piątek, 28 lutego 2014

"Wolne", ale i tak strasznie



We wtorek dzwonię do opieki. Potrzebuję pomocy. Umawiamy się z socjalną na spotkanie w mamy mieszkaniu jeszcze w tym samym dniu. Przychodzi, rozmawiamy. Mówię, że jest coraz gorzej, że matka  od soboty zjadła raptem parę łyżek płatków i wypiła szklankę soku. Więcej nie chce, odmawia. Socjalna podaje mi możliwości pomocy- opiekunka 3x w tygodniu za niewielką opłatą. Jeśli chcę, to na pozostałe mogę się umówić prywatnie za uzgodnioną opłatą. Informuje, że opiekunka może zacząć pracę od pierwszego poniedziałku w marcu. Jestem przerażona- ja potrzebuję już pomocy. Wprawdzie zmieniam mamie pampersy, i próbuję jakoś utrzymać jej higienę, ale potrzebne jest obmycie całego ciała, włosów  no i nakarmienie. Może opiekunka przełamie jej straszliwy upór. Nikt nie chce uwierzyć, że nie daję rady, a właściwie nie dajemy rady, bo jeszcze jest Młoda, która mi pomaga, ale wraca do Anglii. Mama jest ciężka, często bezwładna lub usztywnia się i stawia opór, którego nie jestem w stanie przełamać. Kiedy ubieram jej majtki to stopami je zrzuca, krzyżuje nogi… Kiedy chcę ją nakarmić to z trudem unosi się, a potem nagle kładzie i zaciska usta- nie chce jeść. Ustalamy, że opiekunka przyjdzie w czwartek, w południe. Jak będzie chodziła dalej, dopiero zobaczymy po tym pierwszym razie. Omawiamy również możliwości załatwienia domu opieki. Jesteśmy zdecydowani na ten krok. Ja nie jestem w stanie zapewnić seniorce fachowej opieki. W dodatku czuję, ze zaczyna się nawrót mojej depresji. Jak znów wpadnę w dół, to już nikt się mamą nie zaopiekuje. Najpierw trzeba jednak omówić z lekarzem rodzinnym skierowanie do ZOL. Po wyjściu socjalnej wracam do siebie. Gotuję obiad. Nagle słyszę w mieszkaniu mamy łomot. Wchodzę do jej pokoju- leży na podłodze, w sporej odległości od łóżka i próbuje wstać. Podbiegam, chwytam ją pod pachy. Robi się bezwładna, ciężka jak diabli. Nie dam rady. Jaskół w sklepie, a Młoda pojechała na zakupy. Na kolanach, przy mojej pomocy, jakoś dotarła do łóżka. Przykrywając ją kołdrą zauważyłam, jak strasznie trzęsą mi się z przerażenia ręce. Po chwili  ściągam z niej kołdrę i usiłuję sprawdzić, czy się potłukła. Pytam, czy coś ją boli. Zero kontaktu, jej ręce szukają kołdry, cała się kuli. Daję spokój. Śpi z przerwami do wieczora. Każda próba nakarmienia kończy się fiaskiem. Zaczynam wpadać w fobię. Co chwila chodzę do jej pokoju popatrzeć, czy leży w łóżku. Do późnej nocy. W środę, podczas zmiany pampersa widzę, że ma mocno potłuczone kolano i łokieć w prawej ręce. W dodatku ogromny siniak na prawym biodrze. Jednak i kolana, i łokcie zgina. Nie widzę bólu w jej oczach. Tylko, że to zdradliwe, bo mama od pewnego czasu w ogóle bólu nie czuła. Czasem stłukła sobie rękę czy nogę, ale twierdziła, że niczego nie czuje. Rano zjadła parę łyżek budyniu i na tym karmienie w tym dniu się skończyło. Wpadam powoli w panikę- mamie grozi odwodnienie, ale mam ciągle nadzieję, że zaraz, za chwilę, za następnym razem uda się mi ją nakarmić i napoić. Nic z tego- parę łyków soku i to wszystko. W czwartek dzwonię do przychodni. Zdaję sobie sprawę z tego, że to ostatni dzwonek. Matka może umrzeć z głodu na moich oczach. Musi dostać kroplówkę. Umawiam z koleżanką- lekarzem wizytę domową. Przyjedzie wieczorem- wcześniej nie może. W czwartek przychodzi także opiekunka. W zasadzie wpada tylko omówić ze mną jak jej praca ma wyglądać. Piszę w czwartek, a to przecież wczoraj… to wczoraj było… gubię się z tych nerwów i zmęczenia. Cały tydzień w szalonym napięciu, wszystkie noce we śnie „czuwającym”. Czyli wczoraj przyszła opiekunka i stwierdziła, że skoro już jest to może seniorkę umyje. O tak, bardzo chciałam, żeby to zrobiła. W trójkę myłyśmy matkę i było ciężko. My z Młodą podtrzymywałyśmy ją, a opiekunka myła. Kurcze… bardzo sprawnie jej to szło. 15 minut i człowiek w pościeli wypachniony, świeżutki. Wieczorem udało nam się z Jaskółem trochę nakarmić matkę- parę łyżek potrawki i pół szklanki soku. Sok wypiła dlatego, że ją zmyliłam.  Kontakt z nią coraz bardziej rwie się. Zapada w swój świat. Bawi się palcami, coś do siebie mówi, ale większość czasu przesypia w takim półśnie. Czasem, kiedy pytałam, czy coś zje dosyć przytomnie potakiwała, ale kiedy próbowałam ja nakarmić traciła się i nie chciała jeść. No i wczoraj, w przypływie krótkiej świadomości zapytała mnie czy dam jej kieliszeczek. Najpierw zgłupiałam- kieliszeczek? A potem szybko wzięłam szklankę z sokiem i mówiąc, że tu jest kieliszeczek, trochę ją napoiłam. Później powtórzyłam ten sam manewr.
Wieczorem przyszła pani doktor. Leczy całą rodzinę od 20 lat i przyjaźnimy się tak samo długo. Mówię jej co jest grane. Wszystko od A do Z. Bada seniorkę- serce dosyć w normie, płuca też. Ogląda stłuczenia, stwierdza szalone odwodnienie. Idziemy na naradę. Przysiada się do nas Jaskół. W zasadzie mama kwalifikuje się do szpitala, ale sprawa nie jest taka oczywista, okazuje się, że pojedzie do szpitala, tam dostanie kroplówkę i w tym samym dniu mogą ją przywieźć z powrotem. Pani doktor proponuje, że przyśle mi pielęgniarkę, ona podepnie kroplówkę, a ja potem dopilnuję, żeby cała porcja dostała się seniorce. Stawiam stanowcze Veto. Nie da rady. Ja to się tam zmieniać butelki w kroplówce mogę nauczyć, ale matka w tym buncie, uporze lub w zwykłej nieświadomości może wyrwać igłę z żyły lub tak zgiąć rękę, że narobi bigosu. Boję się tego. Dobra, myślimy dalej, co z tym zrobić. W końcu jako główny powód podaje złamanie nogi podczas upadku, ale dodaje, mamy się spodziewać, że matka może wrócić tego samego dnia do domu. Dzisiaj rano dzwoni, że karetka ma przyjechać około 11tej. Przebieramy z Młodą seniorkę w czystą koszulę. Widzę, że jej stan jest jeszcze gorszy. Chyba ma gorączkę. Oczy uciekają jej w tył głowy, nie kontaktuje. O napojeniu nie ma mowy. Jest 9 rano. Niczego nie potrafię z tych nerwów zrobić, pałętam się z kąta w kąt. Czekamy na karetkę. Co chwilę idę do mieszkania matki i patrzę, czy coś złego się nie dzieje. Rany… co jeszcze gorszego może być…. Może… może przestać oddychać… cała cierpnę. Gdzieś po drodze ścielę łóżko, myję naczynia, rozmawiam z Młodą, która po południu wyjeżdża. Czuję się fatalnie, ona przyjechała na urlop, a znowu dostała lekcję życia. Nie buntowała się, twardo mi pomagała przy babci. Nie było to przyjemnie. Zaciskała zęby i trwała. Czasem wydaje mi się, że jest bardziej dojrzała ode mnie.
Przyjeżdża karetka. Ratownik medyczny młodziutki, ale bardzo konkretny, spokojny i miły. Bardzo się stara. Robi wywiad. Ubieram matce skarpety i czapkę, żeby jej nie przewiało, Przenoszą ją na nosze. Nagle widzę w jej oczach przerażenie i robi jakiś gest obronny ręką. Zapadam się na chwilę. Czuję się jak zdrajca. Strasznie bezbronny jest stary człowiek. Wychodzę na podwórko. Nosze wjeżdżają do sanitarki. Odjeżdżają. Dalej czuję się podle. Młoda przytula mnie, a ja jak smark płaczę. Nie przypuszczałam….
W szpitalu ma czekać mój brat i dowiedzieć się co dalej. Zaczyna się czekanie. Nagle uwiadamiam sobie, że jak mama wróci dzisiaj, to co ja zrobię jutro i pojutrze (sobota, niedziela) jeżeli znowu nie będzie jadła, a na to się zanosi, bo z jej świadomością nie będzie lepiej. Znowu wpadam w panikę. Idziemy w trójkę przemeblować jej mieszkanie. Brat przywiózł specjalistyczne łóżko i trzeba je odpowiednio ustawić. Dopóki nie załatwimy domu opieki, matka musi mieć porządne warunki no i nam powinno to łóżko ułatwić pracę nad jej higieną.
Czekam dalej. Około 13tej brat dzwoni. Mama ma złamaną kość udową. Straszne. Nic na to nie wskazywało. Wczoraj podczas badania ruszała nogami i nawet nie jęknęła. Decyzji czy wraca do domu na razie nie ma. Czuję się jak na haju, taka jestem spięta. Nie potrafię sobie znaleźć miejsca. Po południu Jaskół odwozi Młodą na przystanek. I znowu ściska mnie w gardle. Czuję, że jeszcze jedna iskra i złamię się jak zapałka. Po 17tej dzwoni brat. Matka zostaje w szpitalu. Właśnie jej zakładają gips. Jest niekontaktowa. Jutro dowie się więcej. Jutro też do niej pojadę. Czuję ulgę i równocześnie mam poczucie winy. To jest pierwszy od 5. lat wieczór, pierwsza od 5. lat noc, kiedy mam ”wolne”.

 

niedziela, 23 lutego 2014

Straszne to wszystko



  Mama traci siły, słabnie. To co przedwczoraj było możliwe dzisiaj już jest niemożliwe. Siły, fizjologia, pamięć odmawiają posłuszeństwa. Wczoraj jeszcze jadła samodzielnie przy stole, dzisiaj już na siedząco w łóżku, karmiona jak dziecko. Jadła na komendę: masz… przełknij… masz… przełknij. Nie pamięta, że należy przełykać, buzia wypchana, przebiera. Ściska mnie przerażenie. Kompletnie nie mam pojęcia, jak teraz działać. Robię na wyczucie. Podkłady, pampersy… kąpanie? Jeszcze dzisiaj  rano z trudem, przytrzymując się mnie, weszła pod prysznic, w południe już nie miała pojęcia jak złapać się balkonika. Też niepotrzebny do przedwczoraj, teraz stał się niezbędny. Piorunujące tempo. Szukam po necie jak prowadzić higienę człowieka starego, który nie chodzi. Nie dam sama rady. To wszystko jest takie profesjonalne. Mama jest wyższa ode mnie, często bezwładna. Nie utrzymam.  Jaskół stara się podtrzymać mnie na duchu. Tam, gdzie może, pomaga, ale nie wszędzie może. Siostra…. brat…mama ma troje dzieci. Od 5 lat opiekuję się nią sama. Ani razu nie otrzymałam propozycji pomocy, ani od jednego, ani od drugiego. Brat tylko przyjeżdża i "zagląda" do mamy. I na tym się jego zainteresowanie nią kończy. Jaskół i Młoda, zanim wyjechała, to moje podpory w tych trudnych latach. A teraz jest już tragicznie.  To nie dramat, związany z pracą, z wysiłkiem, z czasem- to problem do rozwiązania.  To dramat, bo człowiek niknie w oczach. To moja pamięć z przeszłości i porównanie z teraźniejszością- człowiek wtedy i dziś. Niepojęte, nie do przyjęcia. Niemoc, żal, dławienie w gardle i ból żołądka. I tak za każdym razem, kiedy wejdę do mieszkania mamy, kiedy ją kąpię, przebieram jej pościel. To szalony strach rano i nasłuchiwanie czy oddycha po nocy, czy się obudzi.  Patrzę na tę twarz coraz bardziej skurczoną, coraz mniejszą. Patrzę w te oczy, ledwo widzące, patrzę na tę skórę suchutką i siwe włosy. Przez głowę mkną mi obrazy z przeszłości. Nie potrafię się pogodzić. To wieczny wyrzut sumienia i rozdwojenie pragnień- oby jak najkrócej: nie, jeszcze nie teraz. Strasznie, strasznie to trudne. Kiedy odchodził ojciec też byłam przy nim, zanim zabrali go do szpitala. Leżał na podłodze na kołdrze, którą mu podłożyłam, po jego upadku. Mało czego świadomy, próbował coś powiedzieć, próbował wstawać… Przemawiałam łagodnie, powstrzymywałam. Byłam z tym sama prawie dwie godziny,  do momentu przyjazdu karetki (nieważne, gdzie była reszta- tak się złożyło i już). I wtedy też ta bezsilność, to przerażenie i to rozdwojenie- matko, żeby się nie męczył-  dlaczego tak szybko, jeszcze nie teraz…A teraz mama… myślałam, że już okrzepłam, że nauczyłam się, że potrafię  przyjąć spokojnie…nic z tego.
Jutro muszę załatwić opiekunkę do pomocy.

PS. Zaglądam do Was, czasem komentuję, ale, wybaczcie, nie mam siły…

środa, 19 lutego 2014

Lecą żurawie


 Przeleciały wzdłuż drogi przedwczoraj rano. Leciały dokładnie na zachód i tylko trzy. Jeden z nich co jakiś czas pokrzykiwał donośnie. Tak donośnie, że jeszcze przez dobrą chwilę po przelocie je słyszeliśmy. Udało mi się zrobić tylko jedno zdjęcie i to z daleka. Ale i tak uważam, że to mój fotograficzny rarytas.Żurawie- tak wcześnie- znak, że idzie wiosna.
 Lutowy wschód słońca.
A tu widać, że słońce wschodzi coraz bardziej "na północ". O godzinie 8 rano jest dosyć wysoko.
 Poszedł na łatwiznę. Nie chciało się walić dziobem w korę. Lepsze szyszki modrzewia. Dzięcioł kombinator.
 Przedostatnia pełnia tej zimy-śnieżna pełnia. Ostatnia będzie się nazywała pełnią świec albo głodnym księżycem.
Góry jeszcze zimowe, a w zasadzie dopiero zimowe.

piątek, 7 lutego 2014

A wieczorem

Wieczory są też cieplejsze. Robię z Bezką codzienny, wieczorny spacer dookoła ogrodu. Najpierw idziemy wzdłuż płotu, w dół, sosnową alejką. Za płotem otwarta przestrzeń- pola, a nad nimi południowo-wschodnie niebo, mocno rozgwieżdżone. Nad górami pojawiła się jakaś jasna gwiazda. Niestety, nie wiem, jak się nazywa. Może to Syriusz w gwiazdozbiorze Wielkiego Psa?Wyżej ostro odcinający się od ciemnego nieba Orion i mocno świecąca w nim Betelgeza. Trochę na północ jasny Jowisz. Na dole ogrodu skręcam i idę pośród modrzewi oraz brzóz. Parę razy, podczas takiego spaceru, spłoszyłam jastrzębia. Siada on na wysokiej brzozie lub tuplipanowcu i zasadza się na nocne łowy. Ma widok na cały sad. A może on tam sypia? Przecież jastrzębie nie polują nocą. Spłoszony, spływa prawie bezszelestnie w dół i leci w stronę niedalekiego zagajnika. Myślałam, że to wielka sowa. Jednak nie. Sowy mają inny kształt skrzydeł. Kiedyś, zrywającą się do lotu sowę podświetliłam latarką. Miała duże, zaokrąglone na końcach skrzydła i była bardziej przysadzista. Przez bezlistne gałęzie przyświeca mi sierp księżyca. Jest tak jasno, że nie muszę oświetlać drogi latarką. Bezka, zajęta swoimi sprawami, buszuje po krzakach. W ogrodzie jest cicho, ale niedaleka droga hałasuje. Skręcam w prawo i idę w górę ogrodu, w stronę domu. Mijam ostatnie brzozy, odsłania  mi się niebo północno- wschodnie. Widzę Wielki Wóz, który naprawdę jest ogromny, pikujący dyszlem w stronę ziemi. Podnoszę wyżej wzrok i znajduję gwiazdę polarną. Nie świeci mocno, a Mały Wóz jest ledwo widoczny. Bardziej na zachód umiejscowił się gwiazdozbiór Łabędzia. Czarne niebo, od czasu do czasu, wolno przecina  migający, jasny punkcik. Samoloty zmierzają gdzieś na swoje lotniska. Rany…jak ja lubię stać tak z zadartą głową i wpatrywać się w te srebrne punkciki- odczytywać gwiezdną mapę. Lubię czuć tę przestrzeń, ten bezmiar. Czasem mam wrażenie, że za chwilę ulecę gdzieś tam, w ten czarno-srebrny świat. Szukam w necie map gwiezdnych, chcę nauczyć się rozpoznawać na niebie gwiazdozbiory i gwiazdy. Marne szanse. Gołym okiem chyba nie do odczytania. Może luneta?

Wieczorne niebo- śliczne były te obłoczki

 I mimochodem zrobione zakładki


niedziela, 2 lutego 2014

Po małej epoce lodowcowej

Czytam na TVN24, słucham i trudno mi uwierzyć. W prawie całej Polsce zima na całego. Horror jakiś. Zasypane drogi, zamrożone pociągi, dzieci nie chodzą do szkół, pożar nie gaszony z powodu nieprzejezdnej drogi, o chleb ktoś dzwoni. Pod Warszawą zaspy na prawie 2 metry....No przecież jest luty. Sory, taki klimat- dopowiem do znudzenia. 
A u nas? Tu na samym południowym końcu Polski? Przez cały grudzień i połowę stycznia w ogóle nie było czuć, że jest zima. Temperatury plusowe i w ogóle nie było śniegu. Od połowy stycznia do czwartku, przez 2 tygodnie, było paskudnie. Dotknęła nas mała epoka lodowcowa. Nocami -15 stopni, w dzień - 7 stopni mrozu. Do tego bardzo mocny, porywisty, północny wiatr.  Potem pojawiła się mgła i wszystko osnuło się lodem. 
Ogród wyglądał mnie więcej tak.




 Przy tak dużym mrozie, śniegu było bardzo mało.
W piątek wiatr się odwrócił i powiał z zachodu. Przyniósł ocieplenie. W dzień było +5, a w sobotę doszło do +10 stopni przy słonecznej pogodzie. Dzisiaj jest +6 stopni i pada niewielki deszcz.
Idzie przedwiośnie.