niedziela, 3 kwietnia 2016

Trzy ciemnorude psotnice i jeden gad.

Ogród.
Rude.
Trzy tygodnie temu znalazłam martwą wiewiórkę na dole w ogrodzie, pod brzozą. Straszne. Dla mnie wiewiórki są jak koty domowe. Strata jednej to cios. Wzięłam martwego rudzielca i… spaliłam w centralnym. Z bólem serca. Spaliłam, bo nie bardzo mogliśmy odczytać, jakie były przyczyny jej śmierci. Futerko nienaruszone, pyszczek spokojny, ciałko niepowykręcane. Uznaliśmy, że to starość ją zmogła, ale nie mogliśmy wykluczyć choroby. Dlatego spaliłam. No to koniec- pomyślałam sobie- już nie zobaczę wesołego rudasa na gałęziach, już mnie nie „obcuka”, tupiąc śmiesznie łapką o konar i wściekle machając kitą.
Zrobiło mi się jakoś pusto i strasznie smutno. No, nie śmiejcie się, strata wiewiórki też może boleć.
Minął chyba tydzień od tego zdarzenia, kiedy Jaskół cicho wszedł do domu i przytykając palec do ust, machnął rękę żebym za nim wyszła przed dom. Powoli, cichutko stanęłam przed drzwiami i spojrzałam na wierzbę obok wejścia. Widok był niesamowity- trzy wiewiórki śmigały po pniu tam i nazad, kręciły się wokół pnia w tempie iście kosmicznym.
Prawie „słyszałam” ich radosny śmiech. Serce mi stanęło- tym razem z radości. SĄ, trzy rudasy, nie- trzy ciemnobrązowe, młode wiewióry są na stanie ogrodowym. Od tego czasu widuję je dosyć często. 
 Film jest niedoskonały z wiadomych przyczyn. Jaskół nie chciał przerwać tak wspaniałego występu. Wierzba jest niefotogeniczna odkąd przycięliśmy ją na maksa po tym, jak miała zamiar, ogromna, pod wpływem wichury, zwalić na dach domu. Słup też jest nieteges, ale na niego już naprawdę  nie mamy rady. Nie można przestawić słupa, bo nie ma dokąd. Tkwi na posesji, przed wejściem do domu już od 26 lat, a może i więcej? Tak na pewno więcej, ale pozwolenie na budowę domu w jego bliskości dostaliśmy bez zastrzeżeń. Ale nie o słupie i wierzbie ten post.
Rude chyba robią gniazdo na ostatniej, ogromnej tui przy bramie. Miejsce niepojęte dla ludzkiej logiki, bo tam ruch największy, ale zwierzaki posługują się swoim instynktem i doskonale wiedzą, co dla nich najlepsze.
Skrzydlate- wiosenna inwentaryzacja.
Wróciły z wojaży drozdy. Naliczyłam trzy sztuki „stacjonarne” i jeden przylatuje na wieczorne koncerty z innego, niedalekiego ogrodu. Oprócz drozdów wszędzie panoszą się kosy. Kolejny raz budują gniazdo w cisie, obok okna sypialni. To znaczy, że ich trasa przelotu będzie znów nad stołem na tarasie. Oprócz tego, dwa gniazda rosną w bardzo szybkim tempie obok okna pokoju „komputerowego”. Jedno zaraz przy oknie, drugie nieco wyżej przy zejściu się dwóch rynien. Od tygodnia pan kos, w każdy wieczór, siada na balustradzie balkonu, nad naszymi głowami (siedzimy na dolnym tarasie) i daje nam koncert. Po raz pierwszy, odkąd tu mieszkam, ogród często odwiedza stadko szpaków i buszuje na trawnikach, cicho pogwizdując i coś tam do siebie szczebiocąc. W ogrodzie jest również parę zięb, dużo sikorek, całe stadko sierpówek no i stary „kujon” w czerwonych portkach. To ptaki większe, a wśród „drobiu” mamy: piecuszki, raniuszki, pierwiosnka, dzwońce i chmarę „rozkrzyczanych” wróbli. Czekamy na muchołówki. Pewnie jeszcze jakieś ptaszki są, ale na razie nie rozpoznaliśmy więcej gatunków. Wieczorami i rankami nad ogrodem czaple odbywają swe przeloty na okoliczne stawy i od czasu do czasu widzę nad polem sąsiada „stojącą” w powietrzu pustułkę.
Reszta ogrodowej „żywizny”
Dzisiaj Młoda przyuważyła przy ścianie domu gadzinę. Beza już nie reaguje, bo nawet nie drgnęła, a przecież widziała paskudę. Mamy nadal zaskrońca w mieniu ruchomym. Jest nieduży, cały brązowy, ze wspaniałymi plamkami za uszami. Mieszka pod tarasem i mam ogromną nadzieję, że jednak wyniesie się na lato w głąb ogrodu. Nie wiem, czy to nasz Zyzio sprzed dwóch lat. Ten gad jest trochę za mały na dorosłego osobnika. A z drugiej strony, robi mi się nijako, gdy pomyślę, że może to być młody. Brrrrr, całe stadko zaskrońców w zasięgu wzroku napawa mnie lekkim stracho- obrzydzeniem. Po południu miałam okazję przyjrzeć się mu bardziej i stwierdzam, że jest śliczny. Ponownie wygrzewał się pod ścianą i nawet, kiedy mnie zauważył, nie spłoszył się bardzo. Majestatycznie wsunął się pod taras. Potem jeszcze wychynął łepek i chwilę się mi przyglądał. Po czym zniknął pod tarasem. Beza, która stała od niego dwa kroki nawet nie mrugnęła. Popatrzyła na gada, odwróciła się i poszła na trawnik.
Żab na razie nie zauważyłam, ale pojawiły się jeże. Jednego, chyba chorego, wyniosłam dzisiaj  w wiaderku poza ogrodzenie. Miał sparaliżowane tylne łapki. No i nadal ogród przekopują całe zastępy nornic, myszy różnej maści i tabuny kretów. W tym roku spróbujemy to całe ryjące tałatajstwo przegonić za pomocą czosnku granulowanego. Podobno skutkuje.
Dom.
A i owszem, posprzątałam gruntownie. Nie tylko z okazji świąt, bo od paru lat świąt w ogóle nie obchodzimy. Posprzątałam, bo w marcu zawsze sprzątam gruntownie po zimie. Przy okazji wywaliłam znów sporo durnostójek, kilko schowałam do szafki. Niepotrzebne kurzołapy. Trudno się przyznać, ale mam coraz mniej sił i cierpliwości do odkurzania oraz mycia takich drobiazgów. Tym sposobem zrobiło się więcej przestrzeni na półkach. Czy smutniej i siermiężniej? Chyba nie. Nie przepadam za nadmiernym wystrojem pomieszczeń.
Święta- nie było. Nie obchodzimy i nie mamy z tego powodu jakiegoś specjalnego kaca/wyrzutów sumienia, że łamiemy tradycję. Coraz częściej łapię się na myślach, że każdy dzień powinien być dla nas świętem. Co w ogóle decyduje o tym, że jest święto, czy go nie ma? Mazurek na stole, święconka w kościele, łamanie opłatkiem? To dla wierzących, a ja nie wierzę. Owszem, wychowano mnie w tradycji luterańskiej, obchodziliśmy wszystkie święta ze wszystkimi należnymi im akcentami- oprócz wyjść do kościoła. Matka, za młodu jeszcze praktykująca, próbowała nawet jakimś wstępem, uroczystą mową rozpoczynać wieczerzę. Pewnie zamiast modlitwy. Nie zabrakło łamania się opłatkiem przy kolędach, śpiewanych w radio, czy z płyty. Wielkanoc też była tradycyjna, według tradycji luterańskiej. I tak święciliśmy do śmierci ojca, który nie potrafił sobie wyobrazić życia bez hucznych świąt. A potem zauważyłam bezsens tego, co robiliśmy. Czy tylko dla samego tego, że świętowaliśmy tak, jak inni? Podtrzymywaliśmy jakąś rodzinną tradycję? Być może, bo i tradycją stało się, że okropnie nas to wkurzało, iż znowu będzie spęd (w podskokach 14 osób) rodzinny, że znowu się pokłócimy przy stole, bo ktoś zamarudzi, że ryba słabo wypieczona, a makówki za słodkie. Tak, cała rodzina była terroryzowana przez ojca, bo matka miała to od dłuższego czasu w nosie. A mnie pozostało wspomnienie wstrętnej atmosfery, ogromnego zmęczenia, niechęci do świąt, bo większość tego świątecznego bałaganu była na mojej głowie i nie było zmiłuj.
Dlatego teraz święta spędzamy na nicrobieniu. W tym roku Młoda upiekła sernik, ja ciasteczka z gotowca- ciasta francuskiego i to z wypieków było wsio. Żadnego wielkiego żarcia, żadnych stosów naczyń do mycia, żadnego dojadania na siłę po świętach. Za to mnóstwo śmiechu, ciszy, spokoju i leniuchowania.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz