sobota, 23 listopada 2013

Już po...najadłam się strachu

Najpierw, od poniedziałku, umierałam z niepokoju i  ciągle obracałam w głowie „za” oraz „przeciw”. W końcu szczęśliwego, normalnego psiaka mieliśmy poddać operacji. Dosyć poważnej, bo sterylizacja suki to normalna, pod narkozą operacja, mogąca zakończyć się powikłaniami. Tego ostatniego w ogóle nie brałam i nie biorę pod uwagę jako możliwość zaistnienia. Generalnie każde myślenie o operacji kończyło się zaklinaniem losu. „Będzie dobrze, wszystko się uda, nic złego się nie stanie”, leciały mantry w powietrze. Dzisiaj rano starałam się funkcjonować normalnie i zająć głowę wszystkim tylko nie myśleniem o tym, co Bezę czeka. Prawie się udało. Prawie, bo po wejściu do poczekalni w weterynarii zmiękły mi nogi. Tym bardziej zrobiło mi się jakoś nijako, że na stole w zabiegówce obaj lekarze „wkładali’ oko maltańczykowi i piesek popiskiwał z bólu. Eh… zawsze, kiedy moich bliskich dotykało „spotkanie z medycyną”, umierałam z niepokoju. Na zewnątrz kamień, a w środku galareta. Chwilę odczekaliśmy i Beza dostała „głupiego Jasia”. Potem na pole, żeby trochę krew rozruszać. Już na parkingu, po 10 minutach, zaczęła się chwiać na nogach i do budynku wniósł ją Jaskół na rękach. Beza została, a my pojechaliśmy do Lieroy’a. Byle nie myśleć i zająć się choćby łażeniem między regałami. Kupiłam pistolet do klejenia i trochę tkanin. Wróciliśmy po półtorej godzinie. Poczekalnia była pełna. No tak, sobota, to ludzie mają czas z pupilami iść na wizytę do weterynarza. Młodszy wet powitał nas informacją, że Bezka wybudziła się i zaczęła rozrabiać. Skierował nas do operacyjnej. Na podłodze leżała kupka nieszczęścia, która na nasz widok, a raczej głos, zaczęła machać ogonkiem. Próbowałam ją zachęcić do wyjścia. Przyznam, że szło mi niemrawo, bo nie wiedziałam, jak się do tego zabrać. Młodszy się nie certolił, złapał za szelki, podniósł Bezę na łapki i lekko pociągnął w stronę drzwi. Psina doszła do zabiegowego i przycupnęła. Dalej ani rusz. No to ją Jaskół wziął na ręce i zaniósł do samochodu. Ja jeszcze uzgodniłam ze Starszym co i jak robić aż do zdjęcia szwów, kupiłam kubraczek i kołnierz ochronny. W samochodzie Bezka przytuliła się do mnie, a potem całą drogę przedrzemała. Z samochodu sama wyskoczyła, ale do domu znowu została przyniesiona na rękach. Założyłam jej kubraczek. Oczywiście, melepeta, przodem do tyłu. A niby skąd mam wiedzieć, w jaki sposób zakłada się takie cudo, kiedy mam z czymś takim pierwszy raz do czynienia? Kubraczek jest w pięknym, niebieskim kolorze i ma 6 par tasiemek do wiązania. Źle założony kubraczek trzeba było zdjąć i założyć poprawnie. Ożesz kurcze, rozwiązać 12 tasiemek, włożyć nóżki w „nogawki” i zawiązać 12 tasiemek na nowo. A szczeniara stoi spokojnie, mocno zamroczona, ani piśnie, tylko giba się na tych swoich sztywnych nóżkach. Zakończyłam operację pt. „Zakładanie kubraczka” i Jaskół zaniósł psinę na jej posłanie. Postawił na kocyku. Zachęcamy Bezę do położenia się, a ona ani drgnie. Stoi zamroczona, oczy przymknięte, lekko się chwieje. Odstawiamy cały teatr, głaszcząc ją po łebku, po nosku, prosząc przymilnie, żeby się położyła. Nic, stoi. Jak chce, niech stoi, ale czy ja wiem, czy nie zesłabnie, przewróci się i coś sobie urazi. No co? Ciągle jestem deczko spanikowania psem po operacji w domu. Wprawdzie Zuza przeszła jeszcze gorszą operację i dwa tygodnie  pielęgnowałam ją, ale Zuzka była psem łagodnym, spokojnym, a Beza to półdiablę weneckie. Dlatego prosiłam weta, żeby dał mi receptę na tabletki uspokajające, ale stwierdził, że nie będzie trzeba. No nie wiem. Beza jest bardzo żywiołowa. Jeszcze skoczy za mocno i zerwie szwy. Zobaczymy zresztą. W końcu się położyła i trochę przespała, ale kiedy zadzwonił dzwonek do drzwi, powoli się podniosła, podreptała do sieni, wdrapała się na czwarty schodek, stanęła nosem w stronę okna. A potem znowu jakiś stupor ją ogarnął. Tak, że Jaskół po raz kolejny musiał ją na rękach zanieść na posłanie. Wieczorem przydreptała do nas, do pokoju i pospała trochę koło drzwi balkonowych. A potem popiskując- bo ona czyściocha jest i pewnie sumienie ją zgryzło- zrobiła regularną kałużę koło biurka. A mnie nerwy popuściły, bo dotarło do mnie, że idzie ku normalnemu. Poza tym wyjaśnił się szczegół techniczny z kubraczkiem, ponieważ nie bardzo wiedzieliśmy, czy podczas załatwiania potrzeb nie zostanie zbrudzony. Otóż jest on tak skrojony, że pozostał czysty i suchy. Czyli może w nim chodzić cały czas i nie trzeba go zdejmować do prania po każdym wyjściu. Jest to ważne, bo kubraczek chroni ranę przed paskudnymi zakusami szczeniary, która rozprawia się za pomocą zębów z każdą przeszkodą. Nie jest wprawdzie powiedziane, że z kubraczkiem też się nie rozprawi, ale zanim to nastąpi, to rana będzie zabezpieczona przed wylizywaniem. Potem jeszcze Bezka samodzielnie zeszła z tarasu na trawnik skąd musiał ją Jaskół wnieść na rękach do domu. A teraz wdrapała się na tapczan i śpi. Nie chciała ani pić, ani jeść. Kombinuję teraz w jaki sposób podać jej antybiotyk, skoro nawet kiełbasy nie chce tknąć. Od czasu do czasu czuję niepokój, bo to przecież pierwszy dzień, a nie mam zielonego pojęcia, jak się będzie pies zachowywał, kiedy rana zacznie się goić.
 Dzisiaj zrobione. Psina stoi ledwo żywa na schodach, a pani bezczelnie jej zdjęcie cyknęła, obnażając psie słabości- obrzydliwy kubraczek.
 Ulubione miękkie, na którym można się wylegiwać.
 Tu mniej można, ale co tam... spróbować nie zaszkodzi.
Oto ja. Mam 8 miesięcy:)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz