sobota, 26 października 2013

Złapać promienie


Wschody, zachody słońca, ptaki, krople, mgła, a nawet żaby- wszystko, dosłownie wszystko, może być przedmiotem niesamowitych wrażeń i prawie wszystko da się zatrzymać w kadrze. Problem w tym, że nawet najlepszy aparat nie odda prawdziwej natury fotografowanego obiektu. Ale próbuję. Raz z lepszym, raz z gorszym skutkiem. Nastawiam, przekręcam, daję większy lub mniejszy ekwiwalent, półautomat, ręczne ustawienia na ruch, kolory zimne, kolory ciepłe...  ciągle czuję się jak fotograf pierwszoklasista. Zależy mi na fotografii "naturalnej". Fotografii czasem i gorszej jakości, ale nie wybłyszczonej i cukierkowej. Nie takiej obrabianej w programach. Przyznam, że mam taki program, ale robię w nim mało korekt. Czasem przytnę, czasem ściemnię  lub rozjaśnię fragment, poprawię kontrast.Lubię robić ujęcia, które mają w sobie coś, co na moment przytrzyma oko. I takie, które wywołują jakieś echo z przeszłości, jakieś mgliste wspomnienie.
Poranne promienie słoneczne, lejące się pod skosem, przebijające się przez lekką mgiełkę, nieodmiennie przypominają mi pewną leśną dziką łąkę, którą, będąc smarkulą, zaliczyłam wczesnym, jesiennym rankiem. Z jednej strony łąki wysoki las, jeszcze w cieniu, a z drugiej niskie zarośla, ponad którymi powoli unosiło się jasne słońce. Jego skośne promienie skrzyły się w obfitej porannej rosie, pokrywającej zeschnięte trawy i badyle. Wszystko w rudo- złoto- oliwkowo-brązowych kolorach, otulonych mleczną poświatą. Nie potrafiłam się nasycić tym widokiem. Było wrześniowo cicho. Wszystko stało nieruchomo. i ten wysoki, chłodny las, i te badyle, i te zarośla. Wszystko, pewnie tak, jak ja, zachwycone jasnym, czystym wschodzącym słońcem. 









czwartek, 24 października 2013

Seans z Rudą

Pojawiają się zawsze w najmniej odpowiednim momencie. Wczoraj też tak było. Wróciłam ze sklepu i miałam zamiar zabrać się za gotowanie obiadu, kiedy Jaskół z parkingu zawołał: Młoda jest na leszczynie. 
Jasne... teraz...ale piorunem porwałam aparat i nawet niezbyt cicho podeszłam pod ogromny orzech, na którym Ruda już sobie urzędowała. Beza, myśląc, że to zabawa,  w podskokach poleciała za mną.
 Trochę się obawiałam, że  Ruda zaraz zwieje, bo pod nogami miałam suche liście i nie było możliwości, żeby stąpać cicho. Poza tym Beza robiła hałas, ganiając z patykiem tam i z powrotem, okrutnie warcząc i raz po raz waląc nim w pień orzecha. Ruda raczej nie miała zamiaru wiać. Wspinała się coraz wyżej. I tu pojawiły się trudności w robieniu zdjęć.  Pierwsza z nich to plątanina gałęzi, która przysłaniała mi Rudasa, a druga- ostre słońce. Musiałam szukać cienia, żeby w ogóle widzieć, co fotografuję. Jak na złość, kiedy stałam tyłem do słońca, wiewióra była mało widoczna spoza gałęzi. Dlatego większość zdjęć jest robiona "pod słońce", a futrzak musiał być potem "rozjaśniony"
 Tu już jest bardzo wysoko. Zauważyła nas. Zastanawiała się pewnie, co to tak na dole warczy i goni jak głupie, i co to jest to drugie, które co chwilę podnosi ręce i piszczy.
 Chwilę rozglądała się dokoła. Przyszła na obiad, szukała pozostałych jeszcze na drzewie orzechów.
 Potem popatrzyła na dół po czym zapadła w stupor. Trwała tak i trwała, a mnie już kark bolał od spoglądania w górę oraz ręce od trzymania aparatu na wysokości oczu. A Ruda nic, siedziała i gapiła się. Wiewiórki, kiedy czują zagrożenie, zastygają i potrafią w jednej pozycji trwać długo. Oczywiście cykałam i cykałam te zdjęcia, ale większość z nich musiałam wyrzucić, bo do bani były. A wiewióra w tym czasie ani drgnęła. Na szczęście po kilku minutach postanowiła się ruszyć.
 Przekicała po konarze w stronę orzecha.
 Hejka!!!! Tam na dole!!!! Jesteście jeszcze????- ciekawski futrzak zwisnął przez konar głową w dół, kontrolując nasze poczynania. A było na co popatrzeć, bo Beza postanowiła zachęcić mnie do zabawy, atakując moje kostki. Gryzła moje gumiaki, a ja "odkopywałam" się jej z wdziękiem, ciągle robiąc zdjęcia z zadartą w górę głową. Im bardziej kopałam, tym zajadlej Beza poszczekiwała.
 - Boszszszszszsz, co wy wyprawiacie?! Czy ja mogę spokojnie zjeść obiad?- Ruda zniecierpliwiona przyjęła pozycję "do ataku" , a potem zaczęła na nas pofukiwać. Znalazłam jakiś patyk, rzuciłam go szczeniarze i nareszcie moje kostki "odetchnęły". Beza poleciała z patykiem do lasku.
 Wiewióra zabrała się do pałaszowania orzecha, rozrzucając łupiny na wszystkie strony, a ja robiłam zdjęcia w spokoju.
 -A gdzie jest szczeniara?- nagle zainteresowała się Ruda. Nie musiała długo na odpowiedź czekać. Beza  w szalonym pędzie przeleciała pod orzechem i z impetem zaatakowała moje gumiaki. Odzywa się w niej owczarek. Ma w zwyczaju "zaganiać" mnie, gryząc po pęcinach. Nie potrafimy jej tego oduczyć.
 Ruda ze zdziwieniem przyglądała się przez chwilę wyczynom szczeniary.Odniosłam wrażenie, że była deczko zdegustowana tym, co się na dole wyrabia.
 Potem spojrzała w górę. Oceniała możliwość ewakuacji z tego niezbyt spokojnego otoczenia. Przyznam, że też czekałam, kiedy sobie pójdzie. Powinnam iść gotować obiad, a żal mi było odchodzić, bo zawsze jest jakaś nadzieja, że jeszcze ciekawsze ujęcie się zdarzy. Toteż stałam tam pod drzewem ze świadomością, że czas ucieka.
 W końcu postanowiła pójść sobie. Najpierw pobiegła na koniec gałęzi. Już miałam nadzieję,
 że wykona cudny skok na tuję, a ja- oczywiście- zrobię zdjęcie tygodnia pt. Latająca wiewiórka, kiedy zawróciła i poleciała w kierunku pnia.
 Młode toto, widocznie jeszcze "latać' nie potrafi.
Wybrała leszczynę. Potem mignęła wśród liści i tyle ją widziałam. Poszłyśmy z Bezą do domu. Obiad był o normalnej porze:)

piątek, 11 października 2013

Nalot rozbójników

To jest winobluszcz, rosnący sobie na południowej ścianie domu. Pięknie zapełnia kąt, utworzony między ścianą, a wysuniętym tarasem. Okno, z którego robiłam zdjęcia jest po prawej stronie. 
Winobluszcz zaowocował takimi pięknymi gronami. W zeszłym roku grona wcinały z wielkim apetytem kosy, a w tym roku...
Siedzę sobie wczoraj przy komputerze. Komputer mam postawiony na biurku zaraz przy oknie. Kiedy podnoszę głowę, widzę przez okno właśnie kawałek tarasu i ten piękny winobluszcz w kącie. Siedzę i coś przeglądam, nagle słyszę, jak coś tłucze z impetem w szybę, a potem straszliwy rejwach i tumult na winobluszczu. Podnoszę głowę i widzę- wielka masa ptaszysk atakuje grona, przepychając się i robiąc  straszliwy harmider. Spokojnie wstaję, a potem biegiem lecę po aparat. Towarzyszy mi Bezka, która zaczyna  głośno ujadać. 
Ptaki zrywają się chmarą, ja wypadam na boczny taras i tylko tyle zdążyłam cyknąć. Trudno, myślę, w końcu nie zawsze jest święto. Wracam do komputera, ale aparat na wszelki wypadek kładę na biurku.
Po około dziesięciu minutach, widzę kątem oka, jak na winobluszczu siada ptak. Potem drugi, trzeci i nagle całe stado znowu żeruje. A przepycha się, a szamocze. Zdjęcia nie są najlepszej jakości, bo robiłam je przez szybę i pod słońce. Najlepiej szpaki widać, kiedy są zdjęcia powiększone.
 Jedne ptaki siadają i zawzięcie wydziobują grona, inne siadają na cisie i tam się kłócą. Po czym  wracają, aby huśtając się na wiotkich łodygach pnącza, zapamiętale żerować.
 A tempo te upiorne ptaszydła miały  iście zabójcze i chociaż cykałam raz za razem, aparat nie nadążał rejestrować ich ruchów. 
 Cały czas robiłam zdjęcia, a Beza myśląc, że to dobra zabawa, siedziała przy biurku i darła mordziuchnę na cały regulator. Dom wariatów. Za oknem hałas nie do zniesienia. Co rusz, któryś z ptaków walił w szybę z całej siły. Pisk, skrzek, pogwizdywanie i łomot skrzydeł - prawie horror, jak w filmie "Ptaki".
 Obie ptasie akcje trwały nie więcej niż 10 minut każda, ale emocji dostarczyły niewąskich.
Złapałam jeszcze ostatniego żarłoka, bo cała czereda z wielkim hałasem poderwała się nagle i odleciała. Po chwili i on poleciał za swoimi. Zrobiło się cicho. Już miałam odłożyć aparat, kiedy na cisie rosnącym na przeciw okna usiadł kos.
 Najpierw popatrzył w jedną stronę.
 Potem spojrzał w drugą.
 Potem przed siebie i..... nie... to przecież nie mogło się stać... Nie.... Nie Ma jagódek!!!!!!!
 Zmartwiony pochylił głowę, zamyślając się. Może nie dowierzał własnym oczom? A może przetrawiał taką "niespodziankę". Ktoś bezczelnie zeżarł  jagódki. Jagódki, które od lat przynależały do kosów.
 Potem podniósł głowę ciągle coś kombinując.  Chwilę tak trwał, obserwował z nadzieją winobluszcz. Może liczył na to, że to nieprawda, co zobaczył, że nagle dojrzy swoje ulubione żarełko? 
Ale nie....... Ale Nie! Cud nie nastąpił.
 Nie ma .... nie ma jagódek. Posiedział jeszcze trochę z pochyloną smętnie głową, a potem odleciał.