sobota, 17 września 2016

W pełni się zgadzam- po konferencji kłamczuszki- krętaczki

"Doczekałam się. Wreszcie minister Zalewska raczyła wystąpić publicznie i przekazać informacje na temat reformy edukacji. Wprawdzie wciąż jeszcze nie wyszłam z mgły smoleńskiej, jaką mi wczoraj zafundował Macierewicz, jednak dałam radę. Nieźle podskoczyło moje ego, bo pisowski język okazał się płynny i zrozumiały, dzięki czemu wiem, co i jak z tą reformą. Będzie wspaniale, będzie sielsko i anielsko, a szkoły polskie wreszcie wypełnią się dobrymi nauczycielami, dobrymi uczniami, dobrymi programami. Alleluja i do przodu… ku chwale Ojczyzny.
Pani minister nie wspomniała nawet jednym słowem, że cała reforma opiera się na powrocie do systemu sprzed 1999 roku, czyli 8-klasowa szkoła podstawowa, 4-letnie liceum, 5-letnie technikum i dwustopniowa szkoła zawodowa. Tak więc mamy odgrzewany kotlet, a nie żadną nowość. Czy można więc traktować to jako swój, pisowski, sukces?
Bardzo podobało mi się odwołanie do szerokich konsultacji z rodzicami, nauczycielami, samorządami czy związkami zawodowymi. Mając tyle lat, ile mam, może już demencja się u mnie odzywa, ale pamiętam, że z tym konsultowaniem nie było tak różowo, jak to przedstawia Zalewska. Coś tam się działo, były jakieś spędy nauczycieli. Czasami tylko pani minister nie dojechała, czasami powiedziała, co chciała i szybko się ewakuowała. A co z głosem pół miliona osób, które podpisały się pod apelem o pozostawienie gimnazjów? Tego wołania nie uznaje się za społeczną konsultację, albo inaczej, tak właśnie te konsultacje wyglądały. Niby MEN rozmawiał, niby słuchał, ale i tak zrobił, co chciał. Tak samo trudno mi uwierzyć w euforię samorządów, które poniosą koszty tej zmiany. Jeżeli uświadomimy sobie, w czyich rękach są samorządy, to jasne się staje, kto będzie obarczony winą za każdą, najmniejszą nawet wpadkę organizacyjną czy edukacyjną. Oczywiście – PO.
Reforma obejmuje tegorocznych pierwszoklasistów i w przyszłym roku szkolnym czwartoklasistów oraz uczniów klas siódmych. Zupełnie nie potrafię zrozumieć, jak można wprowadzać zmiany, kiedy wciąż brak bazy. To jak oddać pacjenta w ręce osoby, która jest na pierwszym roku studiów medycznych, a ma przeprowadzić operację. Taką bazą jest podstawa programowa, która pokazuje nauczycielowi kierunek edukacji, poziom umiejętności i zakres wiedzy, niezbędną dla rozwoju ucznia na danym etapie. Opracowanie podstawy wymaga wielkiej wiedzy, doświadczenia zawodowego i przede wszystkim czasu. Kiedy usłyszałam słowa ministerki, że nauczyciele teraz mają pełną dowolność edukacyjną, mogą sobie być sami sterem, żeglarzem, okrętem, bo dopiero potem dostaną fragmenty podstawy programowej, to wcisnęło mnie w fotel. Tak powiedzieć może tylko ktoś, kto nie ma pojęcia, czym jest podstawa. Kto nie rozumie, że podstawa programowa obejmuje cały cykl edukacyjny. Kobieto, z choinki się urwałaś? Fragment tu, fragment tam, a potem to się jakoś połączy w jeden cykl nauczania i będzie dobrze? Oj nie, nie będzie. A co z podręcznikami? Już teraz powinien funkcjonować podręcznik dla klasy pierwszej, a do czerwca powinny pojawić się podręczniki dla klasy czwartej i siódmej. Tylko jak zacząć prace nad nim, jeśli nie ma podstawy programowej? Praca nad podręcznikiem to olbrzymi wysiłek zespołu ludzi, to też czas dla recenzentów, czas na konsultacje, poprawki, uzupełnienia. To się nie da tak, hop siup i jest. Nierealne.
Kolejnym, „miłym” dla mojego ucha stwierdzeniem, była pewność pani minister, że nikt nie straci pracy w szkole, że ilość klas będzie taka jak powinna, więc nie trzeba obawiać się nauki na dwie zmiany, że 14-latek nie będzie stanowił zagrożenia dla 7-latka. Piękna wizja, której jednak nawet moja wybujała wyobraźnia nie ogarnia. Spójrzmy realnie. Mamy niż demograficzny, mamy nauczycieli w szkołach podstawowych i liceach, którzy pracują w niepełnym wymiarze godzin bądź łączą pracę w dwóch szkołach, by wyrobić etat. Dodajmy do tego koszty utrzymania szkół, co obciąża głównie samorządy, te, niezbyt obecnie lubiane przez władzę. No i wychodzi nam na to, że po pierwsze klasy będą bardzo liczne, bo to mniej kosztuje. Po drugie – szkoły będą pracowały pełną parą od świtu do wieczora, bo to też taniej niż inwestycja w budynki, które nie będą czasowo wypełnione uczniami. Przepełnione szkoły, przepełnione klasy to zdecydowanie niższy poziom nauczania, brak szans na indywidualizację edukacji, a co za tym idzie, planowana jakość nie ma szans. Po trzecie, szybciej mi kaktus wyrośnie niż uwierzę, że wielu nauczycieli nie poleci na zieloną trawkę. Teoria swoje, ale życie to życie.
Sporo czasu poświęciła pani minister zmianom w nauczaniu, dotyczącym głównie korelacji historii WOS-u i j. polskiego, ale jak ona to widzi, nie wiadomo. Tak jak nie wiadomo, jakie będą treści w nauczaniu historii, szczególnie tej najnowszej. Na czym będzie polegało wychowanie patriotyczne? Jaką rolę będzie odgrywał Centralny Rejestr Dyscyplinarny dla nauczycieli? W jakim zakresie będzie zmienione prawo oświatowe i zasady finansowania szkół? Potok słów, konkretów mało, a ja obawiam się jednego. To już nie będzie szkoła wolna od polityki, szkoła kształcąca wolne umysły, mająca apolitycznych nauczycieli. To będzie szkoła PiS-u, przygotowująca wyborców tej jedynej, słusznej partii. Obym się myliła.
Tamara Olszewska"

I Jeszcze
"
Wracamy do modelu szkoły rodem z PRL-u, tak znienawidzonego przez PiS. To, co budowaliśmy w szkole przez ostatnie niemal 20 lat, PiS rozmontowuje dziś jednym pstryknięciem. Centralizuje edukację – na negatywnych emocjach i pod narodową nutę.
Ministra edukacji Anna Zalewska przypieczętowała w piątek likwidację gimnazjów, powrót 4-letnich liceów i 5-letnich techników oraz wcześniej już przeprowadzone wycofanie 6-latków ze szkół. Podczas prezentacji założeń nowej ustawy Prawo Oświatowe powtarzała wielokrotnie sformułowanie:  „po raz pierwszy w historii”.
Po raz pierwszy rządzący słuchają głosu rodziców, po raz pierwszy zadbają o nauczycieli, po raz pierwszy zatroszczą się o dzieci, po raz pierwszy uporządkują prawo oświatowe – słowem: wreszcie ktoś się zabrał za porządki w szkole.
To oczywiście nieprawda. Cokolwiek PiS robi w edukacji, nie jest to żadna "pierwszyzna".

Reforma według politycznego rachunku

Popularny na świecie edukator i autor bestselerów o szkole Ken Robinson napisał: Jednym z najpoważniejszych moich zmartwień jest, że choć systemy na całym świecie są poddawane reformom, to w wielu z nich reformy są przeprowadzane z motywów politycznych i komercyjnych (Ken Robinson, "Kreatywne szkoły", wyd. Element, 2015 r.). Nie inaczej jest z reformą PiS.
Wracamy bowiem do modelu szkoły rodem z PRL-u, tak znienawidzonego przez tę partię. Niewiarygodne zresztą, że PiS sam się w te buty chętnie pakuje. Przyczyna jakże banalna: każda zmiana w edukacji wprowadzana przez rząd Beaty Szydło jest prostą i szybką odpowiedzią na postulaty rozgoryczonego elektoratu. Rodzice od lat narzekają na gimnazja? Zlikwidujmy. Nauczycielom (sic!) nie wystarcza 3-letnie liceum? Wydłużmy. Egzaminy bolą? Wycofajmy. Takie populistyczne "mówisz – masz" ma zapewnić PiS-owi polityczny spokój i następną kadencję. Nikt nie może narzekać, że ten rząd nie słucha ludzi.
Reforma z 1999 r. (czyli wprowadzenie gimnazjów) nie sprawdziła się, czas podjąć decyzję – mówi twardo Anna Zalewska.
Uzasadnienia, jakich na potrzeby konferencji i wypowiedzi medialnych szuka ministra Zalewska, to tylko przyszywanie liczb do tez. Nie wytrzymują one jednak testu na logiczną argumentację. W jaki sposób np. MEN wydedukowało, że widoczny zwłaszcza w gimnazjach problem przemocy rówieśniczej, szkolnego rozwarstwienia, nadmiaru zajęć i ciśnienia na wynik rozwiąże właśnie prosta rezygnacja z tego elementu edukacji? Skąd pomysł, że wydłużenie nauki w liceach akurat o rok pozwoli uczniom na lepsze przygotowanie do studiów i pracy?
Stąd tylko, że to wszystko już było i… jakoś działało. W PRL-owskiej szkole, którą pamięta z osobistych doświadczeń każdy dorosły, każdy w rządzie PiS. Wystarczy szkołę zorganizować według starego przepisu i problemy się skończą?

Szkoły łączymy, nauczycieli nie wyrzucamy?

MEN obiecuje, że zadba o bezpieczeństwo nauczycieli, którym grozi bezrobocie, z powodu reformy. Związek Nauczycielstwa Polskiego obliczył, że pracę może stracić aż 36 tys. nauczycieli. W piątek Zalewska temu przeczyła. MEN proponuje w nowej  ustawie, żeby nauczycieli, dla których w pierwszych latach reformy zabraknie pracy, przenosić w tzw. stan nieczynny. Dostawaliby wtedy pensję zasadniczą (ok. 75 proc. tego, co normalnie), mieliby też pierwszeństwo w staraniach o nową pracę, gdyby pojawiały się takie miejsca w szkołach, które będą się przekształcały. Sęk w tym, że te zasady dotyczą nauczycieli mianowanych – to trzeci stopień awansu zawodowego, dostępny po ok. pięciu latach pracy  szkole.
W podobny sposób nie będą więc chronieni nauczyciele z krótszym stażem pracy. Skoro  dopuszcza się łączenie szkół w zespoły, likwiduje gimnazja, a do przedszkoli już przeniesione są 6-latki, należy się spodziewać zwolnień właśnie wśród młodej kadry. Może to spowodować za kilka lat lukę pokoleniową wśród nauczycieli – w szkołach pozostaną tylko najstarsi, a kiedy odejdą na emerytury, nie będzie kogo zatrudnić. Zwłaszcza po latach zniechęcania kandydatów do tego zawodu. Podobny problem miały niektóre stany USA, kiedy uciekli im ze szkół młodzi nauczyciele przedmiotów przyrodniczych, zniechęceni obniżoną liczbą godzin i niskimi pensjami.

Szkoła na pasku

Prognoza, że szkolna PiS-reforma spowoduje wielki chaos, nie jest oczywiście odkrywcza. Proszę sobie wyobrazić dwie klasy pierwsze w liceum, w których w tym samym 2019 roku uczą ci sami nauczyciele. Z tym, że w jednej klasie siedzą absolwenci gimnazjów, a w drugiej – ci z „nowych” podstawówek. Otóż będą się uczyli czegoś innego i będą zdawali kiedy indziej oraz całkiem inną maturę - ci pierwsi po trzech latach, pozostali: po czterech i według nowych zasad. A to tylko malutka część problemu.”

A może kaczy gniot tym razem ma rację? 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz