następnym.
Potem jeszcze wraz z Jaskółem pokazaliśmy na wystającą około 30 cm z ziemi studzienkę i powiedzieliśmy, że ma mieć ona dekiel na poziomie ziemi. Był bardzo zdziwiony, że nie chcemy jej obsypać ziemią. No ludzie, zlitujcie się, na trawniku ma być pagórek z wystającą częścią studzienki i deklem.
-Studzienka ma być na poziomie ziemi, może nawet trochę niżej, bo my tu kosiarką kosimy.
- A ja myślałem, że taki pagóreczek może zostać.- zdziwił się szef naszym wymogiem. Doprawdy, ręce mi opadły.Rżnie idiotę, czy jest taki tępy?
- Pan u siebie w domu też ma takie pagóreczki na trawniku? –zapytałam zgryźliwie. Nic nie odrzekł. Po chwili osobiście uciął wystająca część i przykręcił dekiel ciut niżej trawnika.
Po naszej rozmowie dał Młodemu instrukcje i zostawił go samego. Pojechał. Zrobiło się cicho. Młody kopał sobie spokojnie rowki pod krawężniki, my zajęliśmy się swoimi sprawami.
Późnym popołudniem zajeżdża szef  wyładowanym puzzlami samochodem. Z nim przyjeżdża jakiś nowy pracownik. Szef prosi Jaskóła, żeby wyjechał samochodami (dwoma) poza bramę, bo on chce na tym miejscu ułożyć puzzle. Jaskół mówi, że tylko jednym wyjedzie, ponieważ nie ma gdzie drugiego postawić (wzdłuż drogi i w dodatku na noc). Wsiada do mojej renówki i…. ZONK! Auteczko odmawia wyjazdu (kochane). Robi pstryk, milknie. Zatem szefunio musiał dygać puzzle na trawniczek i układać wzdłuż chodnika. A tak ułożyłby sobie na parkingu, a potem siła robocza przenosiłaby dalej. Staję przy samochodzie, Jaskół w środku, maska otwarta, nagle szef staje obok maski. Rozmawiam z Jaskółem, a kątem oka widzę, jak facet pcha łapy do środka i wyciąga wiązkę kabli. No do cholery- prosił go ktoś o pomoc? I co to za numer pchać łapy do cudzego samochodu bez pytania? A czy ja wiem, czy on się na tym zna?  Bezczelny typ i tyle. Nie wiem czy kierowała nim chęć pomocy, czy pokazanie, że na tym też się „zna”. Posądzam go o to drugie. Już miałam warknąć, żeby zabrał łapska, ale sam wepchnął kable z powrotem coś pomamrotał i odsunął się. Gdybym była z drugiej strony, to kto wie, czy nie spuściłabym mu maski na te grzebiące w moim auteczku łapy. Wrrrrrrrrrrr… mojego auta bez pytania nie wolno nikomu tykać. Taką mam zasadę. Jest osobiste, jak majtki i mąż.
Siedzę sobie na krzesełku i obserwuję, jak puzzle układają. Przysiada się do mnie, milczy.
- Dzisiaj przywieźliśmy same puzzle, bo zabrakło krawężników- mówi po chwili. Jeszcze do mnie nie dociera, że przecież zaczyna się całą imprezę od położenia krawężników i miała się zacząć co najmniej wczoraj. Jak nie ma krawężników to nie ma roboty.
-I co dalej?- pytam spokojnie.
- Na jutro zamówili. Dzisiaj Czech zabrał 6 palet.
- A jak nie będzie to co?- jeszcze ciągle jestem spokojna. Patrzę sobie w dal i myślę, że nie mój biznes, ma jak najszybciej to skończyć.
- To poszukam gdzie indziej. Są jeszcze czerwone. Nie chce pani czerwonych? Są wprawdzie trochę droższe, ale są.
Najpierw dociera do mnie słowo „poszukam”. Jak „poszukam”? Gdzie „poszukam”? Ile to potrwa to „poszukam” i dlaczego do k….. nędzy fachowiec nie zabezpiecza materiału dużo wcześniej?! Potem wyobrażam sobie szlaczek z krawężników czerwonych i szary chodnik w środku. FUJ! Obrzydliwa wizja.
- Nie chcę czerwonych. A o ile droższe?- ciekawa jestem za jaką cenę chce sobie szefunio ułatwić sprawę.
- 1,98 sztuka- mówi lekko
- A całość ile?- pytam już nieobowiązująco, bo o czerwonych mowy więcej nie będzie, ale niech się wysili i policzy.
-A tak niecałe 100 złotych- rzuca po chwili.
- Mowy nie ma. Nie będzie  czerwonych. Jutro pan przywiezie szare i już- kończę rozmowę i idę do domu. Znieśli, pojechali. Na parkingu zostali Jaskół oraz mój brat, który przyjechał zobaczyć, co w samochodzie siadło. Banalna sprawa. Stary akumulator zdechł. W samą porę. Bo nasza grzeczna „uległość” względem szefa już dawno powinna zostać zaniechana. Wycinamy jeszcze parę gałęzi (piłą) i wykopuję resztę kwiatów, które mogłyby przeszkadzać. Na koniec mocno podwiązujemy krzaki róż, bo zaraz obok nich będzie kopany rowek pod krawężnik.

V
Środa, wczesny ranek. Słyszę jak u sąsiada już drugi dzień od 7mej stukają młotki. Kładzie nowy dach. U nas nic nie zakłóca ciszy chociaż praca czeka. Przed 6tą Jaskół wyjeżdża po towar pod Kraków. Ma jak najszybciej wrócić. Sytuacja się powtarza. Zostaję sama do pilnowania sklepu i Bezy.
O 9.30 pojawia się ekipa. 15 minut później jest już Jaskół. Mój mąż potrafił w ciągu niecałych 4 godzin przejechać 200 kilometrów, zrobić zakupy, przywieźć towar. Szef do pracy przyjechał jak na piknik o 9.30.
Na wstępie mówię mu, że mają przenieść ogromny kamień, który wkulali między krzak i kwiaty. Najpierw go wynieśli ze starego miejsca na trawnik (taki 30 kilowy) i uzgodniliśmy, że przewiozą go aż za garaż. Kamień sobie na trawniku leżał 5 dni, a szóstego dnia (wtorek) ktoś go przeniósł z trawnika z powrotem. Dowcipniś. Już nie wspomniałam nawet, że wykopane (bo poprzedni „fachowcy” bezczelnie wrzucili je do wykopu dookoła fundamentu),drogie kamienie brynieńskie, które miały zostać wywiezione za garaż, zabrali w poniedziałek i wywieźli na gruzowisko. Taki kamień jest świetny na skalniak. Bezmyślnie załadowali je z resztą gruzu i wywieźli. Czy znowu miałam się szarpać o kupkę kamieni? Takich kamieni, za które się słono płaci? Takich, z których robi się pomniki na cmentarzu, płytki chodnikowe lub płytki naścienne? Czy do tych…. nie dociera, że bezmyślnie robią szkody????? Nie chciało się zapytać, upewnić, chociaż wyraźnie powiedziałam, że tych kamieni mają nie ruszać. Ależ jak ja mogłabym ich posądzać o jakąś złośliwość, prawda? Szef nie protestował. Kazał wziąć taczki i kamień po pięciu minutach był za garażem. No, no, pomyślałam sobie, facet, to z tobą trzeba, niestety, ostro i nieprzyjemnie, wtedy osiągam jakieś wyniki. Szef podchodzi do róż i mówi do mnie:
- Potrzebny jest sznurek, bo to trzeba do krzaka przyciągnąć.- pokazuje paluchem na krzak róży i krzak za nim.
- Już je poprzyciągałam- protestuję, ale on nie reaguje na moje słowa. Bronek odgarnia krzak i pokazuje mi, że jeszcze trochę można. Idę po sznurek, oplatam nim krzak róży i podaję Bronkowi końcówki. Ten prosi, żeby Długi jeszcze mocniej krzak nagiął. Długi bierze łopatę i widzę jak ostrzem wali prosto w łodygi. Noż kurna…
- Nie tak!- jestem wściekła- poprzecina pan łodygi.
- To jak?- Długi jest zniecierpliwiony.
-Tak…- biorę łopatę i odwracam na płasko, tym płaskim przysuwam łodygi w stronę Bronka. Drugi krzak Bronek przyciska stylem na poprzek. Widać, że szybko się uczy. Pozostałe mogą już tak zostać, jak je związałam. Szef łaskawie zaakceptował.
Chyba za wcześnie pomyślałam o zbawczym działaniu mojej „stanowczości”, bo szef pokazał palcem na krzak, który był już mocno przycięty i powiedział, że jeszcze „to”, „to” i „to” trzeba wyciąć. Dobra, myślę sobie jeden wystający patyk rzeczywiście może im przeszkadzać, ale krzak „wycięty” jest na metr szerokości od krawężnika, więcej nie tnę. Idę po nożyce i słyszę, jak szef rzuca do reszty, że jeszcze więcej gałęzi trzeba wyciąć. Zawrzało we mnie. Odwracam się i mówię, że taki krzew rośnie 15 lat i jest specjalnie formowany. Nie pozwolę, żeby mi niszczył to, co ma być ozdobą, zwłaszcza, że już ma dosyć miejsca. Wycinam wystający patyk, a facet jeszcze jeden ze środka brutalnie odgina.
- To też trzeba- coraz bardziej gnie gałąź.
- Ale dlaczego, przecież ona w środku rośnie?!- gwałtownie protestuję.
- Ale tu wystaje, a my mamy bezpiecznie pracować. Dla pani ważniejszy jest krzaczek niż nasze bezpieczeństwo.- mówi z naganą.  Wyraźnie próbuje mnie wpędzić w poczucie winy.
