poniedziałek, 26 stycznia 2015

Droga do szkoły zimą

Komentarz Olgi wywołał we mnie wspomnienia. Zimy w moim dzieciństwie oraz w młodości były długie, śnieżne i mroźne. Z zimowego życia w pierwszej leśniczówce pamiętam tylko fragmenty. Nie chodziłam do przedszkola, nie chodziłam do szkoły, dlatego zima dla mnie była niegroźna. Tym bardziej, że dom stał koło drogi i nie było problemu z dostaniem się gdziekolwiek (pod warunkiem, że ją odśnieżyli). Kiedy miałam niecałe 6 lat (lata 60te ubiegłego wieku), przeprowadziliśmy się do drugiej leśniczówki. Teraz do niej prowadzi droga asfaltowa, oświetlona, niedaleko leci droga szybkiego ruchu- full wypas cywilizacja. Kiedy w niej zamieszkaliśmy, do drogi krajowej było 150 metrów gliniastej, usianej kałużami, wąskiej drogi dojazdowej (potem mama kazała ją wysypać żwirem i przynajmniej kałuże zniknęły). Tę trasę do wsi nazywaliśmy „na około”, bo rzeczywiście trzeba było nadrabiać prawie półtora kilometra, żeby dojść do miejsca, w którym stykała się z naszym „skrótem”. Skrót zaczynał się za bramką gospodarczego podwórza, leciał przez łąkę zaraz przy lesie (chodniczek wąziutki wydeptany na nasz użytek). Za łąką chodniczek łączył się drogą prowadzącą przez klas, którą jeździły peegerowskie traktory (miały tędy krócej na pola). Droga ta przecinała bagnisty rów. Była ona w tym miejscu kompletnie rozjechana i prawie zawsze było w tym miejscu bagnisko. Na drugą stronę rowu przechodziło się po wąskiej drewnianej kładce. Była to tylko szeroka, gruba decha. Kiedy było sucho, szło się do kładki na wprost, skrajem drogi, kiedy było mokro trzeba było skręcić w las, na taki mały, zarośnięty krzakami wał (gdzieś 20 metrów długości) i tamtędy dostać się na kładkę. Za kładką droga szła niewielkim jarem. Tu balansowało się na pograniczu rozjechanego traktu, na wąziutkim zboczu, zaraz przy pniach drzew. Potem było lepiej, bo kończył się jar, a drogę znaczyły dwie głębokie koleiny, „wypracowane” przez ciągniki. Ścieżka prowadziła wzdłuż tych kolein, obok. Wąziutka, poprzegradzania wystającymi korzeniami, z lewej i prawej strony obrośnięta wiekowymi lipami oraz dębami. Za drzewami, z obu stron, ciągnęły się pola peegeeru. Dróżką dochodziliśmy do bardzo starego dębu, potem był kawałek bagna i już było wyjście na szosę. Można było ominąć bagno. Wtedy nadrabialiśmy paręnaście metrów, dochodziliśmy do nasypu kolejowego i obok niego, znowu bardzo wąską ścieżką, dochodziliśmy do szosy. Żeby było szybciej, skakaliśmy po kępach, które zarastały bagienko Było to jednak ryzykowne, ponieważ groziło utaplaniem się w błocie. W sumie skrót liczył 800 metrów, ale w deszczowe, czy zimowe dni przeżywaliśmy prawdziwy survivall. Od wczesnej wiosny do późnej jesieni jeździliśmy tym skrótem do szkoły również na rowerach, bo komu by się chciało „na około”? Wtedy największą trudność sprawiało przejechanie przez te poprzecznie, wystające korzenie. Raz, że nierówno, drugi, że wyślizgane, trzeci, że za nimi była ubita glina, a na takiej koło roweru zjeżdża bokiem, że hej. Ślizg koła na gładkim korzeniu lub uślimtanej glinie, kończył się solidnym rąbnięciem o glebę. I czasem zdarzały nam się takie „stłuczki” organizmu. No chyba, że w trakcie ślizgu piorunem zeskoczyło się z roweru, uprzedzając upadek. Drugi hardcorowy odcinek stanowiło bagienko. Tu trzeba było szybko się decydować- jedziemy na maksa i ryzykujemy poślizgiem, ewentualnie zaryciem się w samym środku, czy schodzimy z roweru i rozsądnie idziemy ścieżką obok nasypu. A że dzieciaki ciągle coś gna, to często, gęsto jechaliśmy co sił w nogach przez bagno i nierzadko, gwałtownie wyhamowani przez lepką maź, byliśmy zmuszeni zeskakiwać z roweru prosto w to coś obrzydliwego. Co dalej? Ano siadało się na nasypie i pucowało buty, tenisówki, sandały, co kto miał na szłapkach i gnało dalej do szkoły. Rowerami nie jeździliśmy przez łąkę, tylko leśną groblą. I tu też było „ciekawie”. Trzeba było wyjść prosto do lasu „leśną bramą”, za którą od razu, na powitanie, było wielkie bajoro. Należało, zatem, przeprowadzić rower bokiem i potem jechać wąską ścieżką, która szła wysoką, leśną groblą. Łączyła się ona za tym małym jarem, ze skrótem prowadzącym przez łąkę. No i dalej, jak opisałam. Tak było w ciepłe dni. A zimą?
Kiedy spadł kopny śnieg, a często wtedy taki spadł już na początku grudnia i leżał sobie do marca, wtedy zaczynały się dla nas prawdziwe schody. W tamtych czasach nie było jeszcze pługów na telefon, pługów za traktorem na zawołanie. Drogi boczne odśnieżał przeważnie pług konny. Były to solidne dechy zbite w trójkąt, leżący na płasko na ziemi. Na ”wierzchołku” trójkąta siadał woźnica, na „podstawie” siadał drugi facet, żeby go obciążyć i tak odśnieżano wiejskie drogi i dróżki. Ponieważ nie było mocnego dociążenia, to często pług najpierw zbierał górną warstwę, potem jechał jeszcze raz i tak aż do dotarcia do powierzchni drogi. Długo to trwało. Nie czekaliśmy na przetarcie „dookoła”, nie czekaliśmy też na przetarcie skrótu. Do szkoły trzeba było iść i kropka. Wychodziliśmy na łąkę i …. równa płaszczyzna. Bielusieńka, skrząca się, dziewicza. No to do przodu. Śniegu po kolana. Każdy krok, to pełne kozaczki, każdy krok to coraz większa zadyszka. Po przebyciu łąki, każdy był spocony, zziajany, wykończony, a tu jeszcze prawie 3 kilometry do szkoły. Niech żyje młodość. Chwila oddechu i dalej przez las. W nim było trochę lepiej, pod warunkiem, że wiatr od pól nie nawiał między drzewami zasp. Stracony na łące czas, nadrabialiśmy lecąc tą ścieżką, aż do bagienka. Tu znowu była, wolna od drzew, przestrzeń i śniegu po kolana. Następne 50 metrów kopania się w białym puchu. Potem szybkie otrzepywanie i droga przez wieś. Odśnieżano ją tylko na tyle, aby samochody i autobusy (a tych w tamtych latach było o wiele, wiele mniej) mogły wolno przejechać i minąć się. Tę drogę odśnieżały wielkie samochody z wirnikiem doczepionym do paki. Pług z przodu odśnieżał, wirnik roztrzepywał z tyłu piasek, albo żwir. Kiedy taka odśnieżarka jechała, lepiej było zwiać z pola jej rażenia. A po bokach drogi żadnego chodnika, zwały brudnego śniegu. Za każdym razem, widząc nadjeżdżający pojazd, wchodziliśmy w te zwały i przeczekiwali. Trudno było zdążyć do szkoły na czas, a jednak rzadko się spóźnialiśmy i rzadko opuszczaliśmy lekcje. Bywało, że ścieżkę przez łąkę zagradzały nawiane przez wiatr ogromne zaspy. Wtedy nie pozostawało nam nic innego, jak iść „na około”. Ponieważ nie lubiliśmy tej drogi, często szliśmy groblą przez las no i... dalej już wiecie:)
A po przyjściu ze szkoły braliśmy łopaty (łopaty, a nie nowoczesne szufle do odśnieżania, i inne cuda-bajery) do ręki i odśnieżaliśmy dwa ogromne podwórza. To gospodarcze oraz to reprezentacyjne. Nagroda? Ach! Zamarznięty staw i łyżwy

PS. My, czyli starsza siostra, młodszy brat i ja:)









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz