sobota, 27 czerwca 2020

Klaustrofobicznie


Zajrzałam dzisiaj na blog osoby, która para się rękodziełem. Mieszka w stanie Maine w USA. Od czasu do czasu, wkleja piękne zdjęcia z wycieczek nad ocean i ze swojej okolicy. Jak tam jest pięknie. Dziko, naturalnie. I, patrząc dzisiaj na wklejone nowe zdjęcia, poczułam jakąś nostalgię. Poczułam się uwięziona tutaj, między tymi domami, w rejonie, gdzie miejscowość przechodzi w następną. Tutaj, gdzie jest straszliwe nagromadzenie domów. Są ogromne obszary pól, są lasy, ale one w porównaniu z tamtymi okolicami, wydają się skarlałe, ucywilizowane i wręcz monotonne. I ta granica z Czechią, której teraz nie można przekroczyć, nagle bardzo wryła mi się w świadomość, jako mur nie do przebycia. Reaguję klaustrofobicznie, bo na klaustrofobię choruję. Duszę się, bo nie mogę pojechać w żadne miejsce, gdzie nie będzie ludzi. Nad Zalew Goczałkowicki, od strony lasów nie, bo tam teraz też pewnie będą tłumy. W góry nie, bo tam jest zawsze horror, na zachód nie, bo nie ma tam nic ciekawego oprócz niekończących się wsi, na południe nie, bo zamknięta granica.
Czuję się uwięziona i równocześnie mam poczucie winy, bo przecież mam duży piękny ogród- gdzie tu miejsce na klaustrofobię? I jeszcze… inni mają gorzej, bo siedzą w blokach…. I jeszcze… ciesz się, że jesteś zdrowa. No….
W nocy przeszła burza z ogromną ulewą. Mocny deszcz padał nieprzerwanie półtora godziny. Waliło o dach, a odgłos był taki, jakby nad domem krążył odrzutowiec. Bezka kursowała, bez chwili odpoczynku, po wszystkich pomieszczeniach. Od czasu do czasu, udawało mi się ją namówić, by weszła na mój tapczan i trochę ją uspokoić. Jednak ona wie, że jak jest pościel na rogówce, to nie wolno jej wchodzić na nią i czuła się nieswojo. Schodziła na podłogę - zaczynała kurs. Dopiero, jak ulewa ucichła, to się w miarę uspokoiła. Ogród zalany jeszcze bardziej, o ile to możliwe było. Ale w piwnicy wody przybyło tylko troszkę. Widocznie tym razem spływała od razu w dół i nie zdążyła przesiąknąć do poziomu piwnicy. Staram się teraz codziennie wychodzić z Bezą na spacer. Taki niedługi- kilometr w jedną, kilometr z powrotem. Czasem trochę dłuższy. Idziemy sobie tempem Bezki, bo ona musi dokładnie świat „przeczytać” nosem. Nie przeszkadzam jej w tym. Taki spacer to dla mnie chwila spokoju, wręcz bezmyślnego spokoju. Idę i podziwiam widoki, i staram się w ogóle nie myśleć (co jest dla mnie trudne, bo mam naturę bezustannego przewijacza myśli – zawsze coś mi się w głowie kotłuje, w łepetynie bezustannie prowadzę rozmowę z samą sobą). Nie robię zdjęć- trzymam smycz i jakoś tak niezręcznie robić zdjęcia w tym momencie. Zresztą, pokazałam już zdjęcia z okolicy, a teraz jest taki czas, że oprócz tego, iż zazieleniły się pola, to raczej nic ciekawego się nie dzieje.
Przeglądam informacje- jaka ulga- nigdzie ani słowa o kandydatach, wyborach, przekrętach. A przecież kiedyś było właśnie tak- normalnie.
Widziałam, jak krogulec przegania ogromnego myszołowa od naszego lasku. Jak nic, ma tam gniazdo.  Był tak paskudnie napastliwy, iż myszołów dał się odgonić aż nad pola po drugiej stronie ulicy.
Serial z Bezką
Leży przed płotem i obserwuje chodzące,  po podwórku, u sąsiada kury. Pełen spokój. My rozgadani obok. Obserwuję psiaka i czekam, kiedy ruszy do akcji. Jednak kury są daleko, a ona na razie nie ma ochoty się wysilać.
 
 - Cicho, płoszycie mi zwierza.
- Ułożę się inaczej, tak lepiej pierzaste widać. 
- Piękne pierzaki. Ta z prawej taka tłuściutka... ta z lewej też niczego sobie.  Ech.... tak wpaść i wypierzyć po kolei....
-Ułożę się wygodniej. Trzeba uśpić ich uwagę. Może któraś tu przyjdzie?
- To co? Mówisz, że już wystarczy?
A nie, nie...Ja tu jeszcze sobie troszeczkę poobserwuję... piękne pierzaki....piękne...

























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz