Przyzwyczajono mnie do zupełnie innej postawy chłopa wobec ziemi niż ta, którą współcześni polscy rolnicy reprezentują.
W czasach, kiedy dorastałam pojęcie „rolnik” jeszcze nie funkcjonowało. Bardziej popularne było „chłop”. Na wsi żyli chłopi, posiadało się urodzenie chłopskie, w nomenklaturze funkcjonowała klasa chłopska.
W lekturach, które musiałam czytać, chłop był „pazerny” na ziemię, zawsze mu jej brakowało. Ta, którą miał, często nie była w stanie wyżywić jego rodziny. Chłop chciał tej ziemi więcej, więcej, więcej. Przede wszystkim dlatego, by się z niej utrzymać. Równocześnie wraz z tym pędem do poszerzania areałów, mizernych zresztą i o mizernej klasie, szedł ogromny szacunek chłopa do ziemi. To była ziemia-żywicielka. Chłop dbał o nią, uczył się jej, poznawał tajniki jej uprawy z poszanowaniem ogólnej przyrody. Często ziemia była dla niego święta- ta ziemia „z ojców, praojców”, wymagająca tradycji w uprawie i obrządkach wobec niej. Jak go nauczono, że miała być stosowna trójpolówka, to ją stosował. Jak uczył go ojciec i dziadek, że należy co roku siać na danym kawałku inne rośliny- siał. Nawoził nawozami naturalnymi, a tych mineralnych tylko dosiewał.
Pamiętam scenę z „Konopielki”, kiedy senior zabronił żąć zboże kosą- „Tak się nie godzi przecież, od wieków żęli my sierpem to i teraz tak będziemy”. I nie chodziło wcale o to, że nowocześnie, chociaż na pewno te stare zwyczaje w zabetonowanych duszach chłopskich siedziały, chodziło o pradawny zwyczaj, objawiający się szacunkiem do ziemi.
No… a teraz? Sami widzicie, co się wyrabia na polach. Znikł gdzieś szacunek do ziemi, nastąpiła jej rabunkowa gospodarka. Rolnicy, bo teraz chłop to rolnik, nie patrzą, że niszczą swój warsztat pracy, ma być tak, jak oni chcą, a oni chcą, jak najmniej płacić i jak najwięcej z pola wyciągnąć pieniędzy. W nosie mają szacunek do ziemi, do przyrody- niszczą ekosystemy, zatruwają wody i jeszcze im daj, daj, daj….i ustępuj, bo oni żądają….
„Udział rolnictwa w polskim PKB wynosi zaledwie 2,3proc., w unijnym już tylko 1,5proc.. W tegorocznym budżecie na wsparcie dla rolników zapisano ponad 74 mld zł. Licząc z dotacjami dla rolniczych ubezpieczeń KRUS oraz przywilejem niepłacenia PIT, to wsparcie sięga 5,5 proc. PKB. Oznacza to, że wartość sprzedanych przez rolników płodów rolnych jest ponad dwa razy niższa niż suma dotacji, jakie otrzymują. Przeciętnie każde gospodarstwo rolne, z 1,3 mln pobierających dopłaty, otrzymuje od Unii oraz od polskich podatników rocznie ponad 60 tysięcy zł. Tylko górnicy dostają więcej. Ogromne wydatki na naszą obronność to 4 % PKB. Na protesty wypadało by spojrzeć także z tej strony.
Na kartonach, przymocowanych do traktorów najczęściej pojawiało się hasło „Nie pozwolimy na ugorowanie”. O co chodzi? Docelowo z produkcji rolnej ma być wyłączone 10 proc. gruntów, na razie miało być 4 proc. Niech rosną tam nawet chwasty, byle zielone- dobrze wychwytują z atmosfery dwutlenek węgla. Ziemia ma w tym czasie odpoczywać bez chemii, w przeciwnym razie wkrótce nic się na niej już nie urodzi. Jerzy Plewa, który spędził w Brukseli sporo czasu jako wysoki urzędnik odpowiadający za wspólną politykę rolną, zapewnia, że Zielony Ład obowiązek ugorowania narzucał tylko na gospodarstwa większe niż 10 ha. W Polsce prawie 80 proc. ma mniej ziemi. Po protestach Komisja Europejska ustąpiła, kar nie będzie także w przypadku gospodarstw dużych. Protesty jednak nie ustały.
Protestują mali i duzi rolnicy. Duzi, bo „na gębę” dzierżawią ziemię od małych i oddają im za to unijne dopłaty. Gdyby teraz te cudze kawałki zostawiliby nie obsiane, a dopłaty musieliby oddać im formalnym właścicielom, byliby stratni. Z Zielonym Ładem nie ma to nic wspólnego; to Pis zamroził obrót ziemią, więc rolnicy uprawiają fikcję. Właściciele ziemi nie sprzedadzą, ani nie wydzierżawią, bo tracą prawo do KRUS.
Z tego samego powodu, czyli rozdrobnienia krajowego rolnictwa, złość budzą inne ekoschematy, czyli większe dopłaty do hektara za troskę o środowisko, np. zastąpienie chemii nawozami naturalnymi, czy uprawy bezorkowe. To warunek dla całej Unii. Nasi go nie chcą, bo uważają, że większe pieniądze należą się im bezwarunkowo, a uprawy bezorkowe to kolejna fanaberia Brukseli. Unia chce, żeby ziemi nie orać, tylko ją płytko spulchniać. Eksperci stwierdzili, że orka pługiem wysusza glebę, co przy ociepleniu klimatu i coraz bardziej pogłębiającej się suszy ma ogromne znaczenie. Co gorsza, z przewracanych pługiem skib uwalnia się podtlenek azotu, który jest gazem cieplarnianym gorszym od metanu. Uprawa bezorkowa pomaga glebie oszczędzać wilgoć. Z badań Instytutu Rolnictwa i Gospodarki żywieniowej wynika, że tylko z powodu suszy rolnicy w ostatnich latach stracili 20 proc. dochodów.
Protestujący w ocieplenie klimatu jednak nie wierzą, chociaż ich najbardziej dotyka.
Nie chodzi im o to, by Zielony Ład poprawić, ma być wyrzucony do kosza, najlepiej z Unią. Bruksela jednak, pod polityczną presją, wprowadza poprawki, choćby w sprawie nawozów i środków ochrony roślin, których Zielony Ład chciał docelowo ograniczyć aż o połowę, żeby żywność była zdrowsza. Ich wpływ na zdrowie konsumentów trudno zanegować, niszczą też bioróżnorodność, pogarszają jakość gleby. A rolnicy krzyczą, że wymóg jest niesprawiedliwy, Polska zużywa bowiem na hektar średnio 2 kg szkodliwych pestycydów, a Holandia aż 8 kg. Po redukcji nam będzie wolno zużywać zaledwie kilogram, a Holandii cztery.
Grzegorz Brodziak, zarządzający Goodvalley- dużym gospodarstwem na Pomorzu, zauważa, że w Danii przywiązującej dużą wagę do ochrony środowiska ta średnia wynosi właśnie 1 kg. (…) Na kartonach protestujących nie ma informacji, że w Ukrainie na hektar zużywa się zaledwie 0,8 kg pestycydów. Protestujący przecież krzyczą, że mamy jeść polskie, bo zdrowe, a ukraińska żywność truje nas chemią. To nieprawda. Ukraina ma dobry klimat, ziemie i wielkotowarowe rolnictwo, w którym o racjonalnym użyciu nawozów decydują obserwacje satelitarne. Ale Gabriel Janowski, przed laty nieudany minister rolnictwa, teraz protestujący przeciwko Zielonemu Ładowi, wielkoobszarowego rolnictwa w Polsce sobie nie życzy. Polskie ma się opierać na małych gospodarstwach rodzinnych, które niczego optymalizować nie będą. W naszym kraju tylko 3 proc. Gospodarstw rolnych ma więcej niż 50 ha, więc przed silniejszą konkurencją trzeba zamknąć granice.”
Dwa razy nacięłam się na ziemniaki „prosto od rolnika”. Za każdym razem były tak przeazotowane, że szybko w środku czerniały. To były ziemniaki od rolnika z naszej wsi- jest zwyczaj, że wystawiają płody rolne przy bramach i można prosto od nich je kupić. Za pierwszym razem kupiłam 3 kilogramy- były dobre. Po tygodniu kupiłam, w tym samym miejscu, 15 kilo i połowa była do wyrzucenia. Jawne oszustwo. Nawet chciałam pójść i zwrócić uwagę, ale odpuściłam. Rok temu zaryzykowałam kupno ziemniaków u tego samego rolnika, bo miałam nadzieję, że ktoś mu ze wsi powiedział, co sprzedaje. Niestety, sytuacja się powtórzyła. Nigdy więcej od rolnika, sprzed bramy, nic nie kupię. Mam tu sprawdzonych sprzedawcę pomidorów (prosto z tunelu) oraz sprzedawcę truskawek (prosto z pola) i na kupnie u nich poprzestanę.
W terenie wszystkie miedze zaorane, a opryski idą na okrągło. Sadownik już trzeci rok, na tej samej ziemi, sieje kukurydzę…. To są polscy rolnicy.
Źródło:
Joanna Solska: Czarny ład, W: Polityka, nr 17/ 2024 s. 35-37