poniedziałek, 14 grudnia 2015

Bo ja złą kobieta jestem, czyli jak w Jaskółkowie wymieniano rury kanalizacyjne (cz.4)

 Prolog


Ja kobietą jestem małą, drobną, ale zdecydowaną i umiejącą walczyć o swoje. W związku z tym nierzadko muszę walczyć pyszczyskiem. Jednak zanim do tego dojdzie, to można mi długo nudle na uszach wieszać i nie reaguję. A jak ktoś przegnie.... nie ma zmiłuj...., bo ja złą kobieta jestem.... wtedy...
 I.... pan Franciszek... taki uczynny, taki słodki..kochany misio..majster nad majstry... a ja złą kobietą jestem i tyle...
  
Środa- dzień w którym miało się wszystko zakończyć. A potem miały ścieki spływać szybko i radośnie, zaś urządzenia funkcjonować bezawaryjnie ku powszechnej szczęśliwości wszystkich użytkowników... jednak komuś się bajki pomyliły:(
Rano nie miałam czasu na zastanawianie się. Zaraz po śniadaniu wygruziłam obie szafki. Wysunęłam jedną na środek i zabrałam się do drugiej. Musiałam poradzić sobie sama, bo Jaskół już miał klientów. Gdybym była pewna, że dziura jest mała, to nie ruszałbym tego, ale bałam się, że jak pan Franek zacznie tynkować rurę w łazience, to dociskając ją, wybrzuszy mi ścianę w kuchni, albo wręcz te rurę wepchnie. Szafka stoi między ścianą i piecykiem. Szarpnęłam ją raz- gruz się osypał, szafka ani drgnie. Spróbowałam odsunąć piecyk, ale zaklinował się między tę, którą chciałam wyciągnąć i szafkę z drugiej strony (za nią stoi ogromna lodówa). Normalnie nigdy nie było problemu z odsuwaniem tych szafek i pieca. Teraz wszystko na ścisk. Odchyliłam szafkę od ściany, do której przylega jej tył i szarpnęłam. Gruz się osypał, szafka ani drgnęła. Spróbowałam podnieść w górę i jakoś wysunąć. Gruz się znowu osypał, szafka nic. W końcu wściekła, wyrwałam ją na siłę. Tak, wyrwałam, bo… zaklinowana była ogromnymi kawałami gruzu, który popękał i nareszcie puścił. Nie, nie dziurka. W ścianie była wyrwa-taki prostokąt 15/35 cm, jak pudełko chusteczek. Zamurowało mnie. Ale partacz. Dobrze, że nie naruszył kafelków, które tuż przed dziurą się kończyły. Zaczęłam zbierać gruz i myć podłogę. Poczułam zrezygnowanie. No jak tu strawić takiego 'kochanego” pana Franciszka, kiedy człowiek ma ochotę strzelić w ten siwy, lokaty łeb na opamiętanie? Zdarza się. No zdarza się, zdarzają się takie rzeczy przy remontach- uspokajałam się. No zdarzają, ale zatajanie ich to już jest chamstwo i to mnie ubodło.
Po 9tej przyjechał pan Franciszek. Byłam w piwnicy, kiedy wszedł i zabrał się do … nie, nie do pracy, zabrał się do roznoszenia części po łazienkach, bo znowu coś przywiózł.
Zderzyliśmy się w holiku
- Proszę, niech pan wejdzie do kuchni- powiedziałam ponurym głosem na dzień dobry. Milcząc pokazałam mu wyrwę w ścianie. Pan Franciszek popatrzył spokojnie i normalnym głosem, bez jakiegokolwiek cienia skruchy powiedział;
- Jo to wjedzioł. To sie zdarzo.
- Wiedział pan? I co? Nie powiedział pan, że wiertło przeszło?- normalnie mnie zszokował
-Na dyć to sie zdarzo. Zaroz to pani pieknie zasmarujym- Pan Franciszek nie miał zamiaru przeprosić.
- Czy pan wie, że zaburza mi pan cały dzień i tym dodał roboty. Przecież ja to musiałam powynosić, potem muszę wnieść, poukładać…- matko, jak trudno utrzymać się w ryzach.
- Na dyć jo to teraz zasmarujym, potym to kapke podeschnie i zasmarujym drugi roz. Pieknie to pani wyrównóm , nie bydzie widać.- Ani cienia emocji, stoicki spokój.
- Żeby nie było widać, to pan musi jeszcze pomalować- stwierdziłam zjadliwie- I na kolor, który nazywa się osobliwy słoneczny.
Tak naprawdę, mimo tej oryginalnej nazwy, to słonecznego w tym kolorze jak na lekarstwo. Za to na ścianie jest taka brzoskwinia delikatna.
- Jak pani chce, to ja pani taki kolor załatwię- pan Franciszek strzelił piękną polszczyzną, nie wyczuwając mojej ironii- Moja córka ma sklep z farbami, to pani namiesza.
No proszę, jaki ten pan Franciszek kochany. On mi zaraz farby załatwi. Nie ma sprawy, prawda?
- Na razie, to niech pan to lepi, bo mi czas ucieka- zmroziłam z miejsca jego dobroć i chęci. Zasmarował raz, potem poszedł na górę wykuwać syfon pod wanną. Poleciałam tam zaniepokojona.
- Niech pan uważa, bo nie wiem, jakie tu są stropy. Nie chciałabym mieć dziury do łazienki na dole.- zeszłam na dół i zabrałam się do swojej pracy. Z góry dobiegało wściekłe wiercenie i łomot. Co jakiś czas wchodziłam do łazienki i kontrolowałam sufit, tym razem obyło się bez awarii.
12.30. W końcu powsuwałam szafki na miejsce, poukładałam w nich naczynia i zabrałam się do mycia garów, żeby potem nie nawarstwiły mi się w zlewozmywaku. Przyszedł. Usiadł na ławie i zaczyna „gawędzić”:
-Jo ji to doł cyntymetr niżyj posadzki. Teraz to tylko zmontujym. A pani nie chce takij szyrokjyj kratki?- siedzi jak duży znak zapytania. Myję gary i usiłuję opanować myśli. Ja myję, on siedzi i cmoka na psa. Czas leci.
-Jakiej szerokiej kratki? Przecież pan wczoraj powiedział, że jest ona do kitu- patrzę na niego i czekam co odpowie. Co prawda taką kratkę zaplanował do górnej łazienki, ale myślałam, że ta mniejsza, po jego usilnym zachwalaniu, jest lepsza. Trochę nie pasowało mi, że powierzchnia ściągająca wodę jest mała, ale po wlewaniu z wiaderka wszystko spływało dobrze. Na dole została zapiankowana mała kratka. U góry miała być zamontowana duża, porządna, łatwiejsza w obsłudze. No więc… myję gary i słucham o tej dużej kratce.
- A wy sie bydziecie tu na dole kómpać?- pyta z życzliwym zainteresowaniem. Pytanie normalnie mnie zastrzeliło.
- Będziemy się kąpać, przecież ja to wszystko panu wyjaśniałam- niemożliwe, żeby zapomniał o tym. To przecież była podstawa całej roboty. Przygotować miejsce do kąpieli bez wanny i bez brodzika.
-Jo myśloł, że wy nie bydziecie z tego korzystać, że to tylko, żeby z wiaderka, albo jakby się cosik wyloło…- spokojnie tłumaczy mi pan Franciszek. K..wa mać, kłanaście. Odliczam w myślach i cały czas mam na uwadze to, że po podobnej „prowokacji' innego majstra, wydarłam się na niego, jak chamka i potem cały tydzień czułam do siebie niesmak, i miałam wyrzuty sumienia. Hamuję, ile mogę.
-Panie Franciszku- zaczynam cedzić powoli przez zęby. Kto mnie zna, ten wiałby już bez słowa.- Panie Franciszku, pan pozwoli do łazienki.
Idę przodem, on posłusznie za mną.
- Tu będzie montowana foliowa zasłona na kształt kabiny. Zna pan takie? No, więc tu będzie ta zasłona, tu będzie bateria, a tu ma być porządny syfon, zbierający szybko wodę-kończę spokojne.
-Aha…- potakujące zdziwienie w głosie pana Franciszka wymieszało się ze zrozumieniem- To to tak mo być? To jo te wymontujym i jutro zamontujym te dużą. Ja to chyba z butami powinnam do nieba iść po śmierci. Milczę nie dlatego, że nie mam nic do powiedzenia. Milczę, bo wiem, że ja teraz się odezwę, to mnie puści na całego. Pewnie powinnam teraz być wdzięczna i zapiać z zachwytu nad dobrocią majstra- jaki to on kochany, jaki dobry, zrobi tak, jak ja chcę. Odwracam się od niego, żeby nie zauważył chęci mordu w moich oczach i wychodząc rzucam zdecydowane- A tak!.
Pan Franciszek idzie na piętro montować syfon, a ja kończyć coś do jedzenia, bo tak głupio jestem wychowana, że jak jest „robotnik” w domu, to nie wypada go o pustym żołądku przez cały dzień trzymać. Tak więc w poniedziałek był kapuśniak, we wtorek kaszanka z ziemniakami i surówką, a dzisiaj, niestety, tylko grzana kiełbasa. Przez tę dziurę w ścianie i zablokowanie półkami pół kuchni. Kroję chleb, do kuchni wchodzi Młoda:
- Ty wiesz, że dzisiaj chyba jednak będziemy się myć w misce?- rzuca wściekłym głosem- On nie ma jakiejś rurki i nie może podłączyć wanny na górze. A przecież mu wyraźnie mówiłaś, że góra ma być dostępna do mycia.
- Powoli, najpierw muszę przetrawić jedną sensację- staram się ochłonąć.
- Jaką sensację?- Młoda ciągle jest wkurzona. Opowiadam historię syfonu na dole. Obie mamy miny nietęgie i nie wiemy czy śmiać się, czy płakać.
- Spokojnie, spróbuję przegadać, bo on wie, że ma zrobić tak, żeby wanna była dostępna.-uspokajam Młodą i chyba też siebie.
Młoda ubiera się i wychodzi do pracy. Idę na piętro. Pan Franciszek siedzi na stołeczku i coś kombinuje przy syfonie.
- Panie Franku, to ma być tak zrobione, żeby był łatwy dostęp do czyszczenia tego syfonu i żeby woda nie lała się z wanny nad kratką, tylko spływała rurką do kratki.- nauczona różnymi kombinacjami fachowców i obserwując pracę pana Franka drugi dzień, widzę, że trzeba pilnować i powtarzać uzgodnione rzeczy, bo ma sklerozę, albo nagle inną koncepcję. Toteż, mimo, iż głupio to wygląda, „odwiedzam” go co 15 minut. Oprócz tego, że on co pół godziny woła mnie, bo musi coś „uzgodnić”. Zaczyna się paranoja. Co chwilę słyszę jego: „niech pani tukej przyńdzie...” po czym omawiamy, co ma robić, a i tak, za chwilę znowu woła. Jestem zmęczona tym nękaniem
- Jo to pani zrobjym idealnie. Zobaczy pani, że bydzie zadowolono- rozwija się pan Franciszek- Tu się wytnie w kratce otwór, tu włoży rurkę i…
- A jak kratkę wtedy się zdejmie?- nie pozwalam mu kończyć.
- To kratki nie dómy. - pan Franciszek jest niezłomny w pomysłach.
- Pan chyba żartuje, jak nie będzie kratki?- kurcze, co jeszcze wymyśli?
- No to kratka bydzie się podnosiła na tej rurce, tam bydzie tyle miejsca, że styknie- pan Franciszek niezrażony odpowiada z uśmiechem.
- No dobra, ale ten koszyczek trzeba wyjąć, żeby go wyczyścić i on się już chyba nie zmieści pod kratką.- zaczynam się zastanawiać, czy on naprawdę tego nie widzi?- Patrz pan.- biorę kratkę i koszyczek- Jak ja tak podniosę kratkę, to mi braknie centymetra do wyjęcia koszyczka. Widzi pan?- odstawiam syfon na bok.
- To zamontujym rurke do wanny tak, żeby można było nią skręcić i te kratkę wycióngnóńć- nowy pomysł wprawił pana Franciszka w dobry humor.
Chwile stoję i wyobrażam sobie rurkę w kratce, potem skręt tej rurki i…
-Jak pan chce ją skręcić, kiedy ona będzie w tym otworze? Skręci pan i nadal nie wyjmie środka. W dodatku będzie panu przeszkadzało kolanko.- czy ja się czepiam, czy on naprawdę nie widzi tych przeszkód, czy to jest takie zawikłane?
-Jutro pani pokożym- mówi spokojnie pan Franciszek. Ok, sama jestem ciekawa, jak to zostanie rozwiązane.

Przez jakiś czas każde z nas zajmuje się swoimi czynnościami. Nagle słyszę w łazience na dole telefon pana Franciszka. Biorę go i idę na górę.
- Telefon do pana.- podaję mu aparat. Wychodzę, on chwilę rozmawia. Wchodzę z powrotem do łazienki i słyszę, jak aparat sygnalizuje, że bateria się kończyły
- Zaraz się panu telefon rozładuje.- mówię do niego i sprawdzam wykucie pod wanną. Całość ma raptem40 centymetrów długości. Wykucie jest głębokie na 20 centymetrów. Rurka ma iść zaraz pod posadzką, bo otwór odpływowy jest na wysokości 2 centymetrów pod. Zastanawiam się, dlaczego on wykuł taki rów mariański? I jestem naprawdę szczęśliwa, że nie przebił sufitu.
