niedziela, 27 czerwca 2021

Ulubione ścieżki burz

Czwartek- parno, duszno. Po południu zaczęło trochę padać, ale niedużo. A potem? Potem to już szło bez przerwy przez 5 godzin. Burze grzmiały od zachodu, od wschodu, przesuwały się w górę Polski, ale u nas tylko raz strzeliło i po burzy. Za to ulewy takie uczciwe, były z częstotliwością co pół godziny. I, co u nas dosyć rzadkie, deszcz zacinał od wschodu. Cały wschodni taras i tarasik przed wejściem do domu, zalane po progi. Wczoraj schodziłam do piwnicy zrezygnowana- będzie trzeba szuflować, a tu niespodzianka. Tylko w kilku miejscach niewielkie kałuże. Widocznie cała woda spływała w dół ogrodu i nie zdążyła wsiąkać w ziemię. Z tymi burzami to też dziwna sprawa. Odkąd zainstalowałam w komputerze  radar pogodowy  (jakieś 3 lata temu), mogę śledzić przebieg burz na cały świecie. Oczywiście interesuje mnie najbardziej nasz region- tzn. region Czech, nasze kawałek przygranicznej Polski i ewentualnie zachód Polski. Stamtąd najczęściej idą latem fronty burzowe.

W czwartek burze przeszły dokładnie taką samą drogą, co zawsze- od południowo- zachodnich Czech, przez Morawy, zachodnią stroną Beskidów czeskich skierowały się na północ- na początku Bramy Morawskiej (na południu) front się rozdzielił. Jedna część powędrowała na północny wschód- Cieszyn, Skoczów, Bielsko, Oświęcim, Kraków, Druga część frontu poszła na zachód- Karwina, Jastrzębie, Rybnik, a potem burze rozlały się na Pszczyną, Tychami i poszły w górę na północ. U nas niebo całe w błyskawicach, słychać było niedaleko grzmoty, ale tylko ulewy, które szły za burzami, dokuczyły nam. Przypuszczamy, że takie na takie zachowanie się frontów burzowych mają wpływ pasma Karpat, Przełęcz Jabłonkowska, Brama Morawska. Pewnie na pogodę wpływają również zbiorniki wodne w Czechach- w Cierlicku i po polskiej stronie zbiorniki wodne- w Goczałkowicach, w Rybniku. Pół kilometra od nas, na zachód, jest podobno duże podziemne jezioro, co też pewnie ma jakiś wpływ na pogodę tutaj. W każdym razie bardzo często burze idą bokami, widać jak w sąsiednich miejscowościach niebo jest czarne i leje tam, a u nas cicho i kropli wody.

To są takie moje pogodowe obserwacje, które robię od bardzo dawna.

Czytamy o tragedii w Hodoninie. Straszne. I pomyśleć, że to w prostej linii 250 kilometrów od nas. Strach pomyśleć, gdyby ten front był równie mocny, kiedy dochodził do Bramy Morawskiej, bo to z niego były te burze, które chodziły bokami obok nas. Ponieważ śledziłam na bieżąco radar, widziałam te ogromne czerwone plamy, na południu Moraw, które świadczyły o intensywności burz. Części tego frontu przeskoczyła Karpaty i poszła na Słowację, większa część przyszła do Polski przez Bramę Morawską.

W ogrodzie większych strat nie ma. Niestety, deszcz wyłamał oliwnik. Akurat to drzewko, na którym mi zależało. Obok krzewy żywotnika i kaliny wielkokwiatowej nietknięte, nawet kwiaty niezbyt osypane, a oliwnik padł. Przechyliły się mocniej dwa duże modrzewie na dole w lasku. Tamtędy idzie cała woda z e zbocza i pewnie następnym podmyła korzenie, a wiatry dokonały reszty. Będzie trzeba je wyciąć. I już jestem zła, boli mnie dusza. Nie znoszę wycinania drzew.

 

Zdążyłam mu zrobić zdjęcie jeszcze przed "katastrofą, kiedy kwitł. Jego kwiaty pachną nieziemsko miodem, wanilią, cynamonem.

W tym roku nie przycinałam go, dlatego mokry "czub" przeważył i wyłamał przy ziemi pień. Spróbuję go uratować, może się uda.
A tu "matuzalem" ogrodowy😀. Stary wielki krzew serduszki okazałej. Zasadziła ją moja mama 30 lat temu przed dużym tarasem, a potem przypałętała się juka. i tak sobie przez wiele ostatnich lat rosną w zgodzie- serduszka i juka.

Był jeszcze jeden duży krzak serduszki w ogrodzie kwiatowym. W tym roku ukazały się dwa malutkie odrosty i tyle (liście serduszki zanikają na zimę).  Ratowałam je, przesadzając na nowe miejsce. Na razie ładnie się przyjęły.
W naszym ogrodzie jest bardzo dużo starych( 30 i ciut młodszych) kwiatów i krzewów. jedne trzeba wyciąć, bo się wyradzają i przestają być ładne, inne same giną. Jednak niektóre są ciągle ładne, mimo swojego wieku.


I taka sytuacja.

Wczoraj szczepienie II tura. Tym razem musieliśmy zabrać Bezkę ze sobą. Wjeżdżamy na parking, wysiadam pierwsza i lecę szybko do poradni, przedstawiam sytuację- nie możemy razem, jeden musi dyżurować w samochodzie przy psie. Nie ma sprawy. Idę pierwsza do lekarza (bez kolejki, bo jej nie ma). Owszem, zrobił solidny wywiad, ale nie badał. Ja też nie miałam ochoty na badanie, bo czuję się świetnie. Ok. można szczepić. 3 minuty i po wszystkim. Jeszcze dobrze nie wyszłam z gabinetu, kiedy proszą już Jaskóła. Mówię, że te prewencyjne 15 minut odczekam w samochodzie i wołam Jaskóła do szczepienia. Siadam w samochodzie, otwarte drzwi. Widzę, że jedzie mój kolega wuefista ze szkoły. On banan, ja banan, cześć, cześć, co słychać? Ano wszystko w porzo. I on nagle:

- A wiesz, że od lipca Asi nie przedłużyli finansowania i nie wiadomo, co dalej z tymi ośrodkami będzie?

Asia to nasza koleżanka lekarka, która założyła spółkę i NOZP. Ta spółka ma dwa budynki po starych ośrodkach zdrowia. W naszej i w sąsiedniej wsi. Nasz ostatnio wyremontowany ( już drugi raz) ten drugi w remoncie, ale funkcjonuje, lekarze leczą.

Zamurowało mnie. Owszem, czytałam, że Niedzielski ucina finansowanie w tych POZ, gdzie nadużyto teleporad, ale że dotyka to nasz ośrodek, nie przyszło mi do głowy.

- Jak to zamykają ośrodki? I co dalej?- zaskoczona jestem kompletnie, bo to naprawdę przykra niespodzianka.

- Na razie nie wiadomo. Lecę, cześć- on na to. Widać, że gdzieś mu się spieszy.

W tym momencie wychodzi Jaskół z ośrodka

- No co tam nasz kolega? Na piwko, na piwko spieszy mu się?

- A nie wiem, ale wiem, że pewnie nam ośrodki zamkną- mówię zrezygnowana.

Nie było różowo z opieką medyczną tutaj, to prawda, ale była. Dwa ośrodki funkcjonowały na zasadzie- poniedziałek, środa, piątek lekarze od rana do 18 w naszym, pozostałe dni w tamtym, a w naszym w te dni żadnego lekarza nie było. Ale można było się tam zarejestrować w te „wolne” dni”, a mieszkańcy tamtej wioski w naszym w ich „wolne” dni. Wszyscy czuliśmy niedosyt, bo często bywało, że już nie było miejsca w danym dniu- zapisy były na kilka dni później, a co mi po tym, kiedy w danym dniu byłam chora. Nawet teleporady tak zapisywano. Lekarze też nie wszyscy rozgarnięci, a powiedziałabym, tacy sobie.  Czyli ogólnie to kulało, ale było. Nie było problemów ze skierowaniami (w recepcji lub teleporada) z wykonywaniem EKG, różnych badań krwi, itp. Tylko do lekarza trudno było się bezpośrednio dostać. Personel, obsługa pełna kultura i tylko nam pozazdrościć, bo już w sąsiednim ośrodku Jaskół usłyszał co nieco z ust pewnej pani rejestratorki, nie mówiąc o tym, że krzyczała na pacjentów i ich ustawiała.

No i mamy zagwozdkę. Na drzwiach ośrodka żadnej informacji- sprawdzałam- nie ma na ten temat. Możemy się przepisać do sąsiednich POZów, ale to już wyprawa. Do każdego od 5 do 15 kilometrów. Niby niedużo, ale akurat nie ma do tych miejscowości bezpośrednich autobusów (nie każdy ma samochód). No i jak dwie wsie zasilą te POZy, to kolejki się w nich wydłużą.

Młoda powiedziała mi, że były skargi od mieszkańców (nie wiemy czy z naszej, czy z tamtej wsi), że nadużywa się teleporad.

Z jednej strony, rzeczywiście mogło tak być i ludzie się wkurzyli, z drugiej strony, kiedy zamkną nam ośrodki, w ogóle będzie trudno dostać się do lekarza.

Sama nie wiem, co o tym myśleć. Nie znam przyczyn, nie znam okoliczności, trudno kogokolwiek teraz obwiniać za zaistniałą sytuację. No i co to szukanie winnych teraz da?

O działaniach ministra zdrowia powiem tylko tyle- znów postawił wszystko na głowie bez dania racji, bez dania czasu, bez konkretnych działań, utrudnił życie nie tyle lekarzom, co pacjentom. Na razie jestem przygnębiona całą sytuacją.

Do lipca zostały trzy dni robocze.

P.S. Po drugiej dawce szczepienia, po 24 godzinach od, nie mamy żadnych, ale to żadnych objawów ubocznych.

Beza zawsze na topie

Na wschodnim tarasie, który woła o remont generalny. Z majstrem umówieni jesteśmy na maj w przyszłym roku. Zobaczymy, może się uda w końcu doprowadzić taras do porządnego stanu.

To miejsce w sieni jest ukochanym przez Bezę. Zwłaszcza w upał. Posadzka zimna, drzwi pootwierane, jest przewiew i jest, co najważniejsze, ogląd na całość- kto wchodzi, co się dzieje przy bramce, kto jest w domu i gdzie. Nasz pasterski pies musi mieć kontrolę nad stadem domowym.
 


 

środa, 23 czerwca 2021

Odszedl wielki Jazzman.

 


Niedawno przytaczałam jego wypowiedź na temat bluesa https://poranek55.blogspot.com/2021/05/co-ma-joik-do-bluesa.html, a dzisiaj czytam:

„Nie żyje Wojciech Karolak, wybitny polski muzyk jazzowy i kompozytor. Informację o jego śmierci potwierdził portalowi tvn24.pl przyjaciel Karolaka Artur Andrus. Wcześniej poinformowała o tym PAP, powołując się na wpis dziennikarza muzycznego Hirka Wrony. Wojciech Karolak miał 82 lata. Prywatnie był mężem Marii Czubaszek.

"Wojciech Karolak usnął snem wiecznym. W spokoju i ciszy. R. I. P." - napisał w środę na Twitterze dziennikarz Hirek Wrona.

Informację o śmierci Karolaka podał w mediach społecznościowych także gitarzysta Marek Napiórkowski. "Mieliśmy grać za 2 tygodnie. Niewyobrażalna strata… Wielki muzyk i cudowny człowiek. Każde granie z Nim było wielką lekcją, a przebywanie najczystszą przyjemnością. Był człowiekiem niezwykłej klasy, pełnym niegdysiejszego wdzięku i cudownego humoru. Żegnaj mistrzowski Zającu! R.I.P" - napisał muzyk i kompozytor jazzowy.

Wirtuoz organów Hammonda

Karolak był jednym z najbardziej znanych polskich wirtuozów organów Hammonda. Współpracował z takimi artystami jak Andrzej Trzaskowski, Krzysztof Komeda, czy Jarek Śmietana. Jego żoną była Maria Czubaszek.

Przygodę z muzyką zaczynał jako saksofonista. W 1961 porzucił ten instrument i przestawił się na klawisze. Rok później założył, wspólnie z Romanem Dylągiem i Andrzejem Dąbrowskim The Karolak Trio, z którym nagrał swoją pierwszą autorską płytę. 

Karolak pisał piosenki rozrywkowe i kabaretowe. Autorką tekstów do wielu z nich była Maria Czubaszek. Tworzył także muzykę filmową i teatralną, m.in. do filmów: "Filip z konopi", "Konopielka", "Bardzo spokojna wieś", "Szczęśliwy brzeg", "Miłość z listy przebojów", czy "Przyłbice i kaptury".

Wojciech Karolak był wielokrotnie nagradzany i wyróżniany. Jak przypomina portal Culture.pl, w ankietach magazynu "Jazz International" w latach 1973-74 został uznany za organistę jazzowego Europy, a w rankingu "Jazz Forum" wielokrotnie zwyciężał w kategoriach: aranżer (w latach 1983-86) i organista (1983-88, 1990 oraz 1992-2001). W 2010 został uhonorowany nagrodą "Złoty Fryderyk" za całokształt osiągnięć artystycznych. W 2016 roku muzyk został laureatem Polskiej Nagrody Filmowej Orzeł za ścieżkę dźwiękową do filmu "Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy".

https://tvn24.pl/polska/wojciech-karolak-nie-zyje-muzyk-mial-82-lata-5129274


 


 

 

 

poniedziałek, 21 czerwca 2021

Sezon kąpielowy czas zacząć

Nastał sezon kąpielowo- basenowy. W naszym ogrodzie basen rozkładany jest, w czerwcu, od 8 lat i to już tradycja ogrodowa. Natomiast spostrzegłam, że w zeszłym roku sąsiedzi kupili baseny. Widocznie w podjęciu decyzji pomógł im lockdown, ponieważ nie  mogli z dzieciakami jechać na duże baseny, które są w okolicy. Najpierw, w piątek, spadło ciśnienie wody w kranie- napuszczano wodę do basenów, potem zaczęły rozlegać się radosne pokrzykiwania dzieciaków- pierwsza kąpiel w lodowatej wodzie.

Kiedy byłam dzieckiem, chodziliśmy z rodzeństwem oraz ojcem nad stawy. Do wyboru mieliśmy trzy.

Pierwszy, dosyć spory, był za ruchliwą drogą. Z jednej strony otoczony wysoką groblą, z drugiej łąkami. Nad tym stawem zbierało się póŁ wsi i zawsze tam było tłoczno, bo „plaża’ trawiasta  z dostępem do wody (jedynym),  była mała. Dno w tym stawie było gliniaste i kiedy kąpała się większa liczba osób, woda robiła się brązowa, taki żur. Teraz mogę powiedzie Fuj!, ale wtedy ciągnęło nas do wody i do kąpania się, bo przecież była to niesamowita frajda. Po takiej kąpieli kostium wyglądał jak szara ścierka i przy praniu go woda robiła się mętna. Przy tym stawie zawsze był niesamowity harmider, dzieciaki biegały, w wodzie chlapały się, były krzyki, nawet płacz. Ale nikomu to nie przeszkadzało. Wtedy to był normalka. Nad ten staw chodziliśmy może ze dwa lata, a potem mama stwierdziła, że droga robi się coraz bardziej niebezpieczna (Katowice- Wisła) a tata nie zawsze miał czas. Zaczęliśmy chodziĆ kąpać się w stawie za naszym polem i łąką.

Ten staw był dosyć blisko domu (może 500 metrów w linii prostej), ale trzeba było do niego iść lasem (może z kilometr z kawałkiem?), bo przez łąkę dochodziło się do trzcin, a tam nie było możliwości przedostać się do tafli wody. Najczęściej jeździliśmy nad ten staw na rowerach. Docieraliśmy leśnymi duktami do grobli, która z jednej strony oddzielała staw od lasu. Grobla była przedzielona jarem- dołem szedł rów z wodą. Schodziliśmy po zboczu grobli, przenosiliśmy rowery przez ten rów i wdrapywali na górę grobli. A potem już prosta droga do pidła, gdzie było najgłębiej. Na grobli (za nią był las, a na niej rosły brzozy i krzaki kruszyny), przy pidle zostawialiśmy rowery i do wody. Nad ten staw nikt nie chodził się kąpać, prócz nas. Najbliżej było do leśniczówki, do innych domów daleko. Woda była czysta, ale kiedy się wchodziło do niej, nogi zapadały się po łydki  w warstwę czarnego mułu i po chwili unosiły się w wodzie mułowe zawiesiny. Muł był lodowaty, a ten kontrast między nagrzaną górną warstwą wody i lodowatym mułem, czasem ciężko było wytrzymać. Staraliśmy się, zatem, pływać, a nie chodzić po dnie. I w tym stawie nauczyłam się dobrze pływać, bo „musiałam”. Miałam 8 lat, kiedy cały staw przepłynęłam- prawie dwa baseny olimpijskie- 50 metrów w jedną, 50 z powrotem. W sumie staw był płytki, bo na prawie całym obszarze woda dochodziła miejscami do 1,5 metra, ale przy pidle i w tam gdzie szedł „rów” (przez środek stawu), wody było prawie 2 metry. Z pidła skakało się na główkę lub na nogi do wody. Lepiej było na główkę, dlatego każde z nas szybko nauczyło się tego i nauczyło się odpływać od pidła pod wodą. Kiedy nasz ojciec doszedł do wniosku, że nie musi nas pilnować, bo dajemy radę, przestał z nami nad stawy chodzić. Miałam wtedy 11 lat, brat 8, a siostra… siostra była już panienką i dawno przestała łazić ze smarkatym rodzeństwem. Tak sobie teraz myślę, że dzięki ojcu, który nie ingerował zbyt mocno w to, co wyprawialiśmy w wodzie, oswoiłam się z nią bardzo dobrze, bardzo szybko nauczyliśmy się pływać i nigdy nie miałam problemów ze zrobieniem karty pływackiej, a miałam je aż dwie. Jedną uzyskałam w LO, a drugą na studiach, bo wuefista stwierdził, że tę pierwszą dostałam „na ładne oczy” jak to dziewczyny. Nic z tego, pierwszą wypływałam solidnie zgodnie z wszystkimi wymogami, a drugą ze „źdźbłem w zębach”.

Trzeci staw był daleko w lesie. Jeździliśmy nad ten staw z ojcem i tylko pod jego kontrolą mogliśmy się w nim kąpać. Raz, że trzeba było przeprowadzać rowery przez tory, a pociągi wtedy dosyć często jeździły, a po drugie- staw był duży i głęboki. To znaczy wzdłuż brzegu, w pasie na szerokość 20 metrów, głębokość wynosiła 2 metry, a potem, ku środkowi było coraz płycej i na środku był tylko metr wody. Przepływaliśmy te 20 metrów i potem już była „zabawa” na środku. Nikt z nas, nigdy nie poważył sam kąpać się w tym stawie. Nie było potrzeby, przecież mieliśmy swój ”prywatny” staw za łąką. A ten trzeci traktowaliśmy jako punkt docelowy wycieczek rowerowych. Bo to były piękne wycieczki. Jechało się cały czas przez las, mijało inny staw, dojeżdżało do torów. Potem brało się rowery „w łapy” i tachało na nasyp, piorunem przechodziło przez tory, schodziło się z nasypu i za rowem przeciwpożarowym, zaczynał się dukt w lesie, prowadzący do stawu i dalej lasem w pola. W letnim lesie było chłodno, cicho. Czasem odezwała się wilga, czasem wiatr przeleciał w koronach drzew. Mieliśmy też dodatkowe atrakcje. Jedną z nich była przerzucona 4 metrowa belka szerokości podkładu kolejowego („robiła” ona za mostek), przez którą trzeba było przejechać lub przeprowadzić rower, a przerzucona ona była nad dosyć wysokim jarem (może z 2,5 metra, ale dla nas dzieci, była to niebotyczna wysokość). Różnie pokonywaliśmy tę przeszkodę. Rozpędzaliśmy się i za jednym zamachem przejeżdżaliśmy po belce ryzykując zwalenie się na dno jaru- nierzadko tylne koło roweru na ostatnim metrze ześlizgiwało się z belki i ostatnim podciągnięciem pedałów łapaliśmy równowagę już po drugiej stronie. Innym sposobem było przeprowadzanie roweru po belce, co wymagał niewiarygodnego utrzymywania równowagi, bo my i rower to jak tancerka na linie. Kto nie chciał ryzykować, zsiadał z roweru, schodził w dół i przeprawiał się przez strumyk płynący jarem, wdrapywał się z rowerem na groblę i już. Ale najczęściej nie chciało nam się złazić- wyłazić, toteż zamienialiśmy się w linoskoczków i na wstrzymanym oddechu, przeprowadzaliśmy rowery po belce. Tę przeszkodę musieliśmy pokonywać również, gdy jeździliśmy kąpać się w „naszym” stawie. Inną leśną atrakcją były korzenie drzew, które przecinały leśne ścieżki. A że taka ścieżka była gliniasta, ubita i mokra, bo nie dochodziło do niej słońce, toteż przejazd przez każdy korzeń powodował ślizganie się kół na nim a potem na tej ubitej, mokrej glinie. I tu też jednym ze sposobów było jechanie na pełnym gazie, by nie stracić równowagi na ślizgu po korzeniu. Ale nie zawsze się to udawało i od czasu do czasu któreś z nas waliło się z rowerem oraz  z jękiem na ścieżkę. Była również wąziutka ścieżynka, prowadząca bokiem mokradła z głębokimi kałużami pełnymi wody. Rzadko ten fragment drogi był suchy. A z drugiej strony tej wąziutkiej ścieżynki był rów. Było również dosyć spory fragment ścieżki zarośniętej po bokach, dołem ostrężynami oraz pokrzywami, a górą krzakami kruszyny i leszczyny. Trzeba było równocześnie pilnować się, by nie podrapać gołych nóg i szybko uchylać się przed gałęzią, by nie stracić oka, albo nie zaliczyć szramy przez policzek. Zresztą ręce i nogi mieliśmy wiecznie podrapane. Chodziło tylko o to, by nie złapać większej rany. Podobną ścieżką jeździło się przez las do szkoły. Dołem jeżyny i pokrzywy, górą gałęzie krzaków. Na szczęście dla naszych nóg, częściej jeździliśmy przez łąkę (alternatywa do leśnej drogi), potem pokonywaliśmy kawałek wąskiej ścieżki wzdłuż ogromnego błota oraz traktorowych kolein, po desce- kładce nad zabagnionym rowem (na szczęście szerokiej i krótkiej) i potem już dosyć szeroką drogą, wyjeżdżoną przez traktory z PGRu, przez las. Ale żeby nie było zbyt pięknie z tą ścieżką przez łąkę, to należy zauważyć, że do szkoły jeździliśmy rano, a rano łąka była cała w rosie, dlatego często mieliśmy mokre nogi i sandały.

Hmmmmm…. Jak teraz patrzę na to, co wyrabialiśmy na tych rowerach, by pokonać cała trasę od domu do stawu, to stwierdzam, że byliśmy nie tylko mocno wygimnastykowani, ale kompletnie pozbawieni wyobraźni. Jak to u dzieci. Poza tym, nie przejmowaliśmy się wywrotkami, zadrapaniami, siniakami czy mokrymi tenisówkami o zmoczonych i ubłoconych pupach nie wspominając. Matka na nasz widok tylko załamywała ręce i kazała się przebierać. Po czym, po kilku godzinach, przychodziliśmy do domu ubłoceni, spoceni, potłuczeni, ale nieziemsko szczęśliwi. Jak młode psiaki po dobrej zabawie. 

Tenisówki prało się w zimnej wodzie i suszyło na słońcu (kiedy wyschły, były sztywne jak karton), skrzywione kierownice oraz koła w rowerach "prostowało" na bieżąco, z łańcuchami było to samo. Spadł, stawało się, odwracało rower, naciągało łańcuch i dalej do przodu. A że czasem łapy od smaru mimochodem wytarło w bluzkę lub spodenki? A kto by się w tym momencie tym przejmował. W domu brało się kawałek masła , smarowało miejsce zabrudzone smarem i, o dziwo, plama schodziła. Umieliśmy łatać dętki, dokręcać poluzowane śruby...tych awarii było dosyć sporo, bo jeździliśmy na tych rowerach jak opętani, nie patrząc na dziury, doły, kamienie, korzenie itp. A rowery były z "odzysku", po "kuzynach" i po przejściach. Rodziców nie było stać na nówki. Może i lepiej?

Nawiasem podziwiam nerwy mojej matki (a może to było coś innego?), bo potrafiliśmy (razem lub indywidualnie) znikać na 3- 5 godzin, informując tylko "idę do lasu". Albo nic nie mówiłam, kiedy miałam wszystkich i wszystkiego dość. Mam wrażenie, że wiedzieliśmy, gdzie są granice bezpieczeństwa, lub grał w nas instynkt. W każdym razie przetrwaliśmy, bez większych szkód, leśne życie.

Kąpać się w stawie, przez wakacje, chodziłam aż do naszej przeprowadzki do innego domu. Miałam wtedy 17 lat. Chyba nie muszę mówić, że nie chciałam opuszczać leśniczówki, lasu, stawów.

Czyli….. czyli sezon basenowy rozpoczął się.

Moje mizerne storczyki. Mają już po naście lat, jednak trwają. Bardzo je lubię, ale nie mam do nich ręki. Co dwa tygodnie wstawiam donice do wody, by naciągnęła nią kora, która jest w donicach. I to wszystko. A storczyki sobie są i dosyć często kwitną.



 

A tu ciekawostka. Raz w tygodniu (teraz rano) przelatuje nad naszym domem samolot transportowy. Startuje w Ostrawie i ląduje w Taszkiencie. Nad nami jest na wysokości 5000 metrów. Udało mi się zrobić zdjęcie na początki czerwca o 7. rano. 

 


Dzisiaj przeleciał nad nami o 9,30.

 W zeszłym roku dwa razy podglądałam go, jak podchodził do lądowania w Ostrawie. Było to około 22. wieczorem. Nad głową przelatywał ogromny cień z błyskającymi światłami. Huk był potężny. Kiedy podchodzi do lądowania jest nad domem na wysokości około 1000 metrów. Jednak bardziej go słychać, gdy się wznosi. Do lotniska w Ostrawie jest około 60 km. Dwa następne lotniska (Pyrzowice koło Katowic i w Krakowie) są w odległości każde 100 km (w linii prostej), dlatego mam tutaj świetne widowisko, kiedy z nich startują, lub podchodzą do lądowania na nie, samoloty. A w ogóle, to ruch samolotowy wraca do normy, czyli jest ich na niebie coraz więcej (nad nami idą dwa korytarze na krzyż). I jeszcze są dwa lotniska sportowe dużo bliżej- w Bielsku- Białej i w Rybniku. Z nich latają małe samolociki- małe ale bardzo hałaśliwe i jest i dużo.

A tak wygląda w oryginale

https://www.jetphotos.com/photo/10187559

Co lata nam nad głowami można śledzić tu:

https://www.flightradar24.com/60,15/6

 

 

 

 

piątek, 18 czerwca 2021

Uszatka

 


W kwietniu pojawiła się w naszym ogrodzie sowa uszatka. Nie zorientowałabym się, gdyby nie harmider, jaki urządziły kosy. Zauważyłam, że kiedy tylko pojawi się sowa, to kosy lub (jak parę lat temu) zięby, strasznie są zaniepokojone, latają z drzewa na drzewa i okropnie „krzyczą”. Małe ptaki nie lubią sów i tak na nie reagują. Małe ptaki boją się też krogulca, wówczas uciekają w popłochu, w milczeniu.  Dlatego, kiedy słyszę zaniepokojone głosy kosów lub innych ptaszków, mogę spodziewać się sowy na którymś drzewie. I tak było tym razem. Najpierw sowa siedziała na tui, potem kosy przegoniły ją na sekwoję. Dała się sfilmować, wiem, że mnie widziała, ale siedziała i nie miała zamiaru odfrunąć. Oprócz tego, że denerwowały ją atakujące kosy, zachowywała się spokojnie a wszystko inne miała w swym zakrzywionym, sowim nosie. Posiedziała może ze trzy godziny i znikła. Pewnie poleciała do zagajników, gdzie, wydaje mi się, gniazduje. Mogę się mylić, ponieważ parę lat temu miała gniazdo na sośnie w naszym ogrodzie. Tym razem jednak żadnych śladów gniazdowania nie zauważyłam. Natomiast gniazdowały krogulce. Na szczęście skończyło się na jednym lęgu i w lasku jest spokój. Nie słuchać żadnego pipiskiwania młodych krogulców.

Jest upał, o godzinie 11 na zachodniej stronie domu termometr podokazywał +26 stopni, na wschodniej, w cieniu, +35 stopni. Wczoraj było podobnie, ale po południu zerwał się wiatr i chłodził trochę powietrze. Patrzyłam na prognozę miesięczną. Do końca czerwca, u nas, ma być temperatura w granicach +24-26 stopni i deszczu tylko trochę. No, ale to prognozy, a te nie zawsze się sprawdzają.

 


 


Piękna jest ta uszatka. Ma takie ogromne oczy, które przypominają mi oczy pluszowego misia, którego miałam w dzieciństwie. Ogromne, z pomarańczowymi obwódkami, uważnie wpatrzone.

Na marginesie

Swoją drogą, jakim podłym trzeba być człowiekiem, by najpierw celowo zmanipulować informację, potem perfidnie sfabrykować kłamstwo, powielać go, drwić szydzić i jeszcze cieszyć się z czyjegoś nieszczęścia?

Jakim trzeba być człowiekiem, by bezrefleksyjnie podjąć tę informację, nie zastanawiając się, czy jest ona prawdziwa i rechotać  z czyjegoś nieszczęścia?

 Podłość ludzka nie ma granic. Podłość ludzka nie chce znać granic.


 

 

 

wtorek, 15 czerwca 2021

"Wszyscy robią za gliniarzy..."

W „Gazecie Wyborczej”, w dziale „Literatura”,  ukazał się interesujący artykuł. Jest to fragment wstępu do książki „Biblioteka przetrwania”, francuskiego pisarza Frederica Beigbedera. Przeczytałam i pomyślałam sobie, że może się komuś spodobać podejście autora do wielu nurtujących nas problemów, związanych ze współczesną egzystencją.

Enfant terrible francuskiej literatury o cancel culture: Nadzorować i karać, wersja 2.0 [LE FIGARO]

 

Frédéric Beigbeder: - Wszyscy robią za gliniarzy: na ulicy, kiedy ktoś nie ma maski, i na Twitterze, kiedy napisze coś nie po naszej myśli. Krytykujemy państwo policyjne, a sami jesteśmy problemem - my, policyjni obywatele. Dlaczego wszyscy stali się tak drażliwi?

Kocham moralistów, nienawidzę moralizatorów. I zastanawiam się, dlaczego lewica ma ciągle problem z wolnością. Dlaczego osoby najbardziej humanistyczne i postępowe w świecie zawsze w końcu chcą cenzurować, wymazywać, zakazywać?

Uwaga: literatura piękna nie służy niczemu. Do pisarstwa pasuje brytyjska zasada „never explain, never complain". W dobrej powieści autor niczego nie wyjaśnia i nie marnuje czasu na narzekanie.”

 

We Francji ukazał się właśnie zbiór pięćdziesięciu artykułów Frédérika Beigbedera o literaturze z „Le Figaro Magazine". Poniższy tekst to fragmenty długiej przedmowy z tej książki, zatytułowanej „Bibliothèque de survie" (Biblioteka przetrwania).

 

***

 

„Literatury nie należy osładzać, wygładzać ani oczyszczać. Najlepsze książki bywają lubieżne, obrzydliwe, zaślinione i obsceniczne, liczą na naszą potrzebę podglądactwa, demaskują to, co społeczeństwo chciałoby ukryć, ujawniają ciemną stronę człowieczeństwa, tworzą piękno z perwersji, badają granice i je przekraczają, łamiąc zakazy.

Ale przede wszystkim wtrącają się w coś, co ich z pozoru nie dotyczy.

Dobra książka nie ma zapędów pedagogicznych.

Nigdy bym nie przypuszczał, że tytuły moich dwóch pierwszych esejów o literaturze, opublikowanych w latach 2001 i 2011, okażą się tak prorocze: „Ostatni remanent przed likwidacją" i „Wstępny bilans po apokalipsie". Kiedy zaczynałem niniejszy, trzeci tom, policja pilnowała księgarni zamkniętych przez francuski rząd. Zapewniam, że wolałbym się mylić, ale w 2020 r. nadszedł, faktycznie, koniec mojego świata.

Myślałem, że byłem pesymistą kierującym się względami estetycznymi, kiedy wbrew sobie wieszczyłem przyszłość. Dziesięć czy dwadzieścia lat temu opisywałem literaturę zagrożoną zagładą – teraz, w okresie od marca do listopada ubiegłego roku, została ona uznana oficjalnie przez państwo za „działalność nieistotną". Mój tom „Bibliothèque de survie" z roku 2021 to podręcznik walki ukazujący się w świecie, w którym sprzedaży książek zakazał system biopolityki (termin nie mój, tylko Michela Foucaulta, który tak właśnie nazwał kontrolę państwa nad naszymi ciałami w „Nadzorować i karać").

Musimy się z tym zmierzyć, zamknięcie bowiem francuskich księgarń przez ministerstwo zdrowia było tylko kolejnym etapem rozpoczętego dużo wcześniej procesu niszczenia literatury. Szaleństwo cenzury, o którym tu mówię, jest wcześniejszym, głębszym zjawiskiem. Wywodzi się z kultury wymazywania, będącej pokłosiem rodzącej się w latach 90. amerykańskiej poprawności politycznej.

Muszę w tym miejscu wyznać coś, co rozczaruje moich fanów: jestem zwolennikiem politycznej poprawności. Zniechęcanie do publikowania tekstów seksistowskich, rasistowskich i homofobicznych wydaje mi się bezwzględnie konieczne. Jeśli słyszę na przyjęciu, jak ktoś nazywa kogoś „brudną suką", „czarnuchem" lub „pedałem", walę go krzesłem, bo obawiam się, że moimi małymi pięściami niewiele bym zdziałał.

Karierę krytyka literackiego zaczynałem w latach 80. w magazynie „Globe". W powieści „99 francs" („29,99", wyd. polskie 2000) zwalczałem rasizm w reklamie. W filmie „L’amour dure trois ans" (Miłość trwa trzy lata) sportretowałem małżeństwo homoseksualne przed legalizacją we Francji tej instytucji. Mam na koncie powieść „Au aide pardon" (Pomóż przebaczyć) i jej filmową adaptację „L’idéal", których tematem była walka z seksizmem, rasizmem, transfobią i pedofilią w świecie mody. Przez trzy sezony byłem nawet satyrykiem w porannym programie France Inter, gdzie składałem trybut poprawnemu myśleniu.

Dzisiaj jednak zmuszony jestem przyznać, że poprawność polityczna niszczy wolność wypowiedzi na wiele sposobów, jakkolwiek zawsze uprzejmie.

Tym, co łączy kryzys pandemiczny z kulturą wymazywania, jest nadwrażliwość. Wkroczyliśmy w epokę psychicznego komfortu. Nie akceptujemy już choroby, ba, nie chcemy się nawet denerwować. Wszyscy robią za gliniarzy: na ulicy, kiedy ktoś nie ma maski, i na Twitterze, kiedy napisze coś nie po naszej myśli. Krytykujemy państwo policyjne, a sami jesteśmy problemem – my, policyjni obywatele. Dlaczego wszyscy stali się tak drażliwi?

Walka z dyskryminacją polega dziś na dyskwalifikacji książek ze względu na płeć autora, jego karalność, datę urodzenia, pochodzenie społeczne lub kolor skóry. Doszło do tego, że chcemy zakazywać dzieł, których autor nie jest przykładnym obywatelem lub którego biografia kłóci się z tematem jego artystycznej wypowiedzi, oraz tniemy fragmenty, które mogą obrazić mniejszości. Część chce medialnego bojkotu autorów, z którymi się po prostu nie zgadza, a część chwali się, że już nie czyta książek napisanych np