czwartek, 9 lipca 2015

Groza

Wczoraj-piąta rano. Słyszę przez sen delikatny szum. Obok wierci się Jaskół.
-To deszcz?- pytam wpółprzytomnie.
- No- potwierdza Jaskół.
Fajnie, myślę sobie, deszcz jest potrzebny. Za oknem szum narasta. To nie odgłos ulewy. To wiatr, który coraz bardziej wzmaga się. Podnoszę głowę i widzę przez okno wierzchołki brzóz, które gną się i wykręcają. Kurcze, wyłażę z łóżka i drepcę do pokoju, żeby popatrzeć na ogród przez drzwi tarasowe. Bezka przebiega obok mnie i przykleja nos do szyby. Odsuwam zasłonę, zamieram w przerażeniu. Przez ogród przetacza się huragan. Brzozy uginają się pod naporem wiatru i gną niebezpiecznie. Siła wiatru rośnie. Widzę, że brzozy wirują i zginają korony do połowy wysokości drzewa. Zaraz któraś z nich trzaśnie- myślę z przerażeniem. Korony drzew wirują, okręcają się, lecą liście i gałęzie. Ulewa też wzmaga się. Raz po raz błyska błyskawica i huczy grzmot. Boję się jak cholera, ale stoję przy oknie i patrzę na koniec świata. Na chwilę wiatr słabnie do poziomu wichury, po czym znowu przez ogród przetacza się następna fala huraganowa. Zrezygnowana patrzę na te biedne drzewa i czekam, która brzoza złamie się pierwsza. Wracam do łóżka- nie mam wpływu na to, co się wydarzy w ogrodzie. Po chwili podrywam się i idę popatrzeć na drugi taras. Tu, blisko domu, rosną świerki i inne iglaki. Z tej strony domu zagrożenie wydaje się być mniejsze. To strona południowo-zachodnia, a wiatr wieje od północno- zachodniej strony. Niemniej czuby świerków też wirują i gną się niebezpiecznie. Wracam do dużego pokoju, zaklinając los, żeby się już to coś strasznego skończyło. Grzmoty się oddalają, ale wichura nie słabnie. Leje, potem deszcz na chwile ucicha i znowu leje. Szum, pluskanie, walenie kropli o dach… i te przerażające odgłosy miotanych huraganem drzew…
Godzinę to trwało. Próbowałam zasnąć, ale nie dało rady. Kiedy przestało mocno wiać i przestał padać deszcz, zwlokłam się z łóżka, i poszłam obejrzeć szkody. Nadal wiał mocny wiatr. Ciągle padał lekki deszcz. Niebo miało barwę sino-fiołkową, rozświetlone niepokojącą poświatą. Pod drzewami siedziały przykurczone ptaki, oszołomione, wrecz ogłuszone tym, co je spotkało. Na mój widok niemrawo podrywały się do lotu. Kawałek podlatywały i siadały znowu na trawie. Dochodzę do płotu. U sąsiada świerk, złamany u podstaw, oparty o rynnę, leży „przełamany” na dachu garażu. Idę dalej. Na razie oprócz leżących gałęzi i otrzepanych orzechów nie widzę większych szkód. Chcę wejść w aleję sosnową, ale zaczyna znowu mocno padać. Wracam do domu. Po pół godzinie ponawiam oględziny ogrodu. Na dole wszystko w porządku. Idę drugą stroną posesji- tu na trawie pełno gałęzi z modrzewi, rosnących po drugiej stronie płotu, w ogrodzie siostry. Czeka nas sprzątanie. Sprawdzam jeszcze, czy akacje w głębi ogrodu nie ucierpiały i wracam do domu. Jestem już przy oczku, kiedy spostrzegam, że morwa dziwnie wygląda. No tak, a jeszcze przedwczoraj chciałam napisać, że w tym roku świetnie obrodziła i dostarcza nam owoce na kompoty, a kosy urządzają wręcz całe naloty na jej koronę, bo też lubią słodkie, białe owoce. Jeden konar, odłupany od pnia, leży oparty o płot, drugi konar, odłupany od pnia, wplasowany między dwa inne, jeszcze trzyma się w pionie, ale już widać, że nic z niego nie będzie. Tylko czekać, kiedy zacznie schnąć.

Prądu nie mieliśmy 12 godzin. Na szczęście nic się w lodówkach nie popsuło. Cały region był pozbawiony prądu. Na drogach leżały wywrócone drzewa, pozrywało parę dachów, uszkodzone zostały płoty.
Pierwszy raz widziałam huragan o takiej sile. Mamy wiele szczęścia, że skończyło się na tak małych stratach.
Gałęzie morwy. Na razie z jednego konara. Czekają na dalszą obróbkę. Trzeba je pociąć na drobniejsze i spalić.
Część katastrofy. Nie wiem, czy w ten sposób pozostały przy życiu, uszkodzony konar, ma szanse na trwanie. Jest mocno osłabiony. najgorsze jest to, ze konar się nie złamał, a odłupał/rozszczepił, pozostawiając szeroką ranę. Nawet jej 'klejenie" maściami nie ma sensu, bo to stare drzewo. Na części zdrewniałe takie maści ogrodnicze nie działają.
Druga katastrofa. Konar trzyma się dzięki temu, ze zaklinował się miedzy dwa inne. Trzeba go ciąć, bo rana jest zbyt duża i nie ma szans na dalsze życie. Nie ma mowy o jakimkolwiek "scalaniu" go z drugim. Problem też polega na tym, że tu jest trudność techniczna w cięciu. Musimy najpierw posprzątać już pocięte gałęzie, potem po kawałku usuwać ten konar.  Nasza morwa miała dużą koronę na kilku konarach. Wycięcie dwóch konarów osłabi pozostałe i narazi na dalsze połamanie.
Pod morwą biało od strząśniętych przez wichurę owoców. Głupio było tak chodzić po nich podczas wycinania i sprzątania gałęzi. Zauważyłam, że kosy, mimo, iż mają zastawiony morwami stół na trawie, nie zjadają tych owoców. Wolą żerować na gałęziach. A na dole tyle dobra się marnuje.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz