sobota, 28 lutego 2015

Czasem trudno sie opanować

Pojechałam więc do Sądu dokończyć sprawę z wpisem nowych właścicieli do Księgi Wieczystej. Czekało mnie również załatwienie sprawy w Geodezji. Musiałam ustawić kolejność, bo mogło się okazać, że w jednym, albo drugim urzędzie czegoś zabraknie i będę tak latać od jednego do drugiego. Postanowiłam najpierw załatwić sąd. Na korytarzu było dwoje ludzi, na tablicy wstęp do kasy ”Wolne”, wstęp do Informacji ”Wolne”, Księgi Wieczyste ”Zajęte”. Bo sąd jest nowoczesnym urzędem- teraz tablica informuje, które stanowisko wolne. Z marszu weszłam i zapłaciłam za znaczki skarbowe. Jedna kolejka mniej. Wyszłam na korytarz, a tam już dwie osoby, do Ksiąg, ustalają kolejkę. O nie, tym razem nie stać było mnie na uprzejmość, w końcu stałam się stałym bywalcem tego miejsca, jakiś przywilej mi się należy.
- Ja zaraz wchodzę, bo moja kolej, byłam w kasie zapłacić.- rzuciłam zdecydowanie. Nikt nie zaprotestował.
- Skoro jesteśmy za panią, to wejdziemy tylko zapytać o coś- starsze małżeństwo weszło do pokoju i zaraz zaświeciło się na czerwono „Zajęte” przy „Informacji”. Po dwóch minutach byli z powrotem na korytarzu lekko skonsternowani.
- Nie udzieliła nam informacji- zdumiony starszy pan jeszcze się oglądnął za siebie na drzwi, z których wyszedł.
-Jak nie udzieliła informacji? - tym razem mnie ogarnęło zdziwienie- Przecież po to jest informacja.
- Nie udzieliła, bo to dotyczy Ksiąg Wieczystych i tylko tam udzielają informacji na ten temat- pani była zbulwersowana. Ja również.
- To znaczy, że na temat Ksiąg Wieczystych tylko tam udzielają odpowiedzi? W Informacji nie?- też nie mieściło mi się w głowie- Przecież po to jest stanowisko Informacji, żeby się przy nim dowiedzieć tego, czego się chce.- dla mnie to było oczywiste, ale widać sąd ma inne pojęcie na temat „udzielanie informacji” przy stanowisku „Informacja”.
Nie miałam czasu dłużej zastanawiać się na tym zjawiskiem. Weszłam do pokoju i spokojnie usiadłam przy stanowisku Ksiąg Wieczystych.
- Byłam tu w zeszłym tygodniu, żeby dowiedzieć się, jaki jest numer Księgi Wieczystej. Pan mi podał taki- tu pokazałam dokument (mapkę z tabelką na której była ta tajemnicza rubryczka „nomenklatura prawna' i w niej numer Księgi)- natomiast w Urzędzie Skarbowym twierdzą, że jest to stary numer, a nadano już nowe numery- na razie jestem bardzo spokojna, bo nie mam ochoty na szarpaniny. Zresztą nic niepokojącego się na tym etapie nie dzieje. Pan patrzy na dokument, patrzy na monitor i potwierdza, że to jest właściwy numer. Nie czepiam się, Urząd Skarbowy to kolejny etap.
- No dobrze, to proszę teraz, żeby pan przejrzał mój wniosek i powiedział, co mam wpisać tu w te kratki, bo nijak nie rozumiem, o co chodzi- faktycznie teksty obok kratek są bardzo zawiłe. Nie mam ochoty z powodu źle postawionego x na nowo wszystko wypełniać
- E, tu pani nic nie musi wpisywać- rzucił pan lekko.
- A tu rozumiem, że mam wpisać ten numer księgi, który pan podał?- na wszelki wypadek też go nie wpisywałam.
Tak, a tu pani wpisze dokument, który załącza- pokazał miejsce palcem. Nie pytałam o jaki dokument chodzi, bo dla mnie było jasne, że o Postanowienie, ale od razu mówię, że pan, na żadnym etapie naszej rozmowy nawet nie zająknął się, jakie pismo mam dołączyć. Pewnie miałam zadać następne pytanie. Nie zadałam i to był mój błąd. Z drugiej strony, do cholery, przecież jeżeli tam i tylko tam się udziela informacji, to ten bufon powinien już za pierwszym razem dokładnie mi powiedzieć co i jak, a nie namnażać kolejkę po każdą informację, bo na tym się to pewnie w innych przypadkach kończyło. I ja pewnie też stanęłabym po raz kolejny przed drzwiami, gdyby… nie moja logika, która nawiasem nijak nie przystaje do logiki urzędników.
Wracając do wątku przy biurku urzędasa, wzięłam długopis (mój zresztą) i chciałam uzupełnić numer oraz to jedno zdanie o dokumencie. JEDNO zdanie.
- Dokumenty uzupełnia się na korytarzu- rzucił pan arogancko. Zgłupiałam, ale pomyślałam sobie, co mi szkodzi, przecież tu już nie przyjdę, to nie muszę tu, a mogę na korytarzu. Bo ja byłam święcie przekonana, że potem składam wniosek w biurze podawczym...ostatnim razem tak było… ostatnim, i tu znów moja logika dostała w pysk. Wyszłam na korytarz, a tam biurko pod ścianą, żadnego krzesła, ciemno… jakoś wpisałam dane do wniosku, przyklepałam znaczki i maszeruję do biura podawczego.
-Dzień dobry, przyszłam złożyć wniosek, ale chciałam się upewnić, czy ja muszę do niego dołączyć oryginał dokumentu, czy ksero, bo mam tylko oryginał, czy w sądzie jest ksero?- wyrzuciłam z siebie na jednym wydechu. Nie miałam zielonego pojęcia, czy w Geodezji nie zechcą oryginału, a miałam tylko jeden egzemplarz. Starsza pani wzięła ode mnie wniosek
- To się składa w Księgach Wieczystych, nie u nas. - oddała mi wniosek- I musi pani dołączyć oryginał. U nas nie ma ksero, ale na rynku w papierniczym mają i pani skserują- uprzejmie dorzuciła. We mnie tym razem piorun strzelił
- Gdzie się to oddaje???- aż mnie zatkało z wściekłości, ale byłam spokojna, bo przecież pani była bardzo miła i widać było, że chce mi pomóc.
- W Księgach Wieczystych, tu obok w pokoju, jak pani wyjdzie to w lewo i zaraz są drzwi- naprawdę wszystko robiła, żeby mi pomóc
- Przecież ja teraz stamtąd wyszłam- chyba widać było, że tracę panowanie- I ten pan nawet słowem nie pisnął, że trzeba u niego ten wniosek złożyć- teraz już nie hamowałam złości- No przecież byłam tam dosłownie przed chwilą i załatwiałam sprawę…- głos mi się załamał. W pokoju była jeszcze jedna kobieta, spojrzały na siebie, ale milczały. Złapałam oddech.
- No nic, teraz idę zrobić ksero, potem załatwić jeszcze jedną sprawę… jak panie usłyszą za godzinę awanturę w Księgach Wieczystych, to będę ja- starałam się obrócić to wszystko w żart, jednak aż mnie zemdliło z wściekłości. Czułam, że muszę wyjść na powietrze, zanim stanie się coś niedobrego. Nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego ten drań nie poinformował mnie, gdzie mam wniosek złożyć. Wpis jednego zdania trwa minutę, odbiór dokumentu drugą, wydanie poświadczenia odbioru, trzecią. Czy jego zachowanie to brak kompetencji? Złośliwość, a może ogromna arogancja? Tak, czy siak, sprawił, że muszę stanąć po raz kolejny w kolejce i odczekać, nie wiem, jak długo, może 5 minut, a może godzinę. Drań i tyle.
Wyszłam z sądu zrobić ksero. Postanowiłam pójść najpierw do Geodezji, potem zrobić zakupy, a na koniec zanieść wniosek do sądu. Musiałam ochłonąć i poskromić w sobie tysiąc furii, które dyszały z ochoty, aby wziąć faceta za krawatkę i porządnie nim potrząsnąć.
W Urzędzie Miejskim, w którym mieści się Geodezja, zaraz za drzwiami ogromna tablica informacyjna. Szukam numeru pokoju Geodezji. Czytam „Geologia” II piętro. Kurcze… jeszcze po schodach się tłuc. Nagle uświadamiam sobie, że przecież nie geologia, a geodezja. Noż babo, weź się w garść, bo musisz być po raz kolejny uprzejma i spokojna- idziesz swoją sprawę załatwić. Czytam Geodezja- pokój 190, parter. Wchodzę w korytarz, a tam numery 159, 160- Naczelnik Wydziału Geodezji, Sekretariat. Idę dalej 161… parę drzwi bez oznakowań, dochodzę do przepierzenia i składu rupieci. Zaraz mnie szlag trafi, wracam. Nie mam ochoty na dalsze ceregiele. Otwieram drzwi do sekretariatu i swoim wejściem zatrzymuję panią sekretarkę, jak mniemam, w pół drogi do pokoju sąsiedniego. Zazwyczaj nie jestem taka bojowa, ale tym razem łażenie po urzędach sprawiło, że nie mam ochoty na ekstra uprzejmości.
-Dzień dobry, szukam biura Geodezji- rzucam stanowczo.
- Zaraz pani pokażę.- kobieta jest bardzo miła i od razu stara się mi wskazać biuro- Wyjdzie pani na korytarz i tam na lewo, na wprost jest biuro- wychodzi ze mną na korytarz- O tam zaraz przy wejściu.
Dziękuję i idę w stronę wskazanych drzwi. No i teraz konia z rzędem temu, kto od razu trafiłby do pokoju numer 190. Wchodząc do urzędu widzi się na wprost szerokie schody, z lewej jest opisany przeze mnie korytarz, a z prawej… no właśnie pokój 190- jak oni to numerowali? I jeżeli ktoś nie wie, to mija te drzwi, wchodząc od razu na schody. Dobra, weszłam do małego pomieszczenia. Z boku otwarte drzwi do dużego biura. Od razu podniosła się jedna urzędniczka i podeszła do mnie. Nie będę to rozwijała, ale właśnie w Geodezji spotkałam się z obsługą taką, jaka pewnie marzy się każdemu petentowi urzędu. Miło, szybko, pomoc w wypełnianiu wniosku, ksero dokumentu, bez fochów, bez pośpiechu, pełna informacja. Załatwienie sprawy zajęło mi 15 minut. Teraz Geodezja prześle dokumenty do UG. Moja rola skończona. Wyszłam podniesiona na duchu. Trochę mnie popuściło. Zrobiłam sobie spacer po mieście i stwierdzam, że Cieszyn podupada. Przykre to bardzo, bo to klimatyczne, fajne miasto.
Wróciłam do sądu. Bałam się, że natrafię na przerwę, ale nie…. Ale NIE!… miałam wolne wejście, bo nie było kolejki. Weszłam do pokoju, zdecydowanie podeszłam do biurka urzędasa. Położyłam torebkę na krześle, nie, nie będę siadać, do tego, co chcę powiedzieć, muszę patrzeć z góry. Jak mówi Baba, to taki chłyt matertintowy. Wyjęłam dokumenty.
- Dlaczego nie powiedział mi pan, że ten wniosek mam u pana złożyć- znowu zaczęła narastać we mnie wściekłość.
- Powiedziałem- stwierdził facet tonem beznamiętnym. O kurcze,bratku, to ty masz taki sposób kłamania- wpieranie czegoś, czego nie było, poczekaj…
- Nie powiedział pan- byłam nieugięta- A to, że dołącza się oryginał dokumentu do wniosku też pan powiedział? Bo widzi pan jakoś sobie nie przypominam- syczałam cicho. Pan milczał, ale chyba już go kamienny spokój opuszczał.
- Tu jest wniosek, tu jest dokument- położyłam dokumenty stanowczo na biurku- Mam jeszcze coś zrobić? A może mam odwiedzić inny pokój, żeby w końcu to załatwić?- miałam na myśli kierownika Wydziału i urzędas chyba prawidłowo odczytał moje pytanie.
-Nie, to wszystko, mam wydać potwierdzenie odbioru?- zapytał uprzejmie i chyba, nareszcie, zaczął wypełniać swoje obowiązki tak, jak trzeba, bo ja nie pomyślałam o tym w ogóle, ale...
- Oczywiście- zagrałam oburzoną przypuszczeniem, że mogłabym nie chcieć takiego dokumentu- I proszę jeszcze raz powiedzieć mi, jaka jest dalsza procedura- ciągnęłam. Ty draniu, teraz sobie popracujesz, mimo, że już dwa razy pytałam o to.
- Teraz trzeba czekać trzy miesiące i dostanie pani zawiadomienie o wpisie do Księgi- urzędas udzielał mi informacji jednocześnie drukując potwierdzenie odbioru. Postawił na nim pieczątkę, podał do ręki i spojrzał z nadzieją, że pewnie teraz sobie pójdę. Nie tak szybko, kotku…
-A jak będę potrzebowała dokument potwierdzający wpis w Księdze, to co mam robić?- w sumie potrzebne mi są te informacje, można by moje pytania odebrać w ten sposób, ale ja też bardzo chciałam, żeby jednak wysilił się troszeczkę za pieniądze z moich podatków i opłat skarbowych. Zostawiłam w sądzie, załatwiając tylko tę jedną sprawę, 260 zeta. Jak ktoś mi nadepnie na odcisk, to… a tak… „wymagająca” jestem.
- To pani weźmie tutaj wniosek, wypełni go, wniesie opłatę i złoży- biedak miał mnie chyba dosyć, bo zaczął coś z ogromnym natężeniem oglądać na monitorze. Do diabła….
- Czy ten wniosek mogę zabrać od razu, czy macie go jako druk…- nie dokończyłam, bo facet gwałtownie wziął różowy kwitek ze stosika leżącego przy drukarce i energicznie wcisnął w moją dłoń.
-Tu jest ten wniosek- było czuć w powietrzu tę ogromną, z jego strony, ochotę, żeby mnie wywalić za drzwi.
- No cóż, to chyba wszystko….- zawiesiłam głos, na chwilę zastygłam z kwitkiem w ręku… nabrałam powietrza… byście widzieli minę faceta. Bezcenna. Pewnie myślał, że znowu zadam jakieś durne, według niego, pytanie. Też zastygł przy kompie wyczekująco. A ja naprawdę gorączkowo szukałam w myślach jeszcze czegoś, co może mi się przydać i dowiedzieć się od razu wszystkiego, żeby nie latać co chwilę do sądu oraz stać w kolejkach. Przy okazji smażyłam faceta na brązowo.
-Do widzenia, panu- powiedziałam i złośliwie dodałam- Mam nadzieję, że nie będę miała już z panem do czynienia- wzięłam swoje tobołki i z godnościom osobistom powoli wyszłam na korytarz.
Stanęłam przed drzwiami na chwilę. Na korytarzy byli sami mężczyźni. Musiałam mieć interesującą minę, bo jeden z nich rzucił z uśmiechem
-No niech sobie pani zaklnie.
- Oj przydałoby się- westchnęłam i wyszłam. Planowałam jeszcze odwiedzić mamę.
Mam nadzieję, że skończyła się na razie moja wędrówka po urzędach. Na razie...
I nasuwają mi się takie wnioski
1. Nie wiem, czy we wszystkich sądach jest takie beznadziejne rozwiązanie, że wszystko- informacja, druki- wydawanie i przyjmowanie dokumentów- dotyczące Ksiąg Wieczystych robi to tylko ta jedna komórka. W cieszyńskim sądzie tak jest i sprawia to tworzenie się wiecznych kolejek. Bo- idziesz po informację, bierzesz druk. - jedna kolejka, potem wypełniasz druk, ale znaczki kupujesz w Kasie- druga kolejka, chcesz oddać druk- trzecia kolejka, okazuje się, że druk jest źle wypełniony ( co przy zawiłości sformułowań może zdarzać się często), bierzesz drugi, lub uzupełniasz pierwszy- nie na miejscu, ale np. na korytarzu- ponownie chcesz oddać- czwarta kolejka, okazuje się, że brakuje dokumentu- musisz donieść- piąta kolejka. To minimum. Rozmawiałam z ludźmi na korytarzu, niektórzy byli 6 raz i to nie z ich winy, tylko niekompetencji urzędasa, tego samego, z którym miałam do czynienia.
2. Nie rozumiem dlaczego pełnej dokumentacji nie można złożyć w biurze podań, a znowu w Księgach Wieczystych.
3. Nie rozumiem, dlaczego druków nie można wystawić w gablotach na korytarzu, skoro nie są to druki ścisłego zarachowania. Każdy mógłby sobie potrzebny druczek zabrać, bez czekania w kolejce. Sad jest strzeżony, po korytarzu spacerują ochroniarze, nikt gabloty z papierami nie świśnie.
4. Nie rozumiem, dlaczego nie udostępni się interesantom godnego miejsca do wypełniania wniosków, skoro muszą to robić na korytarzu- odpowiedni stolik z krzesłem i dobre światło nad nim.
5. Nie rozumiem, dlaczego gabloty, w których wiszą wzory, dotyczące wypełniania wniosków, są wysoko zamontowane i nieoświetlone, a same wzory są napisane małym drukiem.
6. Nie rozumiem, dlaczego sądowi jest potrzebny dokument, który jest w moim posiadaniu- oryginał Odpisu Postanowienia (ODPISU!), kiedy samo oryginalne Postanowienie ma w swojej dokumentacji. A kiedy mnie będzie potrzebny ODPIS Postanowienia- oryginalny, to mam ponownie składać wniosek i uiścić odpowiednią (najmniejsza opłata to 20 zeta). Odbieram to jako wyłudzanie, oczywiście w majestacie prawa, pieniędzy przez sąd.
Tu następny przykład- skarżył mi się jeden pan, ze wszedł i prosił o numer Księgi Wieczystej, bubek kazał mu złożyć wniosek i zapłacić 20 złotych. Chodziło tylko o słowną informację, nie o wydanie dokumentu. Nie mógł? Naprawdę nie mógł w ciągu minuty kliknąć i podać ten numer za darmo? Jak to nazwać? Złodziejstwo i tyle. Pan poszedł do swojej Spółdzielni i tam za darmo wypisano mu dokument z numerem Księgi Wieczystej.
7. Dlaczego nie można uprościć procedury- mam Postanowienie, na nim są wypisani wszyscy spadkobiercy, czyli obecni właściciele- wystarczy, żeby urząd na tej podstawie (niech sobie ksero Postanowienia trzyma) wpisał w swój rejestr i na każdym dokumencie ten stan uwieczniał. Nie! Za każdym razem sryliony papierzysków i multum opłat, wycieczki po urzędach, stanie w kolejkach i często złe traktowanie przez urzędasów … szkoda słów.
8. Ja wiem, że nasze prawo jest straszne, ale co się dzieje z pracownikami urzędów? To przecież od nich zależy, jak obsłużą klienta i jaka atmosfera panuje w urzędzie. Tego ciągle, choć tyle urzędów w życiu już zaliczyłam, nie pojmuję. Co to za ludzie? Nie chcę generalizować, jednak nawet mały procent chamskich urzędników wyrabia pozostałym negatywną opinię. 
 
To takie moje spostrzeżenia dotyczące stosunku sądu do interesantów. Jaki on jest? OLEWAJĄCY. Mam wrażenie, że nad cieszyńskim sądem fruwają ciągle duchy austriackich urzędników Franza Jozefa. Mam także cichą nadzieję, że ktoś młodego aroganta z Ksiąg Wieczystych w końcu upupi.


 Sory za przydługi post:)

piątek, 27 lutego 2015

Logika, logiką, a kwitek musi być


Od razu zaznaczam- jestem uczulona na tzw, biurwy, na ich arogancję, niekompetencję i wręcz lenistwo, jednak to wszystko, co opisuję dzieje się naprawdę. 

We wtorek rano pojechałam do UG zgłosić nowych współwłaścicieli domu i działki. Już nie pukam do drzwi biura. Skończyły się te czasy, kiedy trzeba było na korytarzu czekać na burkliwe „proszę”, a i zdarzało się, że na aroganckie ”wejść!”. Wchodzę do biura, w którym zajmują się podatkiem gruntowym. Jedna pani stoi przy oknie i obserwuje rynek, druga stoi przy szafce i grzebie w aktach. Po chwili ta przy oknie leniwie puszcza firankę, podchodzi do „kontuaru” i podpierając się ręką o niższy blat, staje do mnie bokiem.
- Słucham- pani ledwo musnęła mnie spojrzeniem. Oż ty królewno z bożej łaski.
- Przyszłam, zgłosić, że zmienili się właściciele i na tym- tu pokazuję miejsce na dokumencie- Trzeba zmienić nazwiska.
Baba z łaską bierze dokument do ręki- A w Geodezji pani była?- pyta tonem takim, jakby za chwilę miała zemdleć- Bo to w Geodezji trzeba najpierw załatwić.
Ha, jakby ktoś myślał, że po poprzednich perypetiach w sądzie, pójdzie mi teraz łatwiej, to grubo się mylił.
- Jak to, w Geodezji? A nie w Księgach Wieczystych?- autentycznie jestem zdumiona.
- A po co w Księgach?- ton urzędasa mówi za siebie- „ty nędzny ćwoku, to ty nie wiesz, że to GEODEZJA załatwia?”
- Czyli, jak to ma wyglądać?- jestem jeszcze spokojna, bo nastawiłam się na to, że coś wyskoczy, ale powoli zaczyna mnie ogarniać lekka wściekłość. Co innego trudności na miejscu, a co innego latać znowu po urzędach w innym mieście. Nasz UG jest na jednym końcu powiatu, a Geodezja na drugim końcu powiatu- raptem od jednego do drugiego- 40 minut auteczkiem. Bagatela!
- Pójdzie pani do Geodezji, tam wypisze wniosek i złoży- kilka słów i cisza.
- I co dalej?- pytam nauczona, że należy drążyć i drążyć, bo taki urzędas rzadko coś od siebie poinformuje.
- I nic, należy czekać- odpowiedzi towarzyszy wzruszenie ramionami.
No dobra, jeżeli należy czekać, to pewnie na jakiś dokument, który przyniesie listonosz- tak sobie wydedukowałam. W każdym razie logika na to wskazywała. Ja wniosek- urząd dokument- dokument "poczta" przyniesie i ja z tym dokumentem do UG. Widząc, że pani wyczerpała wszystkie informacje na ten temat, zmieniłam kierunek.
- No dobrze, proszę mi powiedzieć, dopóki nie będę miała tego dokumentu z Geodezji, to mogę wpłacać podatki na podstawie tego, tak?- machnęłam jej deklaracją przed oczami- Bo nie chcę jakichś kar płacić, od razu tu pytam.
Urzędas łaskawie jeszcze raz spojrzała na dokument i…
- Zaraz pani kwit wypiszę.
- Kwit? A na co?- trochę mnie wybiła z rytmu.
- Chce pani podatek zapłacić, prawda?- popatrzyła na mnie jak na głupola.
- Nic podobnego, chodzi mi tylko, czy ten dokument jest ważny jeszcze zanim nie zmienicie właścicieli na nowym?- ludzie, czy naprawdę trzeba jak krowie na rowie ….
- I nie chce pani płacić teraz?- urzędas jeszcze raz się chciała upewnić, czy ja aby nie kombinuję czegoś.
- Nie, zapłacę przelewem.- odpowiedziałam zdecydowanie, ale zainteresowała mnie sama procedura, bo zaczynało mi tutaj wyraźnie nie grać. Coś zakrawało na absurd.
- Proszę mi powiedzieć, gdybym chciałam zapłacić tu obok w kasie (kasa jest dosłownie 2 metry od biurka urzędasa i kasjerka wszystko słyszy), to pani musi taki kwit wypisywać?- zapytałam lekko zdezorientowana tym, co do mnie docierało.
- Tak. Pani daje deklarację, ja wypisuję kwit i z tym kwitem idzie pani do kasy- nareszcie baba zaskoczyła i otrzymałam płynną informację.
- Ale po co pani wypisuje kwit, przecież ja mam dokument, na którym jest kwota, idę do kasy i tam płacę, i pewnie dostaję pokwitowanie- dla mnie taka wersja jest logiczne, ale nie dla urzędasa. Patrzy na mnie lekko zaczadziałymi oczami, nie pojmuje, że wypisywanie kwitów, kiedy jest dokument i kasa obok jest absurdalne. Daję sobie spokój. Pewnie powinnyśmy obie wzruszyć ramionami i każda pomyśleć odpowiednio o drugiej. Świat urzędasów jest nie z tej planety. Zabrałam dokument, podziękowałam i poszłam sobie. Perspektywa zaliczania dodatkowego (oprócz sądu) urzędu, trochę mnie podłamała.
A dzisiaj byłam i w Geodezji i w sądzie, ale na razie muszę ochłonąć, bo „to se ne da” tak z marszu opisać.

poniedziałek, 23 lutego 2015

Zatańczyć z diabłem

Po 22 latach od śmierci męża, postanowiłam przeprowadzić postępowanie spadkowe. W zeszłym roku, w maju, poszłam do sądu dowiedzieć się, co i jak mam załatwić. Dano mi formularz do wypełnienia- wniosek o wszczęcie postępowania spadkowego, sczesano 50 zeta za znaczek i kazano, po wypełnieniu druku, złożyć go w sekretariacie. OK, druk w miarę prosty, wypełniłam, złożyłam w biurze podań i w sierpniu JUŻ była rozprawa. Bo to rozprawa sądowa musi być. Nie muszą być na niej wszyscy spadkobiercy, wystarczy jak będzie osoba wnosząca o postępowanie, ale ROZPRAWA musi się odbyć (jakby nie wystarczyło pisemne oświadczenie wszystkich spadkobierców). Cała impreza trwała raptem 10 minut. Sędzia wypytał o to, co mu było potrzebne, a co mogliśmy zupełnie dobrze napisać na kolejnym formularzu, bez ciągania mnie po rozprawach. Na koniec sędzia oznajmił, że po miesiącu mogę zgłosić się po Postanowienie. Tak powiedział- MOGĘ ZGŁOSIĆ SIĘ PO POSTANOWIENIE. Odczekałam na wsiatkij słuczaj 6 tygodni i podreptałam po POSTANOWIENIE. W sekretariacie siedziało 5 bab. Dwie coś wcinały, trzecia coś pisała na kompie, czwarta siedziała i gadała z piątą, która robiła na drutach! Tak! Nie piszę bzdur- ona faktycznie dziabała na drutach i nawet się nie zmieszała kiedy weszłam, nie schowała też robótki.
Zamurowało mnie, ale i równocześnie zagotowało się we mnie lekko
-Przyszłam po Postanowienie dotyczące postępowania spadkowego- wyklepałam formułkę, która już prawie śniła mi się po nocach.
-A kiedy była rozprawa?- drutująca, odchylona lekko, żeby tymi druciskami o blat nie haczyć, nawet wzroku znad oczek nie podniosła.
- W sierpniu- powiedziałam jeszcze spokojnie i czekałam. Żadna się nie ruszyła.
- A to musi pani iść do Informacji, napisać wniosek o wydanie Postanowienia, złożyć go i poczekać.
Wywiało mnie stamtąd z tak wielką wściekłością, że nawet nie podziękowałam. Tylko zamknęłam cicho drzwi, z całej siły hamując się, żeby nie strzelić nimi z hukiem. Nie mógł ten pieprzony sędzia od razu mi powiedzieć, jaka jest procedura? Nie dość, że się godzinę na rozprawę spóźnił, to jeszcze zabrakło mu kompetencji, bo wolę nie myśleć, że jest tak arogancki i olał to, co do niego należało.
Poszłam do informacji, pobrałam wniosek (jeden) i zapłaciłam 60 zeta, bo…. bo jest nas troje do spadku i każdy płaci za wydanie mu postanowienia (ODPISU) 20 zeta. Złożyłam wniosek i czekam. Miałam nadzieję, że jeżeli rozprawa odbyła się w sierpniu, to po złożeniu wniosku, szybko dostanę to Postanowienie. Nic podobnego. Byłam w ogromnym tak zwanym mylnym błędzie. Na początku października dostałam z Sądu zawiadomienie, że sekretarka pomyliła się, napisała błędnie imię spadkodawcy. I co? I jaico. Dopiero, kiedy zadzwoniłam, to mnie poinformowano, że do dwóch tygodni powinnam dostać poprawione Postanowienie. I tak się stało. I teraz pytam się, pewnie retorycznie, gdybym załatwiała jakieś bardzo ważne sprawy, do których to postanowienie było by potrzebne, i gdyby przez to przedłużanie terminów, coś zawaliłoby się, kto odpowiadałby za to?
No nic, z tego całego zdenerwowania takim obrotem sprawy, zupełnie umknęło nam wszystkim, że trzeba teraz zgłosić nabycie spadku w US. Obowiązuje termin miesięczny. Lipa wyszła. Postanowienie włożyłam do ekstra teczki z dokumentami i… życie potoczyło się dalej.
Dwa tygodnie temu dostaję z US cały plik dokumentów z informacją, że zaniedbaliśmy i teraz do 14 dni musimy to wszystko zgłosić, uzupełnić, i chyba najlepiej kurcgalopkiem w zębach donieść bo inaczej naliczą jakąś karę. Przejrzałam te wszystkie formularze. Ja Cię kręcę. Bez pał litra nie rozbieriosz Na formularzach trzeba podać daty, ale jakie? Nabycia spadku? A może wydania Postanowienia o nabyciu spadku? A może złożenia tego zeznania? Podać wartość spadku…. Ale z jakiego okresu… do diabła! Pojechałam do księgowego. Pozbierał wszystkie moje papierzyska i obiecał załatwić całą sprawę w US. Brakowało tylko numeru z Ksiąg Wieczystych. NOWEGO numeru. No dobra, jak mus, to mus. Pojechałam do Sądu po ten numer, a przy okazji wpisać nowych właścicieli w tejże Księdze Wieczystej. W normalnej rzeczywistości to pewnie urzędnik spisałby podane na miejscu dane nowych właścicieli i wpisał je do Księgi. Ale ja chyba żyję w Matrixie. Pan, bo tym razem był pan, kiedy poprosiłam, żeby podał mi aktualny numer Księgi równocześnie podając mu Postanowienie ze Starostwa o zmianie numerów działek łącznie z mapką, wziął mapkę i pokazał mi palcem numer zamieszczony w rubryce nad mapką. Patrzę na nagłówek rubryki, a tam jak wół jest napisane: „Nomenklatura prawna”. Do cholery, czy ktoś jest normalny w tym kraju? Czy nie można po ludzku napisać ”Numer Księgi Wieczystej”. Czy ja jestem wróżka, żeby odgadnąć, co kryje się pod tym arcyciekawym tytułem? Dobra, zdziwienie mnie lekko oszołomiło. Na tyle, żeby nie zakląć szpetnie.
- I to jest aktualny numer Księgi Wieczystej? - zapytałam- Bo ponoć była zmiana numerów.
- Tak, aktualny- pan był bardzo pewny tego, co mówi.
- No dobra, to jeszcze poproszę o wpis pozostałych spadkobierców do Księgi Wieczystej- ja naprawdę byłam przekonana, że pan spisze nasze dane i na tym sprawę zakończymy. Aha! Nie ciesz się pieseczku. Pan wyciągnął jakiś wniosek- formularz podwójnie złożony, podał do ręki, informując. iż mam go wypełnić, zapłacić w kasie 150 zeta i złożyć w biurze podań. Dobrze, że podana kwota po raz drugi mnie oszołomiła, bo chyba eksplodowałbym tam na miejscu.
- Ile??????- zapytałam cicho- Sto pięćdziesiąt złotych??????
Pan potaknął głową
- I złożyć do biura podań- matko, ja to chyba świętą zostanę, bo nawet głosu nie podniosłam- Proszę mi jeszcze powiedzieć, co tu mam dokładnie wypełnić- zaczęłam cedzić wolno przez zęby.
Pan chyba wyczuł, że za chwilę może być nieciekawie i zaczął szybko zakreślać ołówkiem rubryki
- Tu pani wypisze, i tu, a tu pani wpisze formułę, znajdzie ją pani w gablocie na korytarzu, i tu złoży podpis- dopisał jeszcze wielkimi cyframi na dole 150 zł i szybko dał mi papier do ręki. Przez chwilę zastanawiałam się nad tym sformułowaniem w gablocie i czy go nie pogonić, żeby mi go też przytoczył, ale musiałam dbać o swoje nerwy, i chyba jednak jego bezpieczeństwo.
Wyszłam prawie na palcach. No cóż…. Widocznie dane mi przeżywać takie dziwne, czyt. nienormalne sytuacje. W gablocie faktycznie sformułowanie było. Między czterema innymi, podobnie brzmiącymi. Rozszyfrowanie zajęło mi jedyne 10 minut. Sukces, tym większy, że miałam ten potrzebny numer Księgi Wieczystej. Podałam go Księgowemu, zadowolona i przekonana, że chociaż jeden malutki kroczek jesteśmy do przodu.
CHAŁA! Jedna wielka CHAŁA!
Dzisiaj powiedział mi, że to jest stary numer, i że w US podano mu nowe sygnatury Ksiąg Wieczystych. Mój numer Księgi Wieczystej jest starym numerem.
W czwartek idę z wnioskiem o wpisanie nowych właścicieli do Księgi Wieczystej. Co mam ze sobą zabrać- siekierę do rąbania drewna, czy wystarczy tłuczek do gniecenia ziemniaków?

PS. Jutro idę do UG zmieniać właścicieli na deklaracji podatkowej. Spodziewam się… jak myślicie czego?
A może kupić sobie perkusję?

sobota, 21 lutego 2015

Jak nie do Rosji, to może do Finlandii?

Piękna muzyka, piękne krajobrazy, dzika przyroda, zorza....



Urodził się w szwedzkojęzycznej rodzinie jako Johan Julius Christian Sibelius. Pomimo szwedzkiego pochodzenia rodzice posłali go do fińskojęzycznej szkoły. Od 1885 roku studiował prawo na Uniwersytecie w Helsinkach, następnie zaś kompozycję u Szweda M. Wigeliusa i grę na skrzypcach. Przez dwa lata (1889/1890) był uczniem A. Beckera w Berlinie. W 1890/1891 w Wiedniu u R. Fuchsa i K. Goldmarka, po czym wrócił do Finlandii. Niedługo potem stworzył pierwsze dzieła (Kullervo 1892, 4 legendy z Kalevali 1895), które odniosły duży sukces. Podróżował po Europie (Wielka Brytania, Niemcy, Włochy) i USA.
W swej twórczości nawiązywał do fińskiego folkloru, czerpał także inspirację z poezji i literatury narodowej. Komponował utwory na skrzypce, wiolonczelę, fortepian oraz poematy symfoniczne takie jak: Pieśń wiosenna i Finlandia. Ta ostatnia stała się bardzo popularna w Finlandii i rozbudziła uczucia patriotyczne wśród Finów. Poważnie zaniepokoiło to władze Imperium Rosyjskiego, które rozpoczęły rusyfikację należącej w tym czasie do terytorium rosyjskiego Finlandii. Inne dzieła kompozytora: Oceanidy op. 73 (1914), suita Karelia op.11 (1893) i (ostatnie) Tapiola op. 112 (1926).
Po roku 1926 Sibelius przestał komponować i osiadł w swoim domku (który nazwał imieniem swojej żony – Ainola), w pobliżu którego został też pochowany.”


http://pl.wikipedia.org/wiki/Jean_Sibelius









czwartek, 12 lutego 2015

Tłusty Czwartek na Śląsku Cieszyńskim

Tłusty Czwartek zwiastuje zbliżający się koniec karnawału. To ostatni czwartek przed Wielkim Postem, kiedy to- przynajmniej tak to bywało w czasach, w których nikomu się nie śniło o wszechwładnym konsumpcjonizmie- wszelkie mięsiwa i tłuste pokarmy odchodziły w niepamięć. Ale póki co sycono się czym tylko można.
Każdy region miał własną specyfikę. Jan Szymik w wydanej przez Sekcję Ludoznawczą PZKO książce „Doroczne zwyczaje i obrzędy na Śląsku Cieszyńskim” wspomina, że tłustymi daniami nie wzgardzano już od śniadania, na które podawano gorącą domową kiełbasę. „Na drugie śniadanie obowiązkowo były krepliki (pączki), na obiad zaś tłusta pieczeń wieprzowa lub panierowane kotlety wieprzowe z kwaśną (kiszoną) kapustą przyrządzaną ‘po śląsku’, na podwieczorek pączki i chrust, a na kolację salceson lub inne mięsiwa”.

Jednak królem Tłustego Czwartku był i pozostał kreplik, znany w Polsce jako pączek. Smażony z nadzieniem z powideł lub marmolady. Kreplików z pewnością dziś nie zabraknie w żadnym miejscu pracy. Jak się jednak przekonały dwie nasze rodaczki, które niedawno otwarły cukiernię o wdzięcznej nazwie D&K Love Cakes przy ulicy Sokola Tumy, czyli niedaleko Alei Masaryka w Czeskim Cieszynie, tuż za naszą południową granicą wcale nie ma zwyczaju jedzenia w tłusty czwartek pączków. Co więcej koblihy, czyli po czesku pączki kojarzone są… ze stypą. –
Kawiarnię prowadzimy tutaj krótko, dopiero od miesiąca i myślałyśmy, że, tak samo, jak w Polsce, na tłusty czwartek będziemy przygotowywać pączki, a tu się okazało, że nie ma dla kogo ich smażyć mówią zdziwione nowicjuszki w cukierniczej branży na czeskim rynku. – Ale przygotujemy się, gdyby ktoś chciał zamówić, chrust. Będziemy smażyć go na bieżąco, w miarę potrzeb - mówi Katarzyna Pierchała z D&K Love Cakes wyjaśniając, że pieczenie jest jej pasją i nie wyobraża sobie używania do wyrobów cukierniczych sztucznych, chemicznych ulepszaczy. – Ma być smacznie i zdrowo. Jak jajka, to jajka, takie normalne, w skorupkach, a nie w proszku. Jak cukier, to cukier, a nie sacharoza, jak rurki z kremem to z kremem, prawdziwym, a nie wtłaczanym pod ciśnieniem nie wiadomo czym – wyjaśnia Katarzyna – z wykształcenia pilot wycieczek, a z pasji cukiernik.

Choć Czesi zwyczaju jedzenia pączków w tłusty czwartek nie mają, to kultywują go zaolziańscy Polacy. Renata Szkucik z MK PZKO w Lesznej Dolnej przygotowuje swoje sztandarowe „szybkie pączki”. Oto otrzymany od niej przepis:
Składniki:
200 g mąki gładkiej
250 g twarogu
4 jaja całe
proszek do pieczenia
trochę rumu, cukier waniliowy, tłuszcz do smażenia, cukier puder pomieszany z waniliowym (do obtoczenia w nim gotowych pączków)
Przygotowanie:
Wszystkie składniki do ciasta prócz cukru waniliowego dokładnie wymieszać. Gdy powstanie gładkie ciasto, nabierać je łyżką i kłaść na rozgrzany tłuszcz (olej lub ceres). Już po chwili ciasto przybiera kształt pączusiów. Lepiej smażyć na średnim ogniu, by się prędko nie zarumieniły albo nie spaliły. Trzeba dbać, aby w środku były upieczone. Na początku musi być tłuszcz mocno rozgrzany. Upieczone pączki obtaczamy w cukrze pudrze pomieszanym z cukrem waniliowym. Najsmaczniejsze są jeszcze ciepłe albo lekko ostudzone, można jeść i chłodne.

A na zakończenie coś, co z pewnością spodobałoby się uczniom. Szymik wspomina o ciekawym zwyczaju, jaki miał miejsce tego dnia w szkołach. Nie było wtedy lekcji, a nauczyciele zabierali swych uczniów na przechadzkę. W przeciwnym bowiem razie młodzież smarowała tablice tłustym papierem od smalcu czy margaryny, aby nie można było pisać kredą. Ale były to już ostatnie dni karnawałowych szaleństw.”
Przepis na tradycyjne wiślańskie krepliki
1 kg mąki, 10 dkg drożdży, 15 dkg cukru, 0,5 l mleka, 7 żółtek, 1 całe jajo, płaska łyżka soli, 10 dkg masła, cukier waniliowy, kieliszek spirytusu, 15 dkg smalcu do smażenia, 40 dkg powideł śliwkowych, cukier puder do posypania. Ciasto należy ugniatać przez godzinę.
Porcje ciasta nabierać łyżką, uformować w ręku małe krążki, nałożyć pół łyżeczki nadzienia, zlepić, formować pączki, odłożyć na stolnicę oprószoną mąką. Nakryć serwetką i pozostawić do wyrośnięcia w ciepłym miejscu, do podwojenia objętości. Można również innym sposobem - ciasto rozwałkować na grubość około 1 cm, mocno podsypując mąką, by się nie kleiło. Szklanką wykrawać pączki, odłożyć na stolnicę do wyrośnięcia. Nadziewać pączki dopiero po usmażeniu, by konfitura nie wyciekała podczas smażenia (rękawem cukierniczym z długą tylką do nadziewania).
Smażyć w głębokim tłuszczu, w temperaturze 175ºC, z obu stron, na złoty kolor.
Wyjąć, osączyć na papierowym ręczniczku, posypać cukrem pudrem lub udekorować lukrem.




"Zgodnie ze staropolskim obyczajem karnawał to czas pieczenia faworków. Smaży się je także w tłusty czwartek. Faworki są delikatne i kruche. Przygotowuje się je z ciasta śmietanowego, zbijanego, a smaży jak pączki na głębokim tłuszczu. Przepis pochodzi z notatnika mojej babci. 
 
Składniki:
  • 2 szklanki mąki pszennej (lub 300g)
  • 4 żółtka
  • łyżka spirytusu (może być też ocet 6%,  ale ja daję zawsze spirytus)
  • ½ łyżeczki cukru
  • ½ łyżeczki soli
  • ok. 5 kopiatych łyżek gęstej, kwaśniej śmietany
  • olej lub smalec do smażenia
  • cukier puder do posypania (lub cukier puder wymieszany z cukrem waniliowym)
Sposób przygotowania:
  1. Mąkę wymieszać z cukrem i solą. Dodać żółtka, spirytus i śmietanę. Zagnieść na jednolitą masę. Kolejno przełożyć ciasto na blat i zbijać drewnianym wałkiem ok. 10- 15min. (Należy uderzać wałkiem w ciasto rozpłaszczając go, po czym ponownie zwinąć i znów zbijać wałkiem). Dzięki zbijaniu ciasto będzie jednolite, elastyczne, a po usmażeniu kruche i z dużą ilością bąbelków.
  2. Ciasto rozwałkować porcjami cieniutko na blacie posypanym lekko mąką. Ważne jest, aby ciasto i blat posypywać, jak najmniejszą ilością mąki. Ciasto pokroić najpierw na paski grubości ok. 3- 4cm, kolejno na prostokąty lub równoległoboki (o długości ok. 9- 10cm. Ja robię na oko tak, aby faworki ładnie wyglądały). Każdy kawałek naciąć w środku i przez nacięcie przeciągnąć jeden koniec. 
      Faworki smażyć na rozgrzanym tłuszczu z obu stron na złoty kolor. Wyjmować łyżką cedzakową i osączyć na ręczniku papierowym z tłuszczu. Gdy ostygną posypać grubo cukrem pudrem"
http://www.domowe-wypieki.pl/przepisy-paczki-i-faworki/268-przepis-na-faworki-chrust

 Zdjęcia-Internet

Przepyszne pączki/krepliki smażyła moja babcia. Każdy miał białą obwódkę i każdy był nadziewany śliwkowymi powidłami. Właśnie powidłami, a nie konfiturą różaną, czy jakimś budyniem.  Nic z tych rzeczy. Zresztą w tamtych czasach jeszcze takich kreplikowych innowacji nie było. Niepowtarzalny smak nadawał pączkom smalec wieprzowy, na którym babcia je smażyła. Posypywała je cukrem pudrem. Czasem lukrowała.

Babcia pączki smażyła dosyć często, bo wszyscy w rodzinie byli ich amatorami.

Natomiast moja mama smażyła wspaniały chrust czyli faworki. Kruche cieniutkie i bardzo smaczne. Do ciasta dodawała zawsze spirytusu, a smażyła je na tłuszczu wieprzowym- jak nie miała smalcu to na Ceresie ( kto pamięta Ceres?) Nie pamiętam, by mama kiedykolwiek smażyła pączki. Chrust robiła tylko jeden raz, na ostatki. 

Nie potrafię robić pączków, natomiast smażę chrust według przepisu mojej mamy. I tak samo jest kruchy i chrupiący. Ale by taki był, trzeba ciasto mocno stłuc wałkiem tak, jak to podaje się w przepisie powyżej. No i wałkować ciasto bardzo cieniutko.


wtorek, 10 lutego 2015

Beza i angielski miś

Beza dostała od Młodej  misia "pod choinkę".  Miś przyjechał z Anglii. Od razu stał się ulubioną zabawką. Bezka wszędzie go nosi, tarmosi, "gamle" i podgryza. A miś się odwdzięcza grubym pomrukiwaniem. Wczoraj "wyrwała" go z domu na śnieg. Ależ miała uciechę. Czy misio też? Nie wiem, ale było słychać jego pomrukiwanie spod śniegu.









poniedziałek, 9 lutego 2015

Byle do wiosny:)

Diabli nadali. Wczoraj wietrzysko, dujawica, śnieg przeganiany wiatrem, z jednej strony na drugą, tworzył zaspy w tempie rekordowym. Niedziela, nie niedziela, parking trzeba odśnieżyć, żeby w ogóle móc się poruszać. Do tego długaśny chodnik do domu i chodnik do małej bramki. Odśnieżamy, wiatr wieje, nanosi nowy śnieg. Odśnieżamy, ale czuję, jak mnie przewiewa. Polar, na to drugi  polar, na to kurtka. Nie da rady- czuję na plecach zimne podmuchy. Jaskół bierze się do ośnieżania dachu na sklepie. Stoi z jednej strony rozkładanej drabiny, ja, jako przeciw waga, na najniższym szczeblu, z drugiej strony. On zgrzany, zgarnia śnieg szuflą, ja stoję i zamieniam się w sopel lodu. Tylko -3 stopnie, a odczucie na -20. Idę do domu po drugą kurtkę. Nakładam. Mam na sobie dwa polary i dwie kurtki. Staję na szczeblu drabiny i po 5 minutach czuję lodowaty wiatr na plecach. Noż, kurcze. Idę do domu i zakładam kurtkę Jaskóła- puchacz docieplany. I… po 5 minutach czuję, jak mnie przewiewa. Na szczęście dach jest ośnieżony, a na niebie pokazuje się słońce. Na krótko, ale śnieg przestaje padać.
Dzisiaj rano- wszystko zasypane. Jaskół idzie do piwnicy robić ogień w piecu CO, ja do łopaty. Na szczęście śnieg jest lekki, puchaty i łatwo się go zgarnia. Oczyściłam najważniejsze szlaki, zostawiając resztę na potem. Potem czyli, jak Jaskół pojedzie po towar. Pojechał gdzieś około 9tej. Po 10tej wzięłam się za ośnieżanie. Wszystko od nowa, bo zdążyło zasypać to czyste. 40 minut machania i parking z dodatkami wyczyszczony. Ale cały czas pada śnieg i wracam do domu po znów lekko zaśnieżonym chodniku. Narasta we mnie bunt. A śnieg sypie. Po 14 wychodzę przed dom i szlag o mało mnie nie trafia. Wszystko śniegiem wyrównane. Nie widać chodnika, równa płaszczyzna na parkingu. W ciągu 3 godzin nasypało 10 cm świeżego puchu. No to do łopaty, bo ciągle sypie, a jak nie będę na bieżąco czyścić, to potem mogiła. 40 minut machania szuflą. Kurcze, jakieś dziadostwo się na mnie uwzięło. Jak nie machanie łopatą przy wybieraniu wody z piwnicy, to machanie łopatą przy odśnieżaniu. A może ja miałam zostać górnikiem przodowym i szypą odgarniać urobek spod kombajnu? I jakoś sobie nie przypominam, żeby mnie rajcowała zabawa łopatką w piaskownicy.
Najgorsze, że już nie ma już miejsca na zgarnięty śnieg. Wokół parkingu rosną białe hałdy. Wysokie na 1,50m. A śnieg sypie. Jedynym plusem w całym tym zimowym szaleństwie jest brak mrozu. Przed godziną zakończyliśmy ostatnie w tym dniu odśnieżanie. Tym razem już było gorzej. Śnieg jest teraz mokry, ciężki i lepi się do łopaty. W dodatku zaczął mżyć deszcz. Jutro może być niezła jazda.
 Wczorajsza dujawica
 Nasypana hałda wieczorową porą
 Hałda przy ścianie garażu
 Nasypana hałda- widok dzienny:):):)
 A takie sobie klimaty
 "Chodniczek" (20 metrów) do odśnieżania
PS. Nie macie pojęcia, jaki piękny jest zimowy lasek o zmierzchu. Nie cierpię tego białego świństwa, ale muszę przyznać, że ogród dzisiaj wyglądał bajkowo.
W sumie śniegu w ogrodzie jest 30 centymetrów.

wtorek, 3 lutego 2015

Akcja "Walentynki"

Ręce ostatnio zajęte bardzo. Zrobiłam, zapakowałam i wysłałam. Jeżeli ktoś ma ochotę przyłączyć się do akcji, tu są dokładne informacje. 
 http://szyjemywpoznaniu.blogspot.de/2015/01/serducho-dla-starszaka-kolejna-akcja.html

Założenia akcji.
Zrobić serduszko dowolną techniką, wybrać z listy pensjonariuszy osobę, dla której serduszko jest zrobione, do serducha dołączyć karteczkę z imieniem i kilkoma ciepłymi słowami.
 Zrobiłam serca dla całej "rodzinki"- 10 panów. Do serduszek dołączyłam wierszyki walentynkowe, wydrukowane na papierze wizytówkowym.
 Serca są "przesłodzone",wierszyki też, ale to przecież na Walentynki.
 Wysłałam bezpośredni na adres DOS