niedziela, 30 września 2018

"Ruda banda " szaleje

W życiu zdarzają się nieoczekiwane, fajne momenty. Siedzimy sobie z Młodą w pokoju i dyskutujemy na temat prezentów urodzinowych. Dochodzimy do wniosku, że ludziom w pewnym etapie życia, bardzo trudno jest kupić jakiś trafiony prezent, w dodatku, kiedy solenizant nie ma wyraźnych oczekiwań. A mamy w najbliższym czasie dwóch takich solenizantów, w dodatku płci męskiej. No więc.... tak... od więc się nie zaczyna, ale ... no więc dochodzimy już do ustaleń, jakie to prezenty kupimy, gdy Młoda zastyga i mówi cicho:
- O... wiewiórka na balustradzie... dwie, nie... trzy...
- Gdzie? - Pytam i biorę aparat do ręki- szczęśliwie jest blisko, na biurku.
-  Popatrz na balustradę, o druga się drapie....- Młoda zastyga, ja się  podnoszę cicho z krzesła i strzelam na chybił trafił fotki. Beza zastrzygła uchem, czuje, że coś się dzieje. Nagle ją otrzeźwiło, doskakuje do szyby, ujadając na całego. Drzwi są zamknięte, wiewiórki harcują nadal, nie zważając na nic, wskakują na taras i lecą  w stronę schodów do ogrodu. Beza zastyga przy drzwiach. Nagle jeden rudas wbiega z powrotem na taras i w podskokach zbliża się do szyby. Beza strzela nosem w szybę na wprost łebka wiewiórki. Ta zastyga na chwilę, ale jakby nie dowierzała temu, co widzi, jeszcze raz staje przed samą szybą, na wprost łba Bezy. Psica szaleje, nie mogąc odwrócić się w stronę wiewiórki, bo zaplątała się w materiał. Wiewiórka  idzie blisko wzdłuż  drzwi, potem nagle zdaje sobie sprawę z tego, że coś tu nie gra, może usłyszała to straszne ujadanie Bezy, odwraca się i śmiga przez taras na krzak cisa. Ostrożnie otwieram drzwi  i słyszę wkurzonego rudasa, cmokającego na wierzbie.
Zdjęcia są niewyraźne, bo robiłam je przez szybę i niejako "w galopie". W dodatku stół zasłaniał mi widok, rudasy goniły jak wściekłe, a Beza plątała mi się pod nogami, głośno szczekając. Istny cyrk.

Druga drapie się na balustradę, a trzecia buszuje na krzaku cisa.




Wiewióry ewakuują się do ogrodu, jak się dobrze przyjrzycie, to widać, przy balustradzie, ogon jednej. Przed nią jest druga. Trzecie już poleciała na trawnik.
Ta ruda zdecydowała się na powrót na taras. To najjaśniejsza z wiewiórek- jasno ruda, prawie ognista.. Tegoroczny miot jest bardzo odważny, albo inaczej, mało strachliwy. Ta mała, najjaśniejsza, jest najbardziej bezczelna w swoim braku bojaźni. Zawsze nas obcuka i rzadko ucieka w popłochu na drzewo. Myślę, że młode od momentu, kiedy zaczęły łazić po drzewach, oswajały się z widokiem tych dziwnych stworów na dwóch nogach i czegoś wstrętnego kosmatego, co lubi je pogonić na drzewo. To pokolenie jest na prawach zasiedziałych mieszkańców ogrodu. One niczego innego nie widziały i nie zaznały trwogi ucieczki przed człowiekiem. My jesteśmy dla nich częścią ogrodu tak, jak kosy, gołębie, jeże....
Pierwsze spotkanie nos w nos. Z prawej strony widać kawałek ogona Bezy.
Potem ruda przeszła wzdłuż drzwi- jeszcze raz spojrzała "w głąb", co jest za nimi. Brakowało mi tylko, by wzniosła się na tylne łapki i zadrapała, by ją wpuścić. Już tak raz zrobiła na tarasie i parę razy dobijała się do pokoju, waląc łapkami w szybę okna. Beza zaplątana w firankę nie mogła od razu zareagować.
Firanka w końcu "puściła" dużą rudą i ta mała, za drzwiami, zorientowała się, że nie ma na co czekać- trzeba wiać.
Komicznie wygląda rudas, kiedy jest w pełnym pedzie. Ogon ustawia mu się wtedy jak sterownik, a układ łap przypomina łapy kangura. Zwiała na wierzbę, a potem poszła sobie do ogrodu.

piątek, 28 września 2018

Rozczarowanie? Niedosyt?


To nie jest recenzja, to są wyłącznie moje spostrzeżenia i odczucia.
Wczoraj obejrzałam głośno chwalony film Bajona „Kamerdyner”. Już od początku filmu miałam wrażenie, że niektóre sceny są skądś mi znane i takie wrażenie pozostało do końca. Gdzieś to czytałam, gdzieś to widziałam, a wszystko już było. Cały czas towarzyszyła mi przewidywalność następstw posunięć bohaterów- nie było dla mnie ani jednego zaskoczenia, zwrotu, braku konwencji w postępowaniu. Można by powiedzieć- tak się dzieje w życiu, to jest norma, ale reżyser mógł dodać trochę tego typu „pikanterii”, bo po to są filmy, by ukazywać niejednoznaczność.
Widziałam, że coś się w tym filmie dzieje ważnego, ale jakoś to głównych bohaterów mało obchodzi- takie rozwarstwienie-historia sobie, a ludzie sobie. Za mało było uczucia w grze aktorów, za mało ekspresji, chociaż gra jak najbardziej poprawna. Niektóre sceny zagrane wręcz drętwo. Aktorzy odgrywali sceny, które się kończyły, a potem brakowało czegoś jeszcze, jakiegoś wykończenia, jakiegoś niuansu.  Nie chodzi jednak o celowe zabiegi reżysera- to było niedopracowane- zlepek scen. I nie można  usprawiedliwić tego brakiem czasu, bo film przedstawia dzieje bohaterów na przestrzeni 45 lat. Najbardziej autentyczni byli Kaszubi- genialna gra Gajosa zrekompensowała mi wszystkie ujemne odczucia. A to, że Kaszubi mówili swoją gwarą również niwelowało jakiś niedosyt. Podobno reżyser chciał na początku, by Kaszubi mówili po polsku, jednak Gajos przekonał go, że należy użyć gwary i miał rację. Gdyby nie to, można by odnieść wrażenie, że film nie toczy się na Kaszubach, a w każdej innej części Polski. A najbardziej na Śląsku. Przecież Śląsk też miał podobną historię- Kto ty jesteś? Niemiec? Polak? Nie- Ślązak (Nie- Kaszub). Uważam też, że zbyt pobieżnie ukazano losy oraz walkę Kaszubów o swoją ziemię. I gdyby dokładniej ukazano losy rodziny Karussów, byłoby to jakoś usprawiedliwione. Jednak rodzina Kraussów też jest pokazana migawkowo. Chyba przesadzono wiążąc te dwa wątki. Myślę, że należało nakręcić porządny film o Kaszubach i drugi o ziemiaństwie niemieckim na Pomorzu. Wątek miłości między Mateuszem (Kaszub) i Maritą (Niemka) nie związał fabuły w całość. Również był potraktowany powierzchownie.
Ponieważ bardzo męczyła mnie ta myśl, że ja już to widziałam, że to wiem, tylko skąd? Zaczęłam szukać w Necie, jak powstawał scenariusz, skąd wziął się pomysł.

No i doszłam do momentu, kiedy przeczytałam parę recenzji na temat filmu (musiałam jeszcze raz wrócić do recenzji, by w nich odnaleźć, być może to, co mnie niepokoiło, nie dawało spokoju). W sumie większość z nich niejako „potwierdziła’ to, co intuicyjne czułam. W jednej przypomniano, że Bajon nakręcił  „Magnata” (oglądałam go parę razy, bo to mój ulubiony film, dotyczący ziemi pszczyńskiej, z której się wywodzę) i tu wszystko się mi poukładało. Dobrze kojarzyłam sceny z tamtego filmy ze scenami z „Kamerdynera”. Wiele jest bardzo podobnych, ale często „lustrzanych”, względem siebie, w obu filmach. Końcowe sceny przed pałacem w „Kamerdynerze” też są mi znane z innego źródła. Być może z którejś z przeczytanych książek.
Są w filmie sceny  rozstrzeliwania Kaszubów. Nie rozumiem, dlaczego są one takie drastyczne i takie długie. Przyznam, że nie cierpię takich scen i cały czas trzymałam głowę pod pachą Jaskóła. Jednak słyszałam wszystko, czekając, aby się już to skończyło. A reżyser, jakby z umiłowaniem do takich scen, przeciągał je mocno. Zastanawiam się, czy to w ogóle było potrzebne w czasach, kiedy nakręcono już wiele filmów z takimi scenami i czy trzeba było tak dosadnie je przedstawiać, by widzowie wiedzieli, czym dla ludności skończyło się wkroczenie Niemców na te tereny. Jeżeli Bajon potrafił zagrać półśrodkami w innych scenach filmu, to mógł zastosować taki sam półśrodek w tej części. Nawet Jaskół stwierdził, że za długo i zbyt drastyczne to było. I co ciekawe, tak ukazano wejście hitlerowców, natomiast wejście sowietów przedstawiono łagodniej. I dobrze, ale sposób, w jaki ukazano postępowanie obu okupantów coś widzowi sugeruje.
Tytuł filmu, przynajmniej mnie, podpowiadał, że głównym bohaterem będzie właśnie kamerdyner i wokół niego będzie się akcja toczyła. Owszem, na początku pojawia się stary kamerdyner, jak ta strzelba, co to wisi na ścianie, ale w tym filmie strzelba nie wypaliła. Oczekiwałam, kiedy tytułowy kamerdyner „wypali” i to oczekiwanie też mnie zmęczyło. Nie wiem, czy tytuł jest trafny, myślę, że inny byłby lepszy.
Czy warto film obejrzeć? Zdecydowanie tak. Jest klimatyczny, ukazuje kawałek historii no i, przede wszystkim, warto dla genialnej gry Gajosa.
Natomiast ja się rozczarowałam i chyba trochę zmęczyłam tą oczywistością polskiej kinematografii, dotyczącą ukazywania dziejów Polaków. Zastanawiam się, czy coś mnie jeszcze zaskoczy w filmach „o dziejach tej ziemi”.
Teraz wybieramy się na „Zimną wojnę” i na „Kler”, oczywiście.


poniedziałek, 24 września 2018

Powtarzalność


Wkoło szepty, szmery, krzyki…. Jesień, jesień, jesień przyszła. Ano przyszła i zrobiło się jesiennie. Wichura w nocy spać nie dała. Ulewa, wprawdzie krótka, również. A dzisiaj wieje, od czasu do czasu przeleci deszcz, z krupami nawet, a poza tym słoneczko na błękitnym, ostrym niebie też świeci.  W ogrodzie tak sobie- jeszcze pół letnio i już pół jesiennie. Niektóre byliny już wycięłam, inne jeszcze bardzo zielone zostawiam do pierwszego przymrozku. Orzechów włoskich spadło tyle, że nie nadążamy zbierać. Obfitość ich wielka. A rude? No właśnie zastanawia mnie, dlaczego rude w tym roku jakoś opieszale te orzechy „zwijają”.  I ptaki również nie kwapią się do obżerania owoców cisa, czy jarząba. Wprawdzie duże stado szpaków kilkakrotnie zasadzało się na lipie i próbowało zrobić nalot na owoce bluszczu, ale nic z tego nie wyszło. One tak śmiesznie się zachowują. Wysyłają zwiadowców w pobliże obiektu ataku, potem obsiadają najbliższe drzewo i czekają na znak. Co jakiś czas słychać nawołujące gwizdy zwiadowców. Jak jest spokojnie, to jak na komendę, całe stado rzuca się na bluszcz, tłucze skrzydłami, skrzeczy, popiskuje  i żre, żre, żre jak najwięcej owoców, by potem z hałasem nagle odlecieć. Obserwowałam taką akcję w zeszłym roku. W tym roku jeszcze nie miałam takiej okazji. A może jeszcze czekają. Wydaje mi się, że szpaki są ptakami, które bardzo późno odlatują na południe. Nie odleciał jeszcze gołąb wędrowny, ale drozdów już nie widać. Gadziny też jeszcze się wygrzewają w słońcu- widuję je na schodach, na taras, i na chodniku przed domem. Piękne są,
W tym roku chyba po raz pierwszy w życiu doceniłam ciepło słońca i upały. Wprawdzie upały mnie męczą, ale możliwość postania w gorącym słońcu, została przeze mnie doceniona. A z drugiej strony, bardzo lubię takie wczesnojesienne klimaty. To różnoniebieskie niebo- od szarego do głębokiego błękitu, te przelotne deszcze, ranne zamglenia i leniwe słońce na niebie. I kolory, które jeszcze się w pełni nie ukazały, ale już jest ich zapowiedź.
W domu remont prawie zakończony. Pozostało mi jeszcze pomalować stolarkę- drzwi, progi. Najbardziej cieszy mnie wyremontowana łazienka- taka niepopularna, bo nowoczesna. Piszę niepopularna, ponieważ teraz łazienki są w typie- mur ze starej cegły i starocie jako meble, wanna na krzywych nóżkach, najlepiej na środku pomieszczenia, lustro w drewnianej ramie i koniecznie dzbanek z suchym bukietem na komódce przecieranej. Hmmmmm…Podobają mi się takie łazienki…. U kogoś. Nasza łazienka jest tak prosta, że już chyba prościej jej zaprojektować nie można było. Kabina prysznicowa- bez brodzika, szklana ściana (bez lustrzanych pasów) i z jednej strony zasłonka, na podłodze mata antypoślizgowa, a na ścianach, w środku  kabiny, półeczki plastikowe na przyssawki (łatwe w umyciu, nie rdzewieją). Zresztą wszystkie wieszaki, półeczki są na przyssawki- łatwo je umieścić w innym miejscu i nie trzeba wiercić w kafelkach. Klopik- prosty kompakt (nie kryty w ścianie, bo trudno potem naprawić, czy wyregulować), komplet- lustro z półeczką z boku i umywalka na szafce. Jedyna fanaberia, ale i konieczność, to tapeta za drzwiami. Drzwi są tak fatalnie wmurowane (zawiasy prawie w ścianie), że nie było za nimi (na ścianie) miejsca na kafelki (drzwi nie otworzyłyby się w całości). No i musiałam kupić nową pralkę- wąska, otwierana od góry. Najpierw byłam wkurzona, bo to wydatek nieprzewidziany, a teraz jestem zakochana w tej pralce. Mała, zgrabna, nie muszę się schylać i pierze rewelacyjnie. Jest na sensory, a największym udogodnieniem jest możliwość dopasowania sobie czasu prania w wybranym programie. Programów też jest sporo i o dziwo, jak w poprzedniej używałam przeważnie dwa programy, to teraz korzystam z kilku. Łazienka jest wykafelkowana od podłogi (na niej są duże kafle) do sufitu. Oświetlenie też banalne, okrągłe lampki w obniżonym suficie. Naprawdę banał, ale teraz już nie czas na bajery w naszej łazience, a na maksimum funkcjonalności i możliwość łatwego utrzymania w niej porządku. Kabina jest szeroka (80x90) i zmieści się w niej wózek, albo krzesełko. Między klopikiem a kabiną jest uchwyt. Takie ułatwienie dla coraz starszych mieszkańców.
I co by tu jeszcze….

Ano znowu przeszła ulewa z krupami a teraz świeci słońce…. Czy nadal pisać, czy sobie odpuścić z tym blogiem? Wiem, wiem… nie odpowiadajcie, bo to pytanie czysto retoryczne. Zadaję je sobie zawsze, kiedy widzę, że zaniedbuję blog i to nie tylko z powodu braku czasu. I zadaję je sobie, kiedy widzę pod innymi blogami różne komentarze, i zadaje je sobie, kiedy przestaję widzieć sens w tym wszystkim, albo widzę jakąś nudną powtarzalność tematów.  I zdjęcia te same, chociaż nie te same… słoiki, przetwory, przepisy…szmatki, nici, łatki.... samo życie. Marność nad marnościami z takim dylematem.







sobota, 8 września 2018

W każdym z nas tkwi blues z Bensonhurst

Jeszcze nie mam weny do pisania. Idzie jesień, a to nastraja mnie bluesowo.
W dodatku świetnemu bluesowi towarzyszą sceny z filmu z moim ulubionym Jackiem Nicholsonem.
Kręci, kombinuje, ale na końcu już nie jest mu do śmiechu. Biedny " uroczy łajdak".
Ten sam blues, ale film zupełnie inny. Historia pewnej pięknej kobiety.