sobota, 26 kwietnia 2014

"Odwyk" od opieki



Zaczynam wielkie hamowanie. Hamuję przed drzwiami do mieszkania mamy- już tam nie muszę chodzić. Hamuję po śniadaniu, obiedzie, kolacji, albo przed- nie mam już dla kogo robić dodatkowych posiłków. Nagle mizernie zrobiło się prania. Hamuję, żeby nie łapać za słuchawkę i już natychmiast dzwonić, jak mama odbiera zmianę miejsca zamieszkania? Oddziałowa wyraźnie zaznaczyła, żebym parę dni zluzowała, a przed odwiedzinami zadzwoniła. Dobra…. Nagle tyyyyyyyyyyyyyle czasu wolnego się zrobiło. Czuję się nieswojo, czasami wręcz nijako. Dręczy mnie poczucie winy, jakieś niedopowiedzenia, niejasności. Czy aby na pewno dałam z siebie wszystko? Może powinnam się jednak przełamać i dalej to ciągnąć? Przecież matka cały czas leżała i TYLKO trzeba było to i tamto zrobić. Ciągle wątpliwości. Jaskół mi w ostatnią niedzielę uświadomił jedną rzecz.
- Ty nie patrz za siebie, gdzie dawałaś radę. Popatrz przed siebie. Nie będzie lepiej, będzie gorzej. Wystarczy, że raz podciągając matkę wyżej na poduszkę, chrupnie ci kręgosłup w karku….- zawiesił głos.
Rzeczywiście, żeby matkę wyżej na poduszce ułożyć, kazałam jej uwiesić się rękami na moim karku i tak, „rzutem na taśmę”, podciągałam ją wyżej. Bezwładne 70 kilo na moment wisiało tylko na moim kręgosłupie. Tak parę razy dziennie, ponieważ ciągle zsuwała się w tył łóżka. Zmiana pampersa…. Kolejne bezwładne kilogramy do przesunięcia, podniesienia chociaż troszeczkę, żeby tego czystego pampersa wsunąć. Zmiana podkładów albo prześcieradła i podkładów. Najpierw zajmowało mi to pół godziny. Ściągnięcie przemoczonego prześcieradła i podkładów, które były pod nim  do środka łóżka, „przekulnięcie” matki za ten wałek. Wyjęcie i nałożenie wzdłuż łóżka suchej „warstwy”- podkłady na środku i prześcieradło- zwinięte wszystko „do środka”, „przekulnięcie” matki na to suche, podebranie spod niej wałka i rozciągnięcie na drugiej stronie łóżka. A to wszystko w strachu, że jak mocniej matkę przesunę, to siłą bezwładności przeleci mi na podłogę po drugiej stronie. Tak więc, często jedną ręką przytrzymywałam mamę, a drugą rozciągałam prześcieradło. Łóżko na ten moment odsuwałam od ściany. Te medyczne łóżka są świetne, ale mają jedną wielką wadę. Są cholernie ciężkie, a kółka, kiedy natrafią tylko na minimalną przeszkodę, nie chcą „współpracować’ i łóżko leci nie tam, gdzie trzeba. Czasem dobre parę minut męczyłam się z tym dziadostwem, zanim znowu stanęło równo pod ścianą. Doszłam do rekordowego czasu- 15 minut (prześcieradło i dwa podkłady pod nim w poprzek łóżka). Był dzień, kiedy zmieniałam prześcieradło trzy razy i wtedy mnie olśniło (dopiero tydzień temu). Przecież mogę kłaść dodatkowy podkład na prześcieradło. Super. Od tego momentu zmieniałyśmy prześcieradło tylko po umyciu matki, czyli dwa razy w tygodniu. I byłyśmy z opiekunką we dwie, co niezmiernie ułatwiało pracę. O zmianie pampersów i myciu nie będę tu pisać, ale był moment, kiedy zużyte zostały trzy pampersy podczas jednej zmiany. Ten ostatni to już był szczyt pecha. Kiedy jeszcze raz umyłam matkę i podłożyłam trzeci suchy pampers, podniosłam ją lekko w górę a na króciutko ona sama trzymała biodra w górze, przegięłam się nad nią i chwyciłam szybko brzegi pampersa, żeby je wyciągnąć spod niej. W tym samym momencie matka całą bezwładnością opadła i duża część pampersa została mi w ręce (impet wyciągania= rozerwanie). Nawet za bardzo nie zaklęłam. Człowiek robi się taki obojętny. Nie było wyjścia i już bez przygód, założyłam czwartego pampersa. Zmian koszulki też wymagała ode mnie wysiłku. Na leżąco matka wkładała ręce i głowę w otwory, ale już obciągnięcie koszulki wymagało podciągnięcia bezwładnego tułowia do pozycji siedzącej. I znowu jedną ręką podtrzymywałam bezwładną matkę, a drugą ściągałam szybko koszulkę na ciało. Po tygodniu miałam nadwyrężony prawy nadgarstek, nadwyrężony bark i łokieć w lewej ręce, rwę kulszową w lewej nodze i bolał mnie cały pas miednicy. Wstawałam jak stara babcia. Dopiero maści i przeciwbólówki postawiły mnie trochę na nogi. Wszystkie pokarmy rozgniatałam lub miksowałam. Karmiłam małą łyżeczką, poiłam z kubka z dziobkiem. Każde rano trzeba było matkę „oklepać’, żeby jej w płucach nic nie zalegało, umyć twarz i oczy, które ropiały. No i te pampersy. W życiu nie przypuszczałam, że człowiek potrzebuje tylu pampersów. Ponieważ było zalecenie dopajać matkę i na dobę powinna pić 1,5 do 2 litrów płynów, ganiałam zmieniać te pampersy nieraz i 7 razy dziennie. Liczymy: powiedzmy, że normą jest 5 pampersów na dzień x30- wychodzi 150 pampersów miesięcznie. I tyle samo do wyrzucenia. No i zużyte podkłady. Wory śmieci. Nie wiem, czy pisałam już o tym, matka uzyskała w skali Barthel 5 punktów na 25 możliwych. A to oznacza, że w ogóle nie jest w stanie samodzielnie funkcjonować. Te 5 punktów dotyczy jedzenia. W szpitalu uznali, że matce można posmarować kromeczkę, a ona już sama ją zje. Śmiechu warte. Matka nie potrafi siedzieć, kromeczki utrzymać w ręce oraz trafić z nią do ust. Tak naprawdę, to matka na 25 punktów uzyskała 0 punktów, dotyczących samoobsługi i poruszania się oraz jedzenia.
Nie piszę tego, żeby się użalać, skarżyć. Teraz dopiero widzę, kiedy zaczyna się tworzyć czasowa perspektywa, że to wszystko… no można połapać, można wytężyć siły… można znaleźć czas… wszystko można, tylko jakim kosztem. Przecież ja od 3 lat nigdzie dalej nie wyjechałam. Cały czas w pogotowiu, cały czas w „trosce”, cały czas na kombinowaniu, jak to wszystko zgrać. Przecież ja oprócz tego bez przerwy pracuję ”na etacie”. Kiedyś na uczelniach, a teraz we własnej firmie.
W czwartek rano mama przeprowadziła się do innego domu. Byłam tam potem. Warunki świetne. Jasno, czysto, wesoło, kolorowo. Dużo ludzi na wózkach, obok pielęgniarki i rehabilitantki. Atmosfera przyjazna- to się czuje. Pensjonariuszy tylko 30. Podpisywałam różne dokumenty i cały czas rozmawiałyśmy z oddziałową. Ponieważ mama pojechała wcześniej, oddziałowa już troszkę jej się przyjrzała. Interesowało mnie w jakiej kondycji psychicznej matkę odnajduje. Ja, z racji tego, że cały czas z nią przebywałam, nie miałam dystansu. Matka raz mówiła całkiem przytomnie, a często bez składu i traciła się. Miała też momenty „zawieszenia”. Zastygała, gubiła się, nie można było do niej dotrzeć. Oddziałowa określiła stan matki jako średnio zaawansowaną chorobę Alzheimera. I dodała, że to się będzie posuwać dosyć szybko. Faktycznie, przez ostatnie dni matka zachowywała się raczej dziwnie. Przesuwała w rękach skraj kołdry z prawej strony w lewą i z powrotem. Kołdra cała na piersi, nogi lodowate. Kładłam na nie  koc, a kołdra była poprawiana i „do dyspozycji”. Przecież nie będę jej tej kołdry wyrywać. Raz to był żakiet do przeszycia, raz szal do wykończenia. Kłóciła się ze mną o druty, nożyczki (koniecznie miałam jej podać). Dwa razy w jednym dniu rozebrała się „do rosołu”. Globalne przebieranie, ścielenie łóżka. Przeciętnie byłam u matki co godzinę sprawdzić, czy wszystko w porządku. Ostatni raz zawsze przed spaniem, gdzieś około 23. Ona kolację jadła około 18tej i zasypiała. Nie była specjalnie agresywna, ale parę razy zostałam poszczypana i podrapana. Kilka razy znienacka strzeliła ręką w kubek i bryzgi leciały na ręcznik, który jej przed jedzeniem zakładałam jak śliniak. Przytrzymywała również zębami łyżeczkę i nie mogłam jej wyjąć z jej ust. Bardziej uciążliwa była ta bezwładność i częsty upór, brak reakcji na prośby czy polecenia. Niby się odwracała, ale tylko troszeczkę, podciągała- troszeczkę, a potem zastygała i koniem nie ruszy. Czy się denerwowałam? Bardzo, ale w środku. Nauczyłam się, że to choroba i matka raczej nie kontroluje swoich zachowań. Trudno czasem było powstrzymać się od kontrreakcji, ale dałam radę i uważam to za moje małe zwycięstwa. Jednak z czasem rosła we mnie zrezygnowana obojętność i bezsilność. Doszłam do stanu, kiedy przestałam wierzyć, że kiedykolwiek miejsce W ZOL się zwolni. Dochodzę do wniosku, że chyba odnawiała się u mnie depresja. Taki konkretny etap. Bezsilność, zdołowanie, brak wiary i obojętność. Myślę- nie szukam usprawiedliwienia, chociaż z drugiej strony jest to chyba naturalne- że nie dałabym rady dalej się nią opiekować. Podziwiam, naprawdę podziwiam osoby, które zdecydowały się opiekować swoimi leżącymi, chorymi bez pełniej świadomości, bliskimi. Nie myślę tu teraz o niepełnosprawnych dzieciach i ich matkach. To zupełnie inne relacje i inny rodzaj „poświęcenia w opiece”, chociaż praca i cierpliwość ponad ludzkie siły. Mnie chodzi o opiekę nad dorosłymi: teściami, rodzicami, mężem lub żoną. Pewnie jeszcze nie raz tu o tym napiszę, bo to we mnie tkwi bardzo głęboko. Od bardzo dawna zostałam „zawłaszczona” (do pomocy i opieki) przez rodziców, a zwłaszcza matkę. Potem te 5 lat, dzień i noc, opieki nad nią. To tak szybko nie zejdzie.
Na razie zostałam wrzucona „w odwyk” i powoli, powoli… zaczynam wkraczać w normalne życie.