-Przecież nie będzie pan chodził pod nim- oponuję, ale podaję mu nożyce- Niech pan tnie. Patrzy na nożyce, a potem na mnie. Do diabła, chyba nie myśli, że ja będę grubszą gałąź ciąć. Nie ruszam się, ale mam ochotę trzepnąć go po łepetynie. Macho w pysku, łapki słabe.
- To lepiej piłeczką wyciąć, szkoda nożyc- jeszcze próbuje migać się.
- Nie szkoda nożyc, niech pan tnie i to jest OSTATNIA.- jestem stanowcza i nieugięta. Wyciął, odebrałam gałąź i poszłam położyć ją na trawnik. Wracam i co widzę? Facet stoi tyłem do mnie i obcina dalsze gałęzie. Do cholery…. Chyba wyczuł, że teraz to  się już nie opanuję i dostanie … sory… kopa. Zrobiło się cicho, odwrócił się do mnie, podał mi nożyce. Wzięłam je, położyłam na schodku, po czym wzięłam z powrotem, bo mi mignęło, że jak zostawię, to pewnie dalej sobie powycina dookoła to, co rzekomo będzie przeszkadzało. Weszłam do domu i z całej siły strzeliłam drzwiami. Cud, że futryny wytrzymały. Wściekłość mnie ogłuszyła. Nie mogłam dojść do siebie. Ja naprawdę nie przesadzam. To jest typ miszcza, któremu najlepiej pracowałoby się na pustyni. Gdyby mógł, to wykopałby i te róże, chociaż posadzone są pół metra od krawężnika. Dla niego to, że ktoś chce mieć ładnie, że rośliny rosną, że trzeba czasu, żeby coś ładnego wyhodować nie ma znaczenia. Gałązka „przeszkadza”- wyciąć chociaż tę samą gałązkę można na chwilę przywiązać. To, że niszczy czyjąś własność i ktoś chce zachować jak najwięcej pierwotnego wyglądu, też nie ma znaczenia. Miszczu działa i z drogi mu schodźcie….
Po porannej akcji postanowiłam, że będę co pół godziny wychodzić i sprawdzać, co wyczyniają, bo teraz już wiedzieliśmy, że tę ekipę, a zwłaszcza szefa, trzeba pilnować i to mocno. Nie da rady, trzeba patrzeć na łapy i ochrzaniać choćby profilaktycznie. I tak robiłam, chociaż wcale mnie to nie bawiło. Chyba nikt nie chce robić za ostatnią wredę.  Jedną z „kontroli” przeprowadziłam z balkonu na piętrze. Akurat kładli krawężniki od bocznej bramki. Patrzę i widzę, że cały chodnik jakby trochę zwichrowany. Mówię do szefa, że ma to trochę krzywo. Zaskoczony, że ja na górze, tłumaczy krzywiznę korzeniem wierzby, który dalej nie puszcza, a z drugiej strony musiał wyjść za rynnę. Ok. Jest to nieduży feler, nie czepiam się. Ale coś mi nie pasuje z tym drugim stopniem, który miał być między bramką i wejściem do domu. Według mnie wychodzi akurat w środku krzyżowania się bocznego chodniczka z głównym. Hmmmmm…. pytam, zatem, Szefa, gdzie przewiduje drugi schodek, nic nie sugerując. Nie, nie będzie drugiego schodka. Szef zdecydował się zrobić jednak lekki spad. No dobra. Będzie ładniejsze. Prawdę mówiąc nie bardzo mi ten drugi schodek pasował, ale to on się uparł, że inaczej nie wyjdzie ze spadem. Po południu przyjechał brat Jaskóła i rozmawialiśmy sobie przy kawie. Ja od czasu do czasu chodziłam pokazać się ekipie. Sprawdzałam, czy wszystko idzie zgodnie z planem. Szło. Około 16 wyszłam i zobaczyłam, że na froncie robót nie ma żywej duszy. Wszystko pięknie posprzątane. Ani peta po wodzie, ani ściery, narzędzia poukładane, a ekipy brak. Zszokowało mnie to. Wynieśli się po cichu, jak nie przymierzając, banda łotrów. Czy ja się czepiam, jeżeli stwierdzę, że kulturalny szef przyszedłby powiedzieć, że na dzisiaj kończą? A nie, jak małe obrażone dzieci, pozbierali zabawki z piaskownicy i poszli do domu. Ja już nie wspomnę, że czas ich gonił, a mimo to w środę pracowali tylko 6,5 godziny- firma, która wykonuje prace sezonowe, i której praca zależy od pogody. Kolejny dzień zostaliśmy na rozbebeszonym placu „budowy” a czekał nas kolej  dzień dezintegracji domowej. Już 5 cały dzień siedziałam z Bezą w domu. wychodziłyśmy tylko na siusiu. Zaczynał mnie powoli szlag trafiać.  Zaczynałam również „chorować” na remont. Najbardziej mnie rozbija ta, głupia w końcu, „walka’ z szefem. Ja nie lubię być jędzą i satrapą. Mnie to nie bawi. A z każdym dniem coraz bardziej przekonywałam się, że inaczej nie można. To mnie rozkładało.
CDN.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz