sobota, 23 maja 2015

Czas kwitnących krzewów

Nasz ogród ma 25 lat. Kiedy się przyprowadziłam, obok domu było szczere pole. Zero krzewów, zero drzew, zero kwiatów. Tylko chwasty i trawa, widok na domek gospodarczy sąsiada- na szczęście oddalony o 25 metrów, i widok na pasmo Beskidów. A po 25 latach chodzę po ogrodzie i jestem szczęśliwa. Tyle zieleni, tyle barw, mnóstwo ptaków i.... oczywiście rudasy:)
Czas kwitnących krzewów.

 W tym roku żarnowce zrobiły mi niespodziankę. Tak bujnie jeszcze nigdy nie kwitły. W zeszłym roku, ten na górze był połamany przez śniegi. Kwitł, ale nie był tak rozrośnięty. W tym roku Jaskół musiał wbić wysoki palik, do którego podwiązałam ciężkie od pąków gałązki.
Przy tym też musieliśmy wbić palik, żeby się nie połamał. Ten w odróżnieniu od poprzedniego poprowadziłam na drzewko. Rok temu przesadziliśmy go na to miejsce, bo rósł za blisko jodły. To jest odrost tego pokazanego na pierwszym zdjęciu. Żarnowce miotlaste są roślinami szybko rosnącymi i rosną w na glebach przepuszczalnych, ale nie lubią wapiennych. Lubią słońce. Ja się raczej nie przejmuję. Sadzę krzew, gdzie mam miejsce i rzadko zdarza się, żeby się nie przyjął. Pilnuję tylko, żeby okrywać mniejsze na zimę. Jakoś tak głupio, kiedy rośliny marzną z mojej winy. Żarnowce czasem przemarzają. Jest to roślina trująca i lecznicza zarazem. Podobna odtruwa jad żmii. Dla mnie interesujące jest to, że żarnowiec nie lubi zalewania, raczej jest rośliną sucholubną, a u nas jest on notorycznie zalewany, bo rośnie na glebie mało przepuszczalnej i kwitnie jak głupi, zamiast się obrazić.
 Kalina koralowa. Ma tylko 15 lat, a jest gigantem. Wysoki na 2,5 metra i bardzo szeroki. Niesamowicie przyrasta i co roku muszę jej czub przycinać. Kiedy kwitnie tarnina, to na ogół leje. Tak samo jest, kiedy kwitnie kalina koralowa. Zawsze leje i zawsze boję się, że połamią się jej pięknie kwitnące gałęzie pod naporem wody.
 Niektóre kwiaty są wielkości główki noworodka. Ogromne.
Krzew kaliny koralowej w całej okazałości.
Maj to miesiąc kwitnących azalii i rododendronów. Chyba już kiedyś pisałam, że tę azalię dostałam chyba z 16 lat temu od studentek, jako azalię doniczkową. Ponieważ dosyć szybko zaczęła "wychodzić' z doniczki, przesadziłam ją,  na próbę, do gruntu. No i tak została. Z roku na rok większa i coraz piękniej kwitnie. To miniatura, więc chyba dużo wyższa już nie będzie, ale pewnie przybędzie jej jeszcze w obwodzie. Ulubienica Jaskóla:)
Jest jeszcze jedna azalia w ogrodzie, ale na razie ma słabo rozkwitnięte kwiaty. Wkleję jej zdjęcie , kiedy cała się rozkwitnie na full.
 To rododendron -staruszek. Ma 18 lat i należy do grupy rododendronów o średniej wysokości.
We wsi, w której przeżyłam dzieciństwo, był ośrodek zdrowia, znajdujący się na skraju dworskiego kiedyś parku. Przed wojną w tym budynku mieszkał zarządca. W głębi parku stał pałac. Podczas wojny pałac zburzono. Pozostał tylko park i ten budynek. Przed ośrodkiem zdrowia był okrągły klomb, otoczony żwirową drogą- zajazd. Na środku klombu rosły rododendrony. Czerwone. A w parku, dookoła stawu rosło mnóstwo innych rododendronów. Właśnie tych fioletowych. Ich kolor mnie zauroczył do tego stopnia, że już wtedy postanowiłam mieć takie w swoim ogrodzie, kiedy dorosnę. Nawet na myśl mi nie przyszło, że mogę ogrodu nie mieć. I nie wiedziałam wtedy, że te krzewy są raczej niedostępne dla zwykłego śmiertelnika- było to 50 lat temu. Rododendrony w latach 60tych zdobiły, przede wszystkim, przypałacowe parki. Kiedy tylko krzewy rododendronów pojawiły się w masowej sprzedaży, kupiłam trzy. Ten fioletowy wybrałam bez namysłu. Wybór kolorów dwóch pozostałych był już dla mnie zgryzem. "I ten wabi, i ten nęci' chciałoby się rzec za osiołkiem.
 I wybrałam- biały, kwitnący na początku maja. Bardzo obficie drobniejszymi kwiatami,
oraz to cudo. Tak wygląda z góry
Najpierw pojawiają się pąki, które są mocno karminowe. Potem rozkwitają w różowo-karminowe kule,
by na końcu uzyskać woskowo-kremowy kolor, prawie do białego z lekkim zielonym cieniem.
Żadne zdjęcia nie są w stanie oddać tych przebarwień. I to wszystko dzieje się na jednym krzaku. Ten rododendron chyba jest mocno"przerasowany', bo strasznie jest nieodporny na choroby grzybowe. 
Podczas, gdy dwa pozostałe rosły oraz mocno kwitły, ten cherlał i stękał, kwitł jednym, no może dwoma kwiatami. Raz tylko zakwitł mocniej, a potem znowu liście mu czerniały, schły. Tylko pieniek był silny i co tu mówić, wyglądał jak kikutek. W zeszłym roku deczko się wściekłam i "wóz, albo przewóz", zlałam go obficie środkiem grzybobójczym, z postanowieniem, że jak nie przeżyje, to go wytnę, bo tylko mi szpeci ogród. Po dwóch tygodniach wypuścił nowe liście, zazielenił się ładnie. W tym roku stanowi prawdziwą konkurencję kwiatową dla tych pozostałych.
I cała trójka.
Bardzo mi się podobają. W tym roku zasadzę nową kępę rododendronów. Może doczekam czasu, kiedy będą też tak ładnie wyglądać.




wtorek, 19 maja 2015

Nasza "panna czipowana"

Wczoraj mijał u Bezy termin ważności szczepienia przeciw wściekliźnie. Pojechaliśmy zatem do naszego servicemana. W lecznicy królował wielki wilczur, z tych bardzo futrzastych i misiowatych. Bezka, zazwyczaj bojowa na swoim terenie, przycupła u kolan Jaskóła i tylko zerkała boczkiem na „misia”. A ten głucho powarkiwał, ale nie rwał się do działania. Do towarzystwa dołączył(ła?) maleńki shih tzu. No nie wiem, ta kokardka na łepetynce i to strzyżenie. Jakoś tak nie lubię, kiedy pisakowi odbiera się tożsamość (czytaj-godność) realizując przygłupie zachcianki właściciela. Nawet, jak jest to rasa „prowokująca” takie zbiegi. Pani od czasu do czasu całowała pieseczka po główce i coś do niego szczebiotała. Ogólnie widok przyjemny, ale mnie trochę odpychał. Tym bardziej, że już na wstępie pisuńcio spojrzał mi głęboko w oczy czarnymi, wielkimi, wyłupiastymi ślepiami, w których odczytałam wyraźny przekaz: „Spadaj!”. Widocznie też mu nie przypadłam do gustu. Weszliśmy do zabiegowego. Naszego servicemana nie było. Po pokoju miotał się inny, w jednej ręce trzymając słuchawkę, w drugiej jakiś świstek i próbował równocześnie załatwić sprawę przez telefon oraz naszą. Zapytałam o naszego weterynarza. Owszem, jest- czy ma go zawołać? Nie podważam kompetencji lekarzy, jak jest ten, to znaczy, że szef ma do niego zaufanie. Zaprzeczyłam, nie nie trzeba. Wziął do ręki książeczkę szczepień Bezy i od razu stwierdził, że niestety, ale nie może psa zaszczepić szczepionką skojarzoną, bo takowej nie posiada aktualnie. Owszem, może zaszczepić przeciw wściekliźnie, ale na dwie inne trzeba poczekać ze dwa dni, bo nie ma ich na stanie. Taaaaaaaaaaaaa….trochę dziwne, bo ta lecznica ma ogromna renomę i coś takiego nie powinno (chyba) zaistnieć. Zadzwonił telefon i lekarz przeszedł do drugiego pomieszczenia. Jaskół lekko zdenerwowany stwierdził, że jednak należało poprosić o naszego. Nie miałam odwagi. Weterynarz wrócił i jeszcze raz stwierdził, że może Bezę zaszczepić tylko przeciw wściekliźnie.
- Dobrze, w zasadzie zależy nam na wściekliźnie, przede wszystkim, bo jak chcemy z Bezką na przykład do Czech jechać, to tam pilnują tego- mówię zrezygnowana.
-A paszport państwo dla psa macie?- weterynarz spojrzała na mnie pytająco.
-Paszport? To trzeba mieć paszport? Książeczka nie wystarczy. Kompletnie nie mam o tym pojęcia- przyznam, że byłam zaskoczona.
- I dobrze wszczepić czip trzeba- dodał weterynarz i nagle gdzieś się stracił. Ale za to z szumem weszła sama energia w postaci naszego weta. Od razu wszystko nabrało właściwego tempa. Najpierw stwierdził, że może zaszczepić szczepionką skojarzoną, bo sobie ją sam w proporcjach stworzy. Tak też zrobił i po paru minutach Beza była zaszczepiona na wszystko, co potrzebne. Stała cichutko przy klęczącym obok niej Jaskóle i spokojnie słuchała, wpatrując się w weterynarza z natężeniem. Zawsze uważałam, że ona doskonale łapie o czym ludzie rozmawiają.
- To teraz proszę nam powiedzieć, o co chodzi z tym czipem i z paszportem dla psa. - poprosiłam.
- Paszport jest potrzebny do tego, żeby mógł pies jeździć za granicę, a czip to jego numer identyfikacyjny. Jak go wszczepimy, zarejestrujecie psa na stronie w internecie i od tej pory pies będzie mógł być identyfikowany po jego numerze.
- No dobra, to proszę nam jeszcze powiedzieć, czy to boli psa, to wszczepianie czipa i ile cała impreza kosztuje?- trochę niewyraźnie się poczułam, bo wyobrażałam sobie, że to jakieś nacięcia, szycie może...Jaskół też był przekonany, że to trzeba zabiegowo, z szyciem, przytulił Bezkę i czekał, co powie weterynarz.
- To się wszczepia tak, jak szczepionkę. Po protu jest grubsza igła, a czip jest bardzo mały- serviceman zaczął się śmiać, widząc nasze niepewne miny.
Decyzja była szybka- no dobra, wszczepiamy. Przyklękłam przy Jaskóle i Bezce, bo tym razem trzeba było ją mocniej przytrzymać. Trzeba…. Guzik trzeba. Psia dama siedziała spokojnie, nawet nie pisnęła, kiedy została naznaczona. Wszystko znosiła z wielką, niewzruszoną psiom godnościom osobistom. Tylko wodziła zakochanym wzrokiem za wetem. Tak, ona naprawdę go kocha. Jeszcze tylko tabletka przeciw kleszczom i pchłom. Droga jak cholera, ale ponoć bardzo skuteczna i długotrwale działająca (3 miesiące). Zanim wyszliśmy, weterynarz jeszcze sprawdził, czy da się czip odczytać. Pisnęło i pokazał się na czytniku numer Bezki. Paszport zostanie dostarczony wprost do domu:)
Przez cały dzień Beza na wszystkich spoglądała ze stoickim spokojem.
- No tak, ważna, bo ma paszport- stwierdziła Młoda.
Jasne, gdyby dodatkowo wiedziała, że nasze są już nieważne, to chyba przez tydzień nie raczyłaby na nas spojrzeć.



piątek, 15 maja 2015

Odlot, czyli "jak się umiera?"

Się porobiło. Jaskółka miała odlot. Dosłowny. Wprawdzie nie odleciała ostatecznie, było jednak blisko. No bo życie nadal „pieści' jaskółkę i jak może dokopuje. Nie będę rozwijała, ale tylko powiem, że każdy miesiąc 'umieram” razem z mamą, a dwa miesiące temu u Młodej wykryto złośliwego i to z gatunku tych najbardziej jadowitych. Na szczęście reakcja lekarza szybka, dosadna i z dobrym rezultatem. I na szczęście nie ma nic złego w organizmie, i na szczęście Młoda jest silna jak koń, psychikę ma mocną, dlatego jest nadzieja, dwie nadzieje, trzy nadzieje, że to wszystko jak najlepiej się skończy. Jeszcze tylko operacja, a potem co dwa miesiące badania. No ale… to napięcie i te poprzednie związane z mamą, i te starsze, związane z każdą kolejną utratą pracy i te najstarsze związane z …. nieważne- i tak się nazbierało. Serducho stwierdziło, że ma dosyć. A że nie słuchałam go przez 29 lat i ponadto wszyscy jego sygnały zwalali na nerwicę, to się wściekło, i prawie się zatrzymało na znak gwałtownego protestu. Pogotowie,karetka, SOR… jestem inna, mam inny ogląd na wiele spraw. Dopiero jak poczułam, że to mnie dotyczy i że mnie może już tu nie być, piorunem przewartościowało mi się sporo rzeczy. Trzy marne godziny na SORze- monitory, kroplówki i te ciągłe powtarzanie przez pielęgniarki oraz lekarkę słowa: „Spokojnie, zawał pani nie grozi”. No dobra, tylko co mi grozi? Tego już się nie dowiedziałam. Doczytałam oczywiście w Necie. Czekaja mnie dalsze badania, to wtedy może do końca się wszystkiego dowiem.
Leżę podłączona do monitora, krople z kroplówki leniwie kapią, na sali spokój i we mnie spokój, bo mi coś już w domu, na wstępnie, wstrzyknięto, a co mnie prawie uśpiło i na full otumaniło, monitor pika: najpierw normalnie pip,pip,pip….potem pipip pii..pipip pii.. pip i nagle…… cisza. Sekunda, dwie. Jak się umiera? Do diabła- Jaskół się śmiał, kiedy mu o tym opowiadałam, ale czy naprawdę wiemy, jak się umiera? A skąd wiadomo, że nasza świadomość dalej nie pracuje na tym samym poziome, a tylko ciało jest „nieżywe”?Kątem oka widzę, jak pielęgniarka nerwowo podnosi głowę i gapi się w monitor Mnie też tam wzrok leci... pipip,pipip...pii… rusza nerwowo moje serce. Brrrrrr….. Ekagram zryty nierównym wykresem. Nic już nie będzie tak, jak przedtem. Ale ogólnie nie jest źle. Żyję :):):) Mocno wypłoszona, wygłupiona, ale żyję:)
A powiedzenie- „Co nas nie zabije, to nas wzmocni” trzeba wsadzić między bajki.