- A mo pani ładowarke?- pan Franciszek spogląda na mnie z nadzieją- Bo mi się rozładuje.
- Co to za model?- pytam i widzę, że to stara Nokia- Mam do takiego.
- To niech mi go pani podłónczy- czy ten człowiek nie zna słowa „proszę”? Biorę aparat i schodzę na dól, podłączam go do ładowarki. Strasznie zła kobieta jestem, no nie? Nawet 5 minut nie minęło, kiedy z góry woła pan Franciszek
- Niech pani tu przyńdzie!
Idę znowu na górę i czuję, jak mi kolana siadają. To przestaje być śmieszne. Wchodzę do łazienki.
- Niech pani zyńdzie na dół i patrzy, czy kajsik na rurach nie przecieko. Bydym loł wode- zwraca się do mnie Pan Franciszek rozkazująco.
- To po to mnie pan targał na górę, żeby mi powiedzieć, że mam zejść na dół? Nie mógł tego pan normalnie z góry zawołać?!- zaczyna się we mnie gotować. Czy on naprawdę jest taki niekumaty, czy normalnie złośliwy? Milczy, zajęty laniem wody do wiaderka.
Schodzę do dolnej łazienki, przez którą przebiega pion. Woda bulgocze w rurze, jest sucho, wszystko w porządku. Patrzę na małą kratkę, odwracam i potykam o leżącą na środku łazienki wiertarę. Pan Franciszek ma narzędzia porozrzucane po całym domu. W łazienkach pełno zużytych i nowiutkich kolanek, uszczelek, jakieś majzle, młotki. Na dole w piwnicy od dwóch dni leży na klockach drewna druga wiertarka, rano wyłączyłam ją z prądu. Dzisiaj zostały wysypane w holiku, za szafą, wszystkie części z wielkiego wora.
- Njy bydzie to tu pani przeszkodzać, prowda?- pan Franciszek zapytał zaaferowanym głosem i nie czekając na odpowiedź sypnął z wora kształtkami, rurkami i bóg wie czym jeszcze. Zatem w holiku leżą teraz dwie grube długie rury i stos części do hydrauliki. Czy ja się czepiam? Naprawdę? Ja już staram się nie czepiać tego, że młotka swojego nie miał i pracował naszym. Dzisiaj zaczepił Jaskóła o duży majzel, bo „se zapomnioł”. Udostępniłam mu dwie latarki, bo pan majster od kanalizacji musiał zajrzeć w głąb rury. Ciekawe, czy to zaglądanie do rury zdarzyło mu się pierwszy raz? Przecież jego praca właśnie na tym polega i latarka powinna należeć do podstawowych narzędzi. Oprócz tego- „Ni mo pani noża, bo jo muszym to obrzezać...”. I tak mnożyły się problemy oraz potrzeby, a ja latałam od swojej pracy do spełniania żądań ( nie było „proszę”) naszego misia.
-Wjy pani, jak mnie pani lubi, to mi pani zrobi kawusi, prowda? Niech się pani niy gniywo, że tak mówjym.- pan Franciszek daje sygnał, że ma ochotę na pofulanie. No ba, jakże by odmówić tak miłemu panu kawusi? Robię kawę, siadamy. Pół godziny rozprawiania o d…. Maryni, a czas ucieka. Staram się być miła i okazywać zainteresowanie. On, zachowuje się tak, jakby mu wcale na czasie nie zależało, jakby mógł, to siedziałby tak do świętego nigdy. Wreszcie nie wytrzymuję, wstaję.
- Panie Franciszku, jest środa, miał to pan dzisiaj wszystko skończyć, a jeszcze panu sporo zostało.- próbuję mu dać do zrozumienia, ze nie podoba m się takie przeciąganie.-Nie się pan spręży, bo ja to jeszcze muszę pomalować, posprzątać. Nie możemy w wieczność korzystać z górnej łazienki.- mówię stanowczo. Pan Franciszek patrzy na mnie z dobrotliwym uśmiechem
- Niech się pni nie boji. Wszystko pieknie na czas bydzie.To jo teroz zagipsujym sufit, a potem pójdym zamontować tyn zawór w piwnicy. Wszystko bydzie na czas.
Już nie ma dyskusji o potrzebie montowania. Pan Franciszek doszedł do wniosku, że ja nie popuszczę. Ale zanim wysnuł takie wnioski, to poszedł do Jaskóła, do sklepu i zapytał go, czy rzeczywiście ten zawór ma być, bo ja tak chcę. No i Jaskól odpowiedział mu dokładnie to samo, co powiedział „miszczowi chodnikowemu”: „Skoro żona sobie tak życzy, to tak ma być”. Biedni, biedni ci fachowcy...odebrano im męską satysfakcję postawienia na swoim.
O dziwo, zawór został zamontowany w pół godziny. Bez łażenia do samochodu, bez gadania, bez szemrania. Na wszelki wypadek cały czas byłam w piwnicy i przyglądałam się, jak to robi. Znowu miałam obawy że w tym swoim cholernym roztargnieniu zamontuje go odwrotnie i będzie cyrk, ponieważ zamknie tym samym odpływ wszystkich ścieków do kanalizacji. Zresztą mnie to interesuje. Lubię takie techniczne sprawy. Może dlatego, że ciągle tam byłam, robota poszła jak z płatka?
Po zamontowaniu zaworu, pan Franciszek wraca do górnej łazienki zapiankować syfon i ustawić wannę. Po drodze oznajmia mi, że jak skończy, to napije się herbatki. Oczywiście ze mną, bo fajnie se jest porozprowiać razem. Kompletnie go nie obchodzi, że miał skończyć całą robotę dzisiaj, a ja jestem ciągle zajęta oraz… nie mam ochoty na „fulanie' z nim.
Siedzimy przy tej herbatce, coś tam rozmawiamy. Jestem nieziemsko już zmęczona.
-A pani mąż kaj? Nie przyńdzie tu ku nóm?- pan Franciszek nie potrafi zrozumieć, że nie mamy czasu na takie rozmowy, a Jaskół dodatkowo ochoty.
- Przecież pracuje. Pewnie ma klienta- wykręcam. Nie chce mi się tłumaczyć.
-A pani cera też jakosi niechyntno mi je-pan Franciszek mówi to z wyrzutem. No kurcze, czy on nie rozumie, że ludzie niekoniecznie muszą mieć przyjemność rozmowy z takim misiem?
- Chora jest, gardło ją boli, źle się czuje i ma tylko na jedno ochotę. Wejść do łóżka i żeby jej wszyscy dali spokój- tłumaczę- Wie pan jak to jest, kiedy się jest chorym.
-Ja, ja jo wjym- zgadza się pan Franciszek i dodaje- Jutro zamontujym te rure i wie pani, dóm tam taki trójnik, żeby pani mogła dać, jak kiedyś zychce to odpowietrzyni.
No masz, on znowu swoje. Trzymam się na wodzy, ale wkurzona jestem, bo czeka mnie jeszcze jeden dzień użerania się z tym człowiekiem.
- Nie będzie żadnej rury odprowadzającej powietrze nad dach.- odzywa się Jaskół, który nagle wchodzi do holiku- I trójnika też nie będzie.-przechodzi do pokoju, a potem wraca do sklepu.
Milczymy. W końcu pan Franciszek wciąga sweter i rusza w stronę samochodu. Ja idę z Bezą w ogród. Potem jeszcze sprzątam bałagan po majstrze.

Wieczorem dochodzimy z Jaskólem do wniosku, że pan Franciszek ma mnóstwo czasu i wcale mu nie zależy, żeby szybko zlecenie u nas zakończyć. Poza tym jest majstrem starej daty i chyba nie jest hydraulikiem, a tylko się przyuczył. Ma też jakiś feler w łepetynie, ale tym to ja się nie mam zamiaru zajmować. No i liczył chyba na to, że tak se będzie kawusię, herbatkę, pogaduszki, pofulanie, tu młotkiem klepnie, tam zakręci, tu przykręci i tak mu czas leci. A tu suprajs- WYMAGAJĄ!. I jeszcze pilnują, i jeszcze palcem pokazują usterki… Miało to trwać dwa, góra trzy dni. Środa wieczór i robota daleko w lesie. Dom rozbabrany, bo jedna szafka z holiku przeniesiona do pokoju, stos garnków na podłodze w drugim, wirówka, kosz na bieliznę- poupychane po kątach, wszędzie pełno kurzu…A z syfonu spod umywalki znowu kapie woda… i z manżety przy ubikacji na dole też. Naprawdę zaczynam mieć tego wszystkiego serdecznie dosyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz