"Jeżeli
kobieta miała siedzieć w kuchni i wychowywać dzieci, Lenglen i jej podobne
podążały dokładnie w przeciwnym kierunku" - powiedziano w jednym z
programów raczkującej wtedy telewizji.”
Bez gorsetu, w podwiązkach z koniakiem na
korcie. Tenisistka ery jazzu.
Suzanne
Lenglen
„Ulubiony
koniak piła nawet na korcie, otwarcie, nic a nic nie przejmując się wywoływanym
oburzeniem. Frywolnymi strojami - odsłaniając w tak lubianych przez nią
wygibasach nogi - jednym szarpała nerwy, innych zachwycała. W morskiej podróży
za ocean zamiast trenować wolała tańczyć szturmującego parkiety fokstrota.
Suzanne Lenglen, tenisistka wybitna, kobieta wyzwolona, skandalista,
rewolucjonistka, tfu - emancypantka.
Nie sposób
jej zapomnieć. Te teatralne ruchy, te baletowe pozy, ta gracja i elegancja,
wszystko przerysowane, wyjaskrawione, podane w nadmiarze... Inaczej nie
potrafiła. Albo nie chciała. Przyciągała jak magnes, w akcji chciał ją zobaczyć
każdy. Było pewne, że - wychodząc na kort - panna Lenglen zapewni widowisko, a
nawet dramat w kilku aktach. - Rzucałam całe dostojeństwo na wiatr, zapominałam
o powadze, myślałam tylko o tym, by z całej siły posłać piłkę w to miejsce,
gdzie nie było rywalki - opisała swój sposób gry.
Sama
zapracowała na wszystkie sukcesy i zaszczyty, dowodzona przez ojca, pana
Charles'a Lenglena. - Czy moja córka zostanie kiedyś mistrzynią Francji? -
zapytał papa, kiedy - przy okazji podroży do Nicei - wybrał się do wróżki. -
Kimś znacznie ważniejszym. Znacznie - padła odpowiedź. Ich babki nazwałyby to
barbarzyństwem Ta młoda, przebojowa dziewczyna, z całym idącym za nią
szaleństwem, pojawiła się na scenie po okropnościach pierwszej wojny światowej.
Francja potrzebowała kogoś, kto zostanie symbolem narodowej dumy. Dostała
przydomek La Divine, czyli Bogini. W prasie nazywano ją nową Joanną d'Arc.
Temperament. Odwaga. Brawura. Łamanie konwenansów. Taka była, tak żyła - na
własnych zasadach, wśród konserwatywnych mężczyzn. Wybitny mówca, minister
spraw zagranicznych Imperium Brytyjskiego lord George Curzon raczył był
stwierdzić, że ruch fizyczny nie leży w niewieściej naturze, a jego nadużywanie
prowadzi do zdruzgotania tego wszystkiego, co nieuchwytne, a kobietę czyni
piękną. Szanowny Herbert Chipp, honorowy sekretarz Lawn Tennis Association,
owszem, twierdził, że młode damy nie będą gorszymi matkami tylko dlatego, że
uprawiają sport, dążą jednak do tego, co ich babki nazwałyby barbarzyństwem. W
takiej scenerii panna Lenglen wkraczała na salony, nic sobie z tych uprzedzeń i
barier nie robiąc. Przyszła i wstrząsnęła ułożonym światem - nie tylko sportu.
Ten tenisowy, ekstrawagancją i szokującym zachowaniem, przewróciła do góry
nogami.
Na kort potrafiła wkroczyć z narzuconym na
ramiona futrem z gronostajów lub norek, w mocnym makijażu, z umalowanymi
paznokciami. Paliła nałogowo, papierosa za papierosem. W przerwach między
gemami ssała kostki cukru nasączone koniakiem, o czym wiedzieli wszyscy, bo nie
zamierzała tego ukrywać. Zdarzało się i tak, że ojciec rzucał jej z trybun
butelkę, by kilkoma łykami ukoiła nerwy zszargane emocjami. Na tournée do USA
ruszyła tylko pod warunkiem, że New York's Forest Hills Tennis powita ją
skrzynką szampana - w czasach, kiedy w Ameryce panowała prohibicja. Przed
południem nie grała. Musiała się wyspać, wypocząć po trudach nocy. To od niej
zaczęła się sportowa moda. Prowokowała nowościami - zwiewnymi sukienkami ponad
kolano, pończochami podtrzymywanymi przez podwiązki, doskonale widocznymi w
podskokach i wygibasach, krótkimi rękawkami ukazującymi opaleniznę ramion, co
było absolutnie nie do przyjęcia, skoro kobieta przed słońcem i wzrokiem
mężczyzn miała się nie odkrywać, a zakrywać. Mało tego - na fali art deco
Lenglen porzuciła w końcu tradycyjną biel i prezentowała się w strojach
kolorowych. Została muzą Jeana Patou, zajadłego rywala Coco Chanel.
Ochoczo
dołączyła do ruchu wyzwolonych kobiet, znanego jako Flappers, czyli Chłopczyce,
lekceważącego normy społeczne i seksualne, którego jedną z pierwszych
przedstawicielek była amerykańska pisarka Zelda Fitzgerald. "Jeżeli
kobieta miała siedzieć w kuchni i wychowywać dzieci, Lenglen i jej podobne
podążały dokładnie w przeciwnym kierunku" - powiedziano w jednym z
programów raczkującej wtedy telewizji. Żadna gwiazda kina, piosenki, polityki,
sportu i innej dziedziny życia nie mogła równać się z jej sławą, jak świat
długi i szeroki. Papa traktował ją jak chłopca To pan Charles postanowił, że
córka zajmie się tenisem. Początki były skromne, ulubiony sport ojca miał
wzmocnić kruchą, nękaną atakami astmy jedynaczkę. Dzięki dobrze prosperującej
firmie transportowej Lenglenowie nie martwili się o finanse. Stać ich było
nawet na to, by w rodzinnej posiadłości w Marest-sur-Matz wybudować kort. To
tam 10-letnia Suzanne zaczęła ganiać z rakietą za piłką. Zabawa szybko
zamieniła się w poważne treningi, rzecz jasna pod okiem taty - pedanta i perfekcjonisty.
Kochała go bardzo, była w niego zapatrzona. Zajęcia trwały godzinami. Papa
rozkładał na korcie chusteczki, w które dziewczynka musiała trafiać z serwisu.
Kiedy tę sztukę opanowała, rozkładał monety. Uczył zadziorności, agresji,
stawiana na swoim. Dzięki niemu córka dołączyła do wielce elitarnego Nice
Tennis Club, choć ten nie przyjmował w swoje szeregi dzieci. Suzanne była
jednak na tyle dobra, że mogła rywalizować z dorosłymi. Rówieśnicy, w tym
chłopcy, szans nie mieli z nią żadnych.
Lenglen -
widząc te galopujące postępy - postanowił sprzedać firmę, zostać rentierem i na
poważnie zająć się karierą jedynaczki. Wynajmował najlepszych zawodników w
kraju, by z nimi sparowała. Został jej nauczycielem, mentorem, doradcą i
agentem. A potem - niestety - zmorą. - Wydaje się, że Suzanne z trudem znosiła
wywieraną przez niego presję. Była mała, kiedy rodzice stracili synka. Ojciec
traktował ją potem jak chłopca - komentował na łamach cnn.com Patrick Clastres,
historyk sportu z Sorbony. Nauki ojca działały, nikt nie spodziewał się po
kobiecie takiej gry, takiego zachowania. Kiedy dorosła już Suzanne wychodziła
na kort, spodziewać należało się krzyków i łez. Przedstawienia. Były karczemne
awantury z sędziami, bywało ciskanie rakietą w siatkę. Ludzie ciągnęli na
trybuny. "Pani Chambers prezentowała tenis z przedmieść" Wytwornej publice
na Wimbledonie po raz pierwszy zaprezentowała się w roku 1919. Na trawie nie
występowała nigdy wcześniej, a do finału dotarła i tak. Tam czekała na nią
dwukrotnie starsza Dorothea Lambert Chambers, siedmiokrotna triumfatorka tej
imprezy, autorka podręcznika "Tennis for Ladies". Po wybuchu wojny
rozgrywki zawieszono, Chambers broniła tytułu wywalczonego jeszcze w sezonie
1914. Sprzedano osiem tysięcy biletów, zainteresowanie tym wydarzeniem było
ogromne. Na trybunie honorowej zasiedli król Jerzy V i jego małżonka królowa
Maria, wielka admiratorka tego sportu. Takiego zderzenia epok turniej jeszcze
nie widział. Chambers ubrana w suknię z epoki edwardiańskiej, prawie do kostek.
Pod nią obowiązkowo gorset i halka. Lenglen? Sukienka ledwo zakrywająca kolana,
kapelusik, brak gorsetu, brak halki. Ludzie!
Walczyły na
całego, w każdej akcji ochów i achów na trybunach nie brakowało. Mistrzyni
bliska była sukcesu, miała go już w zasięgu wzroku, Francuzka obroniła jednak
dwie piłki meczowe, a po dwóch godzinach z okładem wygrała 10:8, 4:6, 9:7. To
był moment przełomowy, nie tylko dla niej, ale i całej dyscypliny. Triumf
nowych czasów nad tymi przemijającymi. "Pani Chambers prezentowała tenis z
przedmieść, panna Lenglen to zawodniczka ery jazzu" - ogłoszono w prasie.
Została gwiazdą. To przez nią - lub dzięki niej - zmieniono na Wimbledonie
regulamin. Do roku 1922 obrońca tytułu występował tylko w finale. Ona poprosiła
organizatorów, by umieścili ją w turniejowej drabince jak inne zawodniczki.
Uprzejma prośba została spełniona. To dzięki niej - lub przez nią - Wimbledon
przeniesiono w roku 1922 z Worple Road na Church Road. Potrzebna była większa
arena. Żaden z tenisistów nie przyciągał na trybuny takich tłumów, jak Lenglen.
"Mecz stulecia", na trybunach koronowane głowy, baronowie i
marszandzi Lata dwudzieste ubiegłego stulecia - świat wiruje, pędzi, buzuje we
wszystkich dziedzinach. Charles Lindbergh przelatuje na Atlantykiem, bez
międzylądowania, jako pierwszy w dziejach ludzkości. Alexander Fleming odkrywa
penicylinę. W sztuce - i tej wysokiej, i nieco niższej - brylują Maurice Chevalier,
Joan Miro, Josephine Baker i Sidney Bechet, w Paryżu pojawia się młody Salvador
Dali, powstaje pierwszy film dźwiękowy. W świecie polityki pierwsze pomruki
wydaje włoski faszyzm. Umiera wódz bolszewickiej rewolucji Włodzimierz Lenin.
Adolf Hitler, między innymi on, inicjuje próbę zamachu stanu, nazwaną potem
puczem monachijskim.
Nazwisko
Lenglen znają wszyscy. Elektryzuje. To w tej dekadzie sięga po największe
sukcesy. Mistrzostwo Francji zdobyła sześć razy. Wimbledonu - uchodzącego wtedy
za nieoficjalne mistrzostwa świata - też. Dwa olimpijskie złota, 241 wygranych
turniejów. W karierze przegrała tylko siedem meczów, w jednym z nich kreczując.
Nie było na nią mocnych. 16 lutego roku 1926 na korcie Carlton Hotel w Cannes
doszło do wydarzenia nazwanego "meczem stulecia". Mierzyła się z
Helen Willis, młodszą o sześć lat Amerykanką, typowaną na jej następczynię. To
media domagały się tego pojedynku, nagłaśniały go od tygodni, do przesady.
Ojciec Suzanne wiedział, że Willis to nowa siła i odradzał córce tak ryzykowne
przedsięwzięcie. Nie posłuchała. A nieposłuszeństwem, na które wobec papy
pozwalała sobie niezwykle rzadko, denerwowała się tak bardzo, że w nocy nie
mogła spać. - Przed tym meczem była cieniem człowieka - wspominał jej
przyjaciel Coco Gentien. - Prawie nie jadła, każdego dnia wydawała się
szczuplejsza. Było widać tylko jej wielkie oczy i przerażoną twarz. Bardzo
chciała wygrać. Na trybunach zgromadziło się 4000 widzów, mniej więcej, bo o
dokładną liczbę trudno. Ceny biletów nie odstraszały, choć na czarnym rynku
wynosiły 1200 franków, 22 razy więcej od tych na finał Wimbledonu. Loża
honorowa pełna znakomitości. Jerzy, książę grecki i duński, hrabia Korfu.
Manuel II Patriota, ostatni król Portugalii. Cyryl Romanow, wielki książę
Rosji, głowa rosyjskiej rodziny carskiej i tytularny imperator Wszechrosji.
Gustaw V, król Szwecji. Baronowie, marszandzi. Elita. Są wszyscy, wszyscy chcą
być świadkami tego wyczekiwanego widowiska. Szczęściarze, którzy mieszkali w
pobliżu, wylegli na dachy domów.
Na korcie
Lenglen wspomagała się koniakiem. W drugim secie, po zgarnięciu pierwszego,
prowadziła 6:5 i 40-15, czyli od prestiżowego triumfu dzielił ją punkt, jedna
jedyna wygrana akcja. Po uderzeniu rywalki usłyszała okrzyk "aut".
Ulga. Koniec. Zwycięstwo. Kibice zaczęli opuszczać miejsca. Niespodziewanie
sędzia kazał wznowić grę. Okazało się, że okrzyk padł z trybun. Gema zdobyła
Willis, Lenglen musiała rzucić do walki wszystkie siły, by uciec przed
upokorzeniem. Uciekła, z trudem pokonała rywalkę 6:3, 8:6. Gazety pisały, że
była wyczerpana. I rozbita, bo zdawała sobie sprawę, że Willis już niedługo
zajmie jej miejsce. Miała rację, następna dekada należała do Amerykanki, która
imprez wielkoszlemowych zgarnęła aż 19. Królowa opuściła lożę, bardziej
rozczarowana niż obrażona Wimbledon po raz ostatni odwiedziła w tym samym 1926
roku. Doprowadziła do skandalu rozmiarów niebywałych. Na jej mecz w deblu znowu
pofatygowała się królowa Maria. Francuzka odmówiła wyjścia na kort, wściekła na
organizatorów za to, że ci w ostatniej chwili zmienili terminarz. W książce
"The Diva of Tennis" włoski dziennikarz Gianni Clerici zacytował
Jeana Borotrę, jednego z "czterech muszkieterów" - obok René
"Krokodyla" Lacoste'a, Henriego Cocheta i Jacques'a "Toto"
Brugnona. "Pobiegłem do szatni, gdzie przebierało się kilka zawodniczek.
Jedna z nich, chyba Diddie Vlasto, rzuciła mi ręcznik, żebym zasłonił sobie
oczy i zaprowadziła mnie do szatni przeznaczonej dla mistrzyń. Próbowałem
przekonać Suzanne, by wyszła na kort, ale to nie miało sensu. Z trudem
rozumiałem, co mówi wśród szlochania". Królowa opuściła lożę, według
Borotry, bardziej rozczarowana niż obrażona. Z singla, w którym broniła tytułu,
Lenglen zrezygnowała. Wróciła do domu. Tenisowe władze doprowadziła do furii,
Brytyjczycy oskarżyli ją o obrazę monarchii. Francuska federacja, dla której
przez lata była żyłą złota, zabroniły jej występów w swoich klubach, a Nice
Tennis Club poproszono, by pozbawił ją członkostwa, czego - pamiętając jej
zasługi - nie zrobiono. Najlepszym lekarstwem na depresję okazała się
propozycja złożona przez Amerykanów - 50 tysięcy dolarów, by rzuciła
amatorstwo, jako pierwsza tenisistka przeszła na zawodowstwo i ruszyła za
ocean.
Raz już tam była, a wspomnienie z tej pierwszej wyprawy miała
koszmarne. W roku 1921 wybrała się do USA na serię meczów pokazowych, w
szczytnym celu - by zbierać fundusze na odbudowę zniszczonych w czasie wojny
francuskich wiosek. Taki był plan. Wybrała się bez złożonego chorobą ojca, na
pokładzie statku zamiast trenować wolała tańczyć coraz modniejszego i
zdobywającego parkiety fokstrota, tłumacząc, że to idealna forma przygotowań.
Już na miejscu zaskoczono ją propozycją - jeżeli chce, może wystąpić w
mistrzostwach kraju, czyli grać na poważnie. A pierwszej rundzie zmierzyć się
miała z broniącą tytułu Mollą Mallory, której rywalka w ostatniej chwili się
wycofała. Zgodziła się, nie chciała rozczarować publiczności, na wieść o czym
papa oznajmił, że córka popełniła ogromny błąd. Miał rację. Do rywalizacji
stanęła po wyczerpującej podróży, jednym treningu, bez aklimatyzacji.
Pierwszego seta przegrała, w drugim mecz poddała. Amerykańska prasa nie
zostawiła na niej suchej nitki. Później okazało się, że w czasie podroży
zapadła na krztusiec. W roku 1926 ofertę Amerykanów chętnie przyjęła.
Honorowego członkostwa pozbawił jej za to All England Club, ale przejmować się
tym nie zamierzała. Z miejsca skrytykowała panującą w tenisie hipokryzję. -
Nikt nie będzie mnie zmuszał do gry, na której bogacą się tylko właściciele
klubów. Zarobiłam dla tenisa miliony, a nie jestem zamożna. Dla mnie to
ucieczka z niewoli - oświadczyła w rozmowie z Associated Press.
Po Ameryce Północnej jeździła z całą świtą,
pociągami, przeważnie nocami, w wagonach, którym daleko było do klasy tych
europejskich. Cierpiała na bezsenność, z nudów i dla zabawy pozamieniała raz
współpasażerom buty wystawione do czyszczenia. Pomysł tournée okazał się
frekwencyjnym i finansowym sukcesem, za co Francuzka dodatkowo zarobiła 25
tysięcy dolarów. Ford T kosztował wtedy 300 dolarów, dniówka robotnika wynosiła
dolarów pięć, góra siedem. Nowojorska Madison Square Garden zapełniła się po
brzegi, by tę słynną Francuzkę zobaczyć w akcji. Wizyta w Toronto była
towarzyskim wydarzeniem. Wszędzie podejmowano ją uroczystymi obiadami, wykwintnym
winem i tańcami. Zachwycano się, porównywano do słynnych aktorek, że karnacja
Eleonory Duse, usta Poli Negri, osobowość Sarah Bernhardt. Ochy i achy z każdej
strony, można było dostać zawrotu głowy. W Kalifornii poznała playboya znanego
jako Sheik - wnuka Eliasa Jacksona "Szczęściarza" Baldwina,
milionera, który fortunę zbił na gorączce złota, a potem za co się tylko brał,
to ją pomnażał. Plotkowano o ich romansie, nawet o tym, że Sheik miał się dla
niej rozwieść, czego nigdy nie zrobił. Rywalką Lenglen we wszystkich 38
rozegranych za oceanem spotkaniach była Mary Kendall Browne, zwyciężczyni US
Open w sezonach 1912-14. Francuzka wygrała tę rywalizację 38-0. Do ojczyzny
wróciła wyczerpana i wypalona. Lekarze doradzali jej długi odpoczynek. Zamiast
tego, mając lat 27, postanowiła zakończyć karierę.
Krótko zajmowała się tym, co pasjonowało ją
poza sportem - modą. Pozowała dla magazynu "Vogue", w domu mody
sprzedawała sportową odzież. To ona - któż by inny - wymyśliła dla kobiet
spodnie z nogawkami powyżej kolana, nazwane później szortami. W roku 1933 -
przy finansowej pomocy swojego kochanka Jeana Tilliera - otworzyła w Paryżu
szkołę tenisa, która już po trzech latach uznana została za centrum treningowe
krajowej federacji. Ze zdrowiem było coraz gorzej. Dokuczał jej ból zatok przynosowych,
ledwo odratowano ją po zapaleniu wyrostka robaczkowego. W czerwcu 1938
zdiagnozowano u Lenglen białaczkę. Dramat rozwijał się w tempie ekspresowym.
Przerażająco ekspresowym. Trzy tygodnie później straciła wzrok. Zmarła 4 lipca,
we śnie, niedługo po transfuzji krwi. Miała 39 lat.
Jako
przyczynę śmierci podano niedokrwistość Addisona-Biermera, co dzisiaj jest
kwestionowane, bo medycyna radziła sobie w tamtych czasach z takimi problemami.
Wiadomo, że dopadły ją powikłania po przebytej odrze. Sugerowane są nawet -
przez doktora Scotta Dineharta na łamach "Sports Illustrated" -
problemy z wątrobą, spowodowane nadużywaniem alkoholu. Bohaterkę narodową
żegnano w Notre Dame de l'Assomption. Jej stary przyjaciel Gustaw V przysłał na
pogrzeb przedstawiciela, tak samo premier Francji Édouard Daladier.
Muszkieterów reprezentowali Borotra i Brugnon. Pochowana została na cmentarzu w
Saint-Ouen na przedmieściach Paryża, obok ukochanego papy. W kompleksie Stade
Roland Garros, gdzie rozgrywany jest wielkoszlemowy turniej French Open, ma
dzisiaj kort swojego imienia. Jej imię nosi też trofeum przyznawane
triumfatorce w singlowej rywalizacji tenisistek. Jest pamiętana, nie sposób o
niej zapomnieć. Zgłębiający to szalone życie Patrick Clastres, cytowany już
historyk sportu z Sorbony, nie ma wątpliwości, że Lenglen na to zasłużyła. -
Była zupełnie inna od ówczesnych kobiet. Była wolna - wyjaśnił. „
Źródło:
https://tvn24.pl/magazyn-tvn24/bez-gorsetu-w-podwiazkach-z-koniakiem-na-korcie-tenisistka-ery-jazzu,235,4055
Zdjęcia z artykułu i z Internetu