niedziela, 27 września 2020

Bez gorsetu, w podwiązkach z koniakiem na korcie. Tenisistka ery jazzu. Suzanne Lenglen. ( Kobiety sportu 1)

 

"Jeżeli kobieta miała siedzieć w kuchni i wychowywać dzieci, Lenglen i jej podobne podążały dokładnie w przeciwnym kierunku" - powiedziano w jednym z programów raczkującej wtedy telewizji.”

 Bez gorsetu, w podwiązkach z koniakiem na korcie. Tenisistka ery jazzu.

Suzanne Lenglen

Ulubiony koniak piła nawet na korcie, otwarcie, nic a nic nie przejmując się wywoływanym oburzeniem. Frywolnymi strojami - odsłaniając w tak lubianych przez nią wygibasach nogi - jednym szarpała nerwy, innych zachwycała. W morskiej podróży za ocean zamiast trenować wolała tańczyć szturmującego parkiety fokstrota. Suzanne Lenglen, tenisistka wybitna, kobieta wyzwolona, skandalista, rewolucjonistka, tfu - emancypantka.

 Nie sposób jej zapomnieć. Te teatralne ruchy, te baletowe pozy, ta gracja i elegancja, wszystko przerysowane, wyjaskrawione, podane w nadmiarze... Inaczej nie potrafiła. Albo nie chciała. Przyciągała jak magnes, w akcji chciał ją zobaczyć każdy. Było pewne, że - wychodząc na kort - panna Lenglen zapewni widowisko, a nawet dramat w kilku aktach. - Rzucałam całe dostojeństwo na wiatr, zapominałam o powadze, myślałam tylko o tym, by z całej siły posłać piłkę w to miejsce, gdzie nie było rywalki - opisała swój sposób gry.

Sama zapracowała na wszystkie sukcesy i zaszczyty, dowodzona przez ojca, pana Charles'a Lenglena. - Czy moja córka zostanie kiedyś mistrzynią Francji? - zapytał papa, kiedy - przy okazji podroży do Nicei - wybrał się do wróżki. - Kimś znacznie ważniejszym. Znacznie - padła odpowiedź. Ich babki nazwałyby to barbarzyństwem Ta młoda, przebojowa dziewczyna, z całym idącym za nią szaleństwem, pojawiła się na scenie po okropnościach pierwszej wojny światowej. Francja potrzebowała kogoś, kto zostanie symbolem narodowej dumy. Dostała przydomek La Divine, czyli Bogini. W prasie nazywano ją nową Joanną d'Arc. Temperament. Odwaga. Brawura. Łamanie konwenansów. Taka była, tak żyła - na własnych zasadach, wśród konserwatywnych mężczyzn. Wybitny mówca, minister spraw zagranicznych Imperium Brytyjskiego lord George Curzon raczył był stwierdzić, że ruch fizyczny nie leży w niewieściej naturze, a jego nadużywanie prowadzi do zdruzgotania tego wszystkiego, co nieuchwytne, a kobietę czyni piękną. Szanowny Herbert Chipp, honorowy sekretarz Lawn Tennis Association, owszem, twierdził, że młode damy nie będą gorszymi matkami tylko dlatego, że uprawiają sport, dążą jednak do tego, co ich babki nazwałyby barbarzyństwem. W takiej scenerii panna Lenglen wkraczała na salony, nic sobie z tych uprzedzeń i barier nie robiąc. Przyszła i wstrząsnęła ułożonym światem - nie tylko sportu. Ten tenisowy, ekstrawagancją i szokującym zachowaniem, przewróciła do góry nogami. 


 

  Na kort potrafiła wkroczyć z narzuconym na ramiona futrem z gronostajów lub norek, w mocnym makijażu, z umalowanymi paznokciami. Paliła nałogowo, papierosa za papierosem. W przerwach między gemami ssała kostki cukru nasączone koniakiem, o czym wiedzieli wszyscy, bo nie zamierzała tego ukrywać. Zdarzało się i tak, że ojciec rzucał jej z trybun butelkę, by kilkoma łykami ukoiła nerwy zszargane emocjami. Na tournée do USA ruszyła tylko pod warunkiem, że New York's Forest Hills Tennis powita ją skrzynką szampana - w czasach, kiedy w Ameryce panowała prohibicja. Przed południem nie grała. Musiała się wyspać, wypocząć po trudach nocy. To od niej zaczęła się sportowa moda. Prowokowała nowościami - zwiewnymi sukienkami ponad kolano, pończochami podtrzymywanymi przez podwiązki, doskonale widocznymi w podskokach i wygibasach, krótkimi rękawkami ukazującymi opaleniznę ramion, co było absolutnie nie do przyjęcia, skoro kobieta przed słońcem i wzrokiem mężczyzn miała się nie odkrywać, a zakrywać. Mało tego - na fali art deco Lenglen porzuciła w końcu tradycyjną biel i prezentowała się w strojach kolorowych. Została muzą Jeana Patou, zajadłego rywala Coco Chanel.

 


Ochoczo dołączyła do ruchu wyzwolonych kobiet, znanego jako Flappers, czyli Chłopczyce, lekceważącego normy społeczne i seksualne, którego jedną z pierwszych przedstawicielek była amerykańska pisarka Zelda Fitzgerald. "Jeżeli kobieta miała siedzieć w kuchni i wychowywać dzieci, Lenglen i jej podobne podążały dokładnie w przeciwnym kierunku" - powiedziano w jednym z programów raczkującej wtedy telewizji. Żadna gwiazda kina, piosenki, polityki, sportu i innej dziedziny życia nie mogła równać się z jej sławą, jak świat długi i szeroki. Papa traktował ją jak chłopca To pan Charles postanowił, że córka zajmie się tenisem. Początki były skromne, ulubiony sport ojca miał wzmocnić kruchą, nękaną atakami astmy jedynaczkę. Dzięki dobrze prosperującej firmie transportowej Lenglenowie nie martwili się o finanse. Stać ich było nawet na to, by w rodzinnej posiadłości w Marest-sur-Matz wybudować kort. To tam 10-letnia Suzanne zaczęła ganiać z rakietą za piłką. Zabawa szybko zamieniła się w poważne treningi, rzecz jasna pod okiem taty - pedanta i perfekcjonisty. Kochała go bardzo, była w niego zapatrzona. Zajęcia trwały godzinami. Papa rozkładał na korcie chusteczki, w które dziewczynka musiała trafiać z serwisu. Kiedy tę sztukę opanowała, rozkładał monety. Uczył zadziorności, agresji, stawiana na swoim. Dzięki niemu córka dołączyła do wielce elitarnego Nice Tennis Club, choć ten nie przyjmował w swoje szeregi dzieci. Suzanne była jednak na tyle dobra, że mogła rywalizować z dorosłymi. Rówieśnicy, w tym chłopcy, szans nie mieli z nią żadnych.

Lenglen - widząc te galopujące postępy - postanowił sprzedać firmę, zostać rentierem i na poważnie zająć się karierą jedynaczki. Wynajmował najlepszych zawodników w kraju, by z nimi sparowała. Został jej nauczycielem, mentorem, doradcą i agentem. A potem - niestety - zmorą. - Wydaje się, że Suzanne z trudem znosiła wywieraną przez niego presję. Była mała, kiedy rodzice stracili synka. Ojciec traktował ją potem jak chłopca - komentował na łamach cnn.com Patrick Clastres, historyk sportu z Sorbony. Nauki ojca działały, nikt nie spodziewał się po kobiecie takiej gry, takiego zachowania. Kiedy dorosła już Suzanne wychodziła na kort, spodziewać należało się krzyków i łez. Przedstawienia. Były karczemne awantury z sędziami, bywało ciskanie rakietą w siatkę. Ludzie ciągnęli na trybuny. "Pani Chambers prezentowała tenis z przedmieść" Wytwornej publice na Wimbledonie po raz pierwszy zaprezentowała się w roku 1919. Na trawie nie występowała nigdy wcześniej, a do finału dotarła i tak. Tam czekała na nią dwukrotnie starsza Dorothea Lambert Chambers, siedmiokrotna triumfatorka tej imprezy, autorka podręcznika "Tennis for Ladies". Po wybuchu wojny rozgrywki zawieszono, Chambers broniła tytułu wywalczonego jeszcze w sezonie 1914. Sprzedano osiem tysięcy biletów, zainteresowanie tym wydarzeniem było ogromne. Na trybunie honorowej zasiedli król Jerzy V i jego małżonka królowa Maria, wielka admiratorka tego sportu. Takiego zderzenia epok turniej jeszcze nie widział. Chambers ubrana w suknię z epoki edwardiańskiej, prawie do kostek. Pod nią obowiązkowo gorset i halka. Lenglen? Sukienka ledwo zakrywająca kolana, kapelusik, brak gorsetu, brak halki. Ludzie!  

Walczyły na całego, w każdej akcji ochów i achów na trybunach nie brakowało. Mistrzyni bliska była sukcesu, miała go już w zasięgu wzroku, Francuzka obroniła jednak dwie piłki meczowe, a po dwóch godzinach z okładem wygrała 10:8, 4:6, 9:7. To był moment przełomowy, nie tylko dla niej, ale i całej dyscypliny. Triumf nowych czasów nad tymi przemijającymi. "Pani Chambers prezentowała tenis z przedmieść, panna Lenglen to zawodniczka ery jazzu" - ogłoszono w prasie. Została gwiazdą. To przez nią - lub dzięki niej - zmieniono na Wimbledonie regulamin. Do roku 1922 obrońca tytułu występował tylko w finale. Ona poprosiła organizatorów, by umieścili ją w turniejowej drabince jak inne zawodniczki. Uprzejma prośba została spełniona. To dzięki niej - lub przez nią - Wimbledon przeniesiono w roku 1922 z Worple Road na Church Road. Potrzebna była większa arena. Żaden z tenisistów nie przyciągał na trybuny takich tłumów, jak Lenglen. "Mecz stulecia", na trybunach koronowane głowy, baronowie i marszandzi Lata dwudzieste ubiegłego stulecia - świat wiruje, pędzi, buzuje we wszystkich dziedzinach. Charles Lindbergh przelatuje na Atlantykiem, bez międzylądowania, jako pierwszy w dziejach ludzkości. Alexander Fleming odkrywa penicylinę. W sztuce - i tej wysokiej, i nieco niższej - brylują Maurice Chevalier, Joan Miro, Josephine Baker i Sidney Bechet, w Paryżu pojawia się młody Salvador Dali, powstaje pierwszy film dźwiękowy. W świecie polityki pierwsze pomruki wydaje włoski faszyzm. Umiera wódz bolszewickiej rewolucji Włodzimierz Lenin. Adolf Hitler, między innymi on, inicjuje próbę zamachu stanu, nazwaną potem puczem monachijskim.  


Nazwisko Lenglen znają wszyscy. Elektryzuje. To w tej dekadzie sięga po największe sukcesy. Mistrzostwo Francji zdobyła sześć razy. Wimbledonu - uchodzącego wtedy za nieoficjalne mistrzostwa świata - też. Dwa olimpijskie złota, 241 wygranych turniejów. W karierze przegrała tylko siedem meczów, w jednym z nich kreczując. Nie było na nią mocnych. 16 lutego roku 1926 na korcie Carlton Hotel w Cannes doszło do wydarzenia nazwanego "meczem stulecia". Mierzyła się z Helen Willis, młodszą o sześć lat Amerykanką, typowaną na jej następczynię. To media domagały się tego pojedynku, nagłaśniały go od tygodni, do przesady. Ojciec Suzanne wiedział, że Willis to nowa siła i odradzał córce tak ryzykowne przedsięwzięcie. Nie posłuchała. A nieposłuszeństwem, na które wobec papy pozwalała sobie niezwykle rzadko, denerwowała się tak bardzo, że w nocy nie mogła spać. - Przed tym meczem była cieniem człowieka - wspominał jej przyjaciel Coco Gentien. - Prawie nie jadła, każdego dnia wydawała się szczuplejsza. Było widać tylko jej wielkie oczy i przerażoną twarz. Bardzo chciała wygrać. Na trybunach zgromadziło się 4000 widzów, mniej więcej, bo o dokładną liczbę trudno. Ceny biletów nie odstraszały, choć na czarnym rynku wynosiły 1200 franków, 22 razy więcej od tych na finał Wimbledonu. Loża honorowa pełna znakomitości. Jerzy, książę grecki i duński, hrabia Korfu. Manuel II Patriota, ostatni król Portugalii. Cyryl Romanow, wielki książę Rosji, głowa rosyjskiej rodziny carskiej i tytularny imperator Wszechrosji. Gustaw V, król Szwecji. Baronowie, marszandzi. Elita. Są wszyscy, wszyscy chcą być świadkami tego wyczekiwanego widowiska. Szczęściarze, którzy mieszkali w pobliżu, wylegli na dachy domów.  

Na korcie Lenglen wspomagała się koniakiem. W drugim secie, po zgarnięciu pierwszego, prowadziła 6:5 i 40-15, czyli od prestiżowego triumfu dzielił ją punkt, jedna jedyna wygrana akcja. Po uderzeniu rywalki usłyszała okrzyk "aut". Ulga. Koniec. Zwycięstwo. Kibice zaczęli opuszczać miejsca. Niespodziewanie sędzia kazał wznowić grę. Okazało się, że okrzyk padł z trybun. Gema zdobyła Willis, Lenglen musiała rzucić do walki wszystkie siły, by uciec przed upokorzeniem. Uciekła, z trudem pokonała rywalkę 6:3, 8:6. Gazety pisały, że była wyczerpana. I rozbita, bo zdawała sobie sprawę, że Willis już niedługo zajmie jej miejsce. Miała rację, następna dekada należała do Amerykanki, która imprez wielkoszlemowych zgarnęła aż 19. Królowa opuściła lożę, bardziej rozczarowana niż obrażona Wimbledon po raz ostatni odwiedziła w tym samym 1926 roku. Doprowadziła do skandalu rozmiarów niebywałych. Na jej mecz w deblu znowu pofatygowała się królowa Maria. Francuzka odmówiła wyjścia na kort, wściekła na organizatorów za to, że ci w ostatniej chwili zmienili terminarz. W książce "The Diva of Tennis" włoski dziennikarz Gianni Clerici zacytował Jeana Borotrę, jednego z "czterech muszkieterów" - obok René "Krokodyla" Lacoste'a, Henriego Cocheta i Jacques'a "Toto" Brugnona. "Pobiegłem do szatni, gdzie przebierało się kilka zawodniczek. Jedna z nich, chyba Diddie Vlasto, rzuciła mi ręcznik, żebym zasłonił sobie oczy i zaprowadziła mnie do szatni przeznaczonej dla mistrzyń. Próbowałem przekonać Suzanne, by wyszła na kort, ale to nie miało sensu. Z trudem rozumiałem, co mówi wśród szlochania". Królowa opuściła lożę, według Borotry, bardziej rozczarowana niż obrażona. Z singla, w którym broniła tytułu, Lenglen zrezygnowała. Wróciła do domu. Tenisowe władze doprowadziła do furii, Brytyjczycy oskarżyli ją o obrazę monarchii. Francuska federacja, dla której przez lata była żyłą złota, zabroniły jej występów w swoich klubach, a Nice Tennis Club poproszono, by pozbawił ją członkostwa, czego - pamiętając jej zasługi - nie zrobiono. Najlepszym lekarstwem na depresję okazała się propozycja złożona przez Amerykanów - 50 tysięcy dolarów, by rzuciła amatorstwo, jako pierwsza tenisistka przeszła na zawodowstwo i ruszyła za ocean.

Raz już tam była, a wspomnienie z tej pierwszej wyprawy miała koszmarne. W roku 1921 wybrała się do USA na serię meczów pokazowych, w szczytnym celu - by zbierać fundusze na odbudowę zniszczonych w czasie wojny francuskich wiosek. Taki był plan. Wybrała się bez złożonego chorobą ojca, na pokładzie statku zamiast trenować wolała tańczyć coraz modniejszego i zdobywającego parkiety fokstrota, tłumacząc, że to idealna forma przygotowań. Już na miejscu zaskoczono ją propozycją - jeżeli chce, może wystąpić w mistrzostwach kraju, czyli grać na poważnie. A pierwszej rundzie zmierzyć się miała z broniącą tytułu Mollą Mallory, której rywalka w ostatniej chwili się wycofała. Zgodziła się, nie chciała rozczarować publiczności, na wieść o czym papa oznajmił, że córka popełniła ogromny błąd. Miał rację. Do rywalizacji stanęła po wyczerpującej podróży, jednym treningu, bez aklimatyzacji. Pierwszego seta przegrała, w drugim mecz poddała. Amerykańska prasa nie zostawiła na niej suchej nitki. Później okazało się, że w czasie podroży zapadła na krztusiec. W roku 1926 ofertę Amerykanów chętnie przyjęła. Honorowego członkostwa pozbawił jej za to All England Club, ale przejmować się tym nie zamierzała. Z miejsca skrytykowała panującą w tenisie hipokryzję. - Nikt nie będzie mnie zmuszał do gry, na której bogacą się tylko właściciele klubów. Zarobiłam dla tenisa miliony, a nie jestem zamożna. Dla mnie to ucieczka z niewoli - oświadczyła w rozmowie z Associated Press. 

 Po Ameryce Północnej jeździła z całą świtą, pociągami, przeważnie nocami, w wagonach, którym daleko było do klasy tych europejskich. Cierpiała na bezsenność, z nudów i dla zabawy pozamieniała raz współpasażerom buty wystawione do czyszczenia. Pomysł tournée okazał się frekwencyjnym i finansowym sukcesem, za co Francuzka dodatkowo zarobiła 25 tysięcy dolarów. Ford T kosztował wtedy 300 dolarów, dniówka robotnika wynosiła dolarów pięć, góra siedem. Nowojorska Madison Square Garden zapełniła się po brzegi, by tę słynną Francuzkę zobaczyć w akcji. Wizyta w Toronto była towarzyskim wydarzeniem. Wszędzie podejmowano ją uroczystymi obiadami, wykwintnym winem i tańcami. Zachwycano się, porównywano do słynnych aktorek, że karnacja Eleonory Duse, usta Poli Negri, osobowość Sarah Bernhardt. Ochy i achy z każdej strony, można było dostać zawrotu głowy. W Kalifornii poznała playboya znanego jako Sheik - wnuka Eliasa Jacksona "Szczęściarza" Baldwina, milionera, który fortunę zbił na gorączce złota, a potem za co się tylko brał, to ją pomnażał. Plotkowano o ich romansie, nawet o tym, że Sheik miał się dla niej rozwieść, czego nigdy nie zrobił. Rywalką Lenglen we wszystkich 38 rozegranych za oceanem spotkaniach była Mary Kendall Browne, zwyciężczyni US Open w sezonach 1912-14. Francuzka wygrała tę rywalizację 38-0. Do ojczyzny wróciła wyczerpana i wypalona. Lekarze doradzali jej długi odpoczynek. Zamiast tego, mając lat 27, postanowiła zakończyć karierę. 


 

Krótko zajmowała się tym, co pasjonowało ją poza sportem - modą. Pozowała dla magazynu "Vogue", w domu mody sprzedawała sportową odzież. To ona - któż by inny - wymyśliła dla kobiet spodnie z nogawkami powyżej kolana, nazwane później szortami. W roku 1933 - przy finansowej pomocy swojego kochanka Jeana Tilliera - otworzyła w Paryżu szkołę tenisa, która już po trzech latach uznana została za centrum treningowe krajowej federacji. Ze zdrowiem było coraz gorzej. Dokuczał jej ból zatok przynosowych, ledwo odratowano ją po zapaleniu wyrostka robaczkowego. W czerwcu 1938 zdiagnozowano u Lenglen białaczkę. Dramat rozwijał się w tempie ekspresowym. Przerażająco ekspresowym. Trzy tygodnie później straciła wzrok. Zmarła 4 lipca, we śnie, niedługo po transfuzji krwi. Miała 39 lat. 

Jako przyczynę śmierci podano niedokrwistość Addisona-Biermera, co dzisiaj jest kwestionowane, bo medycyna radziła sobie w tamtych czasach z takimi problemami. Wiadomo, że dopadły ją powikłania po przebytej odrze. Sugerowane są nawet - przez doktora Scotta Dineharta na łamach "Sports Illustrated" - problemy z wątrobą, spowodowane nadużywaniem alkoholu. Bohaterkę narodową żegnano w Notre Dame de l'Assomption. Jej stary przyjaciel Gustaw V przysłał na pogrzeb przedstawiciela, tak samo premier Francji Édouard Daladier. Muszkieterów reprezentowali Borotra i Brugnon. Pochowana została na cmentarzu w Saint-Ouen na przedmieściach Paryża, obok ukochanego papy. W kompleksie Stade Roland Garros, gdzie rozgrywany jest wielkoszlemowy turniej French Open, ma dzisiaj kort swojego imienia. Jej imię nosi też trofeum przyznawane triumfatorce w singlowej rywalizacji tenisistek. Jest pamiętana, nie sposób o niej zapomnieć. Zgłębiający to szalone życie Patrick Clastres, cytowany już historyk sportu z Sorbony, nie ma wątpliwości, że Lenglen na to zasłużyła. - Była zupełnie inna od ówczesnych kobiet. Była wolna - wyjaśnił.


 

Źródło:

https://tvn24.pl/magazyn-tvn24/bez-gorsetu-w-podwiazkach-z-koniakiem-na-korcie-tenisistka-ery-jazzu,235,4055

Zdjęcia z artykułu i z Internetu