sobota, 29 lutego 2020

Stare dęby



Kiedyś była nimi obsadzona cała polna droga, która wiodła do kilku gospodarstw i dalej do sąsiednich wsi. To była taka zwykła bita, polna droga, jaką poruszały się wozy konne. Kiedy się tutaj przyprowadziłam, dębów było kilkanaście, droga była rozjeżdżona traktorami, ale już wysypana kamieniem i żużlem. Potem, po burzach, po wichurach, z roku na rok, dębów ubywało. Stare były to i łamały się mocno. A jeszcze później drogę wyasfaltowano i nazwaną ją Dębową. Jakieś parę lat temu wichura połamała kolejne drzewa- ostały się tylko te, które są na zdjęciach. Ile razy idę tą drogą, przypominają mi się słowa matki. 
Podczas wojny moja mama (miała wtedy 13 lat) wraz z jej siostrami oraz rodzicami, mieszkała w tutejszej wsi, w domu, w którym mieścił się posterunek niemieckiej policji. Ponoć moja babcia była bardzo odważną kobietą i przez okienko podawała jedzenie jeńcom, uwięzionym w piwnicy budynku. Coś w tym musiało być, bo przyjaciółka mamy, mieszkająca we wsi do teraz, opowiadała mi, jaką to moja babcia wielką kobietą była. Być może chodziło również o to, że sama radziła sobie, mając na utrzymaniu trójkę dziewczynek, bo mój dziadek dumnie założył na ramię literę „P”, po czym gdzieś się ulotnił (opowieści rodzinne przemilczają dokąd się niesforny dziadunio udał). Babcia podpisała Volkslistę, mieszkając jeszcze pod Pszczyną, ponieważ liczyło się życie jej braci i całej rodziny. Dziadek z kolei pochodził z tej wsi, tu było jego rodzinne siedlisko i w czasie wojny uznał, że rodzina będzie właśnie tu bezpieczna. Niestety, na przywiezieniu żony z córkami do tutejszej wsi, jego dbałość o to bezpieczeństwo, skończyła się.
 Pod koniec wojny, w 1945 roku, toczyły się tutaj mocne walki wojsk radzieckich  z wojskami niemieckimi. Front oparł się o linię kolei i trwał tak ponad trzy miesiące. Kiedy wojska radzieckie przełamały w kilku miejscach linię frontu, Niemcy zarządzili ewakuację reszty mieszkańców wsi (reszty, bo część wyjechała, kiedy wojska radzieckie podchodziły- nikt wtedy nie myślał, że front będzie utrzymywał się na tej linii 3 miesiące). Wtedy moja babcia wynajęła wóz z końmi, kazała jeńcom położyć się  na jego  podłodze (ponoć było ich dwóch i nie wiem, jak ona ich z tej piwnicy wydobyła- tego matka nie pamiętała. Być może babcia przekupiła policjanta niemieckiego). Nad jeńcami umocowała deski, a na deski wywaliła wszystkie bambetle, które zabierała. Na samą górę posadziła wszystkie córki i kazała im płakać, kiedy tylko jakiś mężczyzna zbliżał się do wozu. I właśnie tą dębową drogą ewakuowali się mieszkańcy wsi na południe, do Czech. Prawdopodobnie ewakuowali się boczną drogą, by nie blokować głównej drogi, wycofującym się wojskom niemieckim- tak przypuszczam. Co się stało dalej z jeńcami, nie wiem, ale chyba babcia zdołała ich wywieźć całych. Dotarły aż do Rzeki, wioski położonej między górami i tam dotrwały do zakończenia wojny. Schronienie dostały u rodziny ewangelickiej. Wioska ta, przed i po wojnie, jest zamieszkiwana w większości przez Polaków. Myślę, choć mama o tym nie mówiła, że babcia dostała dokładną wskazówkę, gdzie ma szukać schronienia. Mama wspominała jeszcze, że właśnie tam (w parafii, w Ligotce Kameralnej) poszła do Konfirmacji, w sukience, uszytej przez matkę, z białego jedwabiu spadochronowego. Podobno moja babcia świetnie szyła i przez całą okupację w ten sposób zarabiała na życie.
Wracając do drogi wysadzanej dębami- zapytałam kiedyś mamę, jakie wtedy te dęby były. Powiedziała, że cała droga była nimi wysadzona i chyba były już dosyć duże, ale nie bardzo pamięta, ponieważ ewakuowali się pod silnym ostrzałem i okropnie bała się, że zginą. Śmiała się, że nie musiały specjalnie starać się, by płakać, bo wszystkie były uryczane ze strachu, a ona dodatkowo uspokajała młodsze siostry. Babcia szła obok wozu i dodawała im otuchy. Pociski latały nad głowami, wszystko huczało, ludzie krzyczeli. W tym zamieszaniu żadnemu nie przyszło na myśl, by przeszukiwać wóz. Niemcy kazali im opuścić wioskę i przestali się ewakuacją interesować. Musieli zadbać o to, by Rosjanie ich nie uskutecznili.
Ten kawałek drogi wiedzie grzbietem wzgórza, jest widoczny z całej okolicy, dlatego pokonano go w bardzo szybkim tempie. Dopiero kilometr dalej droga schodzi w dolinę, do której pociski nie dolatywały. Mówiła też, że na drogach pełno było uciekinierów, a do celu dotarły późnym wieczorem (od nas około 30/40 kilometrów drogami).
Tutaj, na polach można zauważyć sporo zagłębień- pozostałości po lejach. W naszym ogrodzie też jest niecka, która nijak ma się do ukształtowania terenu. Podobno w naszym domu, w tej starej części bliźniaka, pod koniec wojny, mieścił się  niemiecki sztab wojskowy. Mówiła mi sąsiadka, iż róg starego domu był odłupany pociskiem. Starsi ludzie opowiadali, że wojska radzieckie prowadziły regularny ostrzał okolicy z tej strony toru, a po wojnie przez wiele lat wydobywano z ziemi pociski oraz odłamki po nich. Zanim na całej naszej parceli powstał ogród, to na polu traktor również „wyorał” kilka dużych odłamków. Gdy ktoś chce budować dom, na wstępie dostaje ostrzeżenie, by uważał, bo w ziemi mogą być jeszcze niewybuchy.
I tak dęby, które ciągle podziwiam, kojarzą mi się z historią rodzinną.






Dzisiaj przeczytałam na zagranicznym blogu, że osoba, która go prowadzi jest wdzięczna losowi- dzisiaj, w tym roku, otrzymała w darze dodatkowy dzień życia. Dzień, który może przeznaczyć na to, co lubi. Przyznam, że spodobało mi się takie podejście do życia. Zamiast narzekać, iż dodatkowy dzień lutego, zima się przedłuża, powinniśmy cieszyć się, iż mamy życie o ten dzień dłuższe. Jest to dla mnie kolejna lekcja z cyklu: „Włącz pozytywne myśli”.

PS. Pasma gór, które widać w oddali to Beskid Śląski- po lewej pasmo Błotnego (Błatniej) i Klimczoka, bardziej w prawo- Skrzyczne i Biały Krzyż

czwartek, 27 lutego 2020

Chodzimy


Codzienne spacery z Bezą, przywracają mi sprężystość, lekkość w poruszaniu się. Bezie ruch też dobrze robi, nabiera kształtów. Wysterylizowana, jest ogromnym łakomczuchem. Wiecznie by coś wcinała. Towarzyszy nam przy każdym posiłku, niestety albo stety, bo ja nie widzę w tym nic złego, pozwoliłam na to. Przed śniadaniem, czy obiadem, kładzie się pod stołem w kuchni i wodzi za mną wzrokiem. Kiedy siadamy do stołu, ona siada pod nim w taki sposób, że kładzie łepek na moim lub Jaskóła udzie i spokojnie tak czeka. Nie jest nachalna, najwyżej lekko naciśnie mordką na udo, kiedy zbyt długo się ociągamy z kawałeczkiem czegoś dobrego. Kiedy dostanie ode mnie kawałek np. mięsa, odwraca się, kładzie łepek na udzie Jaskóła i czeka na jego dawajkę. Niby brzydkie przyzwyczajenie, ale mnie sprawia radochę, a poza tym, dlaczego mam ulegać wskazówkom, że tak nie należy. Są koty, chomiki itp., które siedzą podczas posiłku na stole przy talerzach, lub na kolanach jedzącego. Jak właściciel pozwala, to nic nam do tego. Nasza Beza ma drugie źródełko „dokarmiania”, u Młodych. Wszyscy pilnujemy, by te kawałeczki były małe i niezbyt częste.
Beza nie tyje, bo dostaje trzy małe posiłki dziennie, a biega dużo i w dodatku chodzi na spacery.
Ja na przywrócenie u mnie kształtów leliji, już nawet  nie liczę. Trochę z wagi zrzucić i swobodnie, bez zadyszki się poruszać, to jest główny cel tych spacerów. A przy okazji mam dużo czasu do myślenia i tyle widoków oraz różnych sytuacji obserwuję, na które, siedząc w domu nie miałabym szans. Codziennie (staram się, by to było codziennie) zaliczamy co najmniej 2 kilometry, ale często 3 i zdarza się 4 kilometry mamy w nogach. Nie liczę kroków- uważam to za absurd, bo nasz spacer nie polega na matematycznym biciu rekordów. Idziemy sobie spokojnie- Beza coś obwąchuje, daję jej tyle czasu, ile chce, nie ciągnę, nie poganiam. Ja w tym czasie obserwuję okolicę, podziwiam góry, szybujące myszołowy, lecące samoloty. Potem Beza rusza w drogę i tak sobie idziemy do następnego postoju, na którym ona czegoś koniecznie musi  się „dowiedzieć”, obwąchując dokładnie każdy milimetr ziemi, trawy i krzaków. I znowu stoimy tak długo, jak ona potrzebuje. Potem znowu sobie spacerkiem w świat tuptamy. Oczywiście, Beza również zostawia „informacje” przykucając. Potrafi tak przykucnąć kładziesiąt razy. Czasem śmiać mi się chce, bo ile można mieć tych „literek” w małym brzuszku?
Najchętniej idziemy w świat drogą między sadami. Tam mamy spokój, bo żaden samochód tamtędy nie jeździ.
Najpierw kawałek idziemy asfaltowa drogą między domami, a potem skręcamy w bitą drogę, która prowadzi między sady. 

 Na początku trasy- lubię ten widok z ładną perspektywą i lasami na horyzoncie. Przed płotem wierzba z białymi baziami.
 Pierwszy odcinek drogi jest w miarę równy, porośnięty trawą, ale drugi odcinek to prawdziwy horror. Sadownik jeździ tam ciężkim sprzętem i zrobiły się koleiny pełne wody oraz błoto. Trzeba iść skrajem z jednej lub drugiej strony. 
Tu zaczyna się błoto- na tym zdjęciu jeszcze droga jest nie rozjeżdżona, bo robiłam je w połowie lutego. Jednak już widać początek tego, co potem z drogą zrobiono.

Dochodzimy do małego skrzyżowania. Mamy wybór pójść prosto, kawałek miedzą, która liczy 200 metrów i wrócić lub skręcić w prawo, pójść dalej drogą między sadami i dojść do asfaltowej.
To ta miedza. W dali pasmo Beskidu Morawsko- Śląskiego (na lewo Wielki Jaworowy, jeszcze bardziej w lewo Przełęcz Jabłonkowska)
 Z tego miejsca robię również zdjęcie Czantorii.

Wybieramy drogę w prawo i dalej idziemy szeroką miedzą
Chciałam zrobić na górze więcej zdjęć pasm górskich- stamtąd są niesamowite widoki, a widoczność była ekstra. No i klapa- złośliwość przedmiotów martwych- wysiadła karta pamięci.

Na razie uczę się robić zdjęcia ze smyczą w jedne ręce, aparatem w drugiej i "ustawiać" Bezę, by spokojnie czekała.  Powinno się udać.

wtorek, 25 lutego 2020

Po wichurze


Huragan, który przeszedł w nocy, z niedzieli na poniedziałek, nad nami, tym razem nie był z tych „normalnych” tutaj, o tej porze roku, halnych. Był może ze dwa razy silniejszy. Bałam się, nie da się ukryć, że połamie nam drzewa w ogrodzie. O dziwo nic się nie stało. Na ziemi leży mnóstwo połamanych gałęzi i gałązek, ale drzewa stoją dalej, nienaruszone silnymi  podmuchami. O dach byłam spokojna, co nie zdarzało się przed jego o naprawą. Zawsze bałam się, iż pofrunie, mimo mocnego zakotwiczenia belek do murów. No i jest ubezpieczony  na wypadek zerwania przez wiatr.

Mówi się, że jak ziemia na wiosnę zostanie "ogrzmiana”, to już koniec zimy pewny. Tej samej nocy, przeszła nad nami burza. Najpierw zerwała się jeszcze większa wichura, piszę większa, bo i tak straszliwie wieje od soboty, a potem kilka razy błysnęło, zagrzmiało oraz spadł grad. Wichura szybko przegnała burzę na wschód, jednak okrutnie wiać nie przestało. Wczoraj rano, musieliśmy ściągać foliak. Został w całości oderwany od podłoża, a był solidnie zakotwiony i zawisł  na dwóch świerkach. Na szczęście świerki są tak od siebie oddalone, iż foliak zaklinował się między nimi i nie poleciał dalej. Trochę wysiłku nas kosztowało, by zdjąć całą konstrukcję oraz folię z tych świerkowych „haczyków”. Stelaż jest niezniszczony, natomiast folia ma dziury. Zamówiliśmy nową. Stelaż postawiliśmy na ziemi, zakotwiliśmy prowizorycznie. Trzeba zamówić u ślusarza porządne haki, długie, by nim przymocować stelaż do ziemi. Tak mocuje się również blaszane garaże. Nie miałam głowy do zrobienia zdjęcia wiszącego na świerkach foliaka. Muszę jednak przyznać, że wyglądało to trochę komicznie i gdyby nie wysiłek oraz kombinowanie, jak go zdjąć z drzew, pewnie po pierwszym "szoku z widoku", uśmialibyśmy się.
Tu wiatry zawszy wiały. Odkąd się przyprowadziłam w to miejsce, dotąd nie potrafię się do wiatru przyzwyczaić. Dom stoi na szczycie pagórka, toteż wystawiony jest na ciągłe podmuchy. Między innymi, dlatego obsadziliśmy ogród drzewami i krzewami. Spełniają rolę bufora, wiatr jest mniejszy, ale znajduje sobie tunele powietrzne i w tych miejscach zdarza mu się robić szkody. Z jednej strony przeszkadza mi to wianie, z drugiej jest świetne w upały, no i nie ma smogu- wszystkie dymy szybko przewieje.
Sowy opanowały ogród. Wieczorem słyszę, jak uszatka pohukuje w kępie iglaków przy ognisku. Wczoraj widziałam, w świetle lampy, wylatującą sowę z ogrodu w stronę wysokiego świerka u sąsiada. Pewnie, nieświadoma, że jest tak blisko, spłoszyłam ją.
Rośliny zaczynają wiosenne szaleństwa.
Przebiśniegi kwitną całymi kępami w różnych miejscach ogrodu. Ukazują się pierwsze. Ciut później wychodzą śnieżyczki
Śnieżyce- ja nazywam śnieżyczkami te przebiśniegi, które mają dzwonki. Właściwie to oba rodzaje kwiatów należą do gatunki śnieżyca- przebiśnieg. Są jeszcze śnieżyczki pełne- pełne dzwoneczki.
Te są trochę wybujałe, bo rosną w półcieniu i pewnie do słońca tak ciągną.
I jeszcze obok tarasu
Kto to widział, by w lutym narcyzy wyrosły na 30 centymetrów? i to nie jeden tylko gatunek. Coraz więcej się ich  pokazuje i coraz wyższe rosną.
Kwitnąca w lutym miodunka to też raczej rzadkie zjawisko. Przycupnęła przy juce, która ochrania ją od północy i wystawiła listki w stronę słońca.
Pąki na pierisie. Ten też powinien zakwitnąć dopiero w kwietniu. Marniutki jest, bo zmuszona byłam przesadzać go dwa razy. Mam nadzieję, że tego lata wzmocni się.
No i rudas- w zasadzie, to nie powinna nazywać ich rudasy, bo w ogrodzie nie ma ani jednej rudej wiewiórki. Wszystkie mają futerka ciemnobrązowe. Była jedna ruda, ale chyba sobie poszła mieszkać gdzie indziej. Tak przypuszczam. Chyba nie stało jej się nic złego, oby.
Codziennie rano przebiega po tarasie, w stronę ogrodu. Potem zdarza jej się buszować na nim o różnej porze dnia. Wczoraj przyłapałam ją, kiedy piła wodę. Taras jest okropny, ale nie ma kasy na remont. Musi poczekać. A tymczasem w zagłębieniach, w wykładzinie, zbiera się woda. Taki swoisty wodopój, z którego korzystają ptaki i wiewióry. Zdjęcia robione przez szybę w ostatnim momencie. Potem coś wyczuła i zwiała.

Ulubione miejsce Bezki. Drzemie sobie, zwrócona nosem w stronę drzwi balkonowych. Od czasu do czasu unosi głowę- pełna kontrola. Jednak, kiedy po tarasie harcuje wiewióra, Beza lezy niewzruszona.




poniedziałek, 24 lutego 2020

The Show Must Go On...Co dalej z moim blogiem?


Będę prowadziła ten blog dalej. Można przeczytać, ale swoje przemyślenia i uwagi zatrzymuje się dla siebie. Niestety, mam w sobie blokadę i zauważyłam, że zaczynam pisać posty oraz komentarze tak, by nikogo nie urazić. Nie o to przecież chodzi- zagubiłam na blogu szczerość, przestałam pisać dokładnie to, co chciałam, a zaczęłam pisać „laurki” dla kogoś, „pod kogoś”. Nie da się- blogierzy oraz komentatorzy to taka różnorodna grupa, iż jak nie urazisz jednego, to nadepniesz na odciski innemu. Każdy „neutralny” temat może wywołać burzę, bo akurat ktoś wziął  go do siebie i poczuł się skrytykowany. Owszem, krytykuję zachowania i będę to nadal robić, bo tak czuję i tak uważam, i nie podobają mi się różne rzeczy. Sama nie jestem święta- pewnie wywołam czasem reakcję typu „przyganiał kocioł garnkowi”. Do dzisiaj bardzo uważałam, by nie stwarzać takich sytuacji. Od dzisiaj, nie mam zamiaru kryć się ze swoimi spostrzeżeniami, uwagami i krytyką. Nie oznacza to, że imiennie chcę komuś dokuczyć, że chcę wskazać ten, czy tamten blog. Jeżeli ktoś odbierze moje słowa wprost do siebie, to sorry Winnetou, sam sobie stwarza dyskomfort.
Wyłączam komentarze nie dlatego, że tchórzę i boję się ostrych słów. Owszem, słowa mnie ranią i długo je „noszę w sobie”, ale potrafię się bronić i potrafię też przysunąć w odwecie. Doszłam jednak do wniosku, że nie ma sensu bawić się w wojenki na własnym blogu, kombinować, jakby dyplomatycznie odpowiedzieć, jak zadowolić wszystkich, a w sumie nikogo, bo takie mizianie się niektórzy odbierają jako słabość- chcą ostro pogadać, a nierzadko przy….ć, jak mawiają „rasowi blogierzy”.
Może pojawiać się komunikat: „Komentarz tylko dla uczestników bloga”, oznacza- nie można komentować. Nie likwiduję bloga zupełnie i nie otwieram tego bloga dla określonej grupy, nie tworzę kółka wzajemnej adoracji- wszyscy mogą swobodnie czytać- nie mogą komentować.
Dziękuję za wszystkie komentarze, które ukazały się tutaj dotychczas. Nie ukrywam, że w wielu przypadkach bardzo mi pomogły, wsparły mnie i całkiem normalnie były fajne do poczytania oraz do prowadzenia interesującej rozmowy.
Pewnie będzie mi ich brakowało, ale postanowiłam spróbować, tym razem, innej formuły. Jak się nie sprawdzi- włączę komentarze. Postanowiłam również nie komentować u Was na blogach. Z różnych przyczyn, ale na pewno nie dlatego, że ktoś mnie uraził. Jeżeli coś się podziało, to z powodu mojej pisaniny tutaj. Czytać będę i to chętnie.
Tymczasem zapraszam do czytania moich postów, jeśli ktoś jeszcze będzie miał ochotę tu zaglądać.

środa, 19 lutego 2020

Wczoraj



Bywa, że jest mnóstwo czasu, można zastanowić się, obejść z różnych stron, przykucnąć, lub wejść na kreci kopiec- tak? Czy tak? A czasem jest to chwila, parę minut i po wszystkim. Przestałam chodzić z aparatem fotograficznym. Zniechęciłam się- te same pory roku, te same rośliny, to samo niebo, chociaż nie powtórzyło się ani razu. Przeglądam zdjęcia z poprzednich lat- zatraciłam świeżość spojrzenia i choć zachwycam się ciągle widokami, nie potrafiłam oddać nastroju. Wczoraj coś drgnęło. Najpierw cały dzień obłędne słońce, ale i wały lecących szybko po niebie ciemnych chmur. Wiatr, warunki do fotografowania obiektów żadne. Wszystko się chwieje, kołysze, podskakuje, gnie. Aparat stoi na kredensie, ja wklejam zeszłoroczne fotki na blog. Nagle robi się ciemno i słyszę głośny szum wiatru. Ulewa, krótka, gwałtowna. Kłęby siwo-szarych chmur szybko zmierzają na wschód. Na zachodzie pojawia się słońce. Jest nisko i podświetla drzewa. Śliczny kontrast. Będzie tęcza, myślę sobie. I jest. Łapię aparat, lecę na taras. Nie, nie z tej strony, za drzwi, za bramkę, na ulicę i mam ją. Lichutka, jednak kolorki są. Pierwsza tęcza w tym roku. I to znowu piękne, zachodzące słońce. Jest w takim miejscu, że na zdjęcia już nie mam szans. Przeszkadzają drzewa.
Tęcza na wschodzie
 Na północy taki widok
A na południu taki
I jeszcze raz wschód, widok sprzed wejścia do domu
 Ładnie się "posadziły" na gałązkach

Czeskie Beskidy, których widok odsłonił się po wycięciu sadu na dole ogrodu. Z lewej strony kawałek Wielkiego Jaworowego, za nim jest Ostry. Jeszcze bardziej w lewo jest Przełęcz Jabłonkowska i Słowacja  ( 50 kilometrów od nas szosą). Na wprost jest Praszywa. (843 m n.p.m.)
Łysa Góra- 1324 m n.p.m.- oddalona w prostej linii 50 km od nas.  Najwyższy szczyt Beskidu Morawsko- Śląskiego,  Jednocześnie najwyższa góra Śląska Cieszyńskiego (który ciągnie się po czeskiej stronie aż do tamtych stron).
Latem, kiedy jest bardzo dobra widoczność, wieczorem widać tam migające czerwone światło. Jednak wczoraj widoczność była niezbyt dobra i na lepsze zdjęcia polskich oraz czeskich gór, przyjdzie poczekać.
https://pl.wikipedia.org/wiki/%C5%81ysa_G%C3%B3ra_(Beskid_%C5%9Al%C4%85sko-Morawski)
I taki sobie kawałek zachodu. Widok z dołu ogrodu na południowy-zachód. W tym zagajniku słychać sowy. Kiedy się przyprowadziłam tutaj, było on o wiele większy- nie było takich prześwitów. Potem zaczęto go sukcesywnie wycinać. Zostały tylko duże drzewa.







środa, 5 lutego 2020

I jak nie kochać Rudasów? :)

 Wczoraj pukała łapkami w szyby okna, a dzisiaj:
"Dzień dobry to ja, Twój wdzięczny obiekt obgadywania na blogu"
Chodziła sobie blisko ramy drzwi balkonowych, a ponieważ szyba na dole była zaparowana, to uchwyciłam tylko to powyżej i to poniżej
A w ogóle to Rudasy uprawiają biegi przez parking, ściganie się po pniach i gałęziach, łażenie po balustradzie i parapetach, i jeszcze inne brewerie. No i zaczynają budować gniazda. Jedną dzisiaj Jaskół przyuważył, jak niosła patyk, dwa razy większy
od niej, w pyszczorze.
A w październiku było tak
Doopeczka
Kiteczka
"Gdzie mój orzech!!!!!??????"
"Kto tam się czai?"
"A kuku! Ja sem tukej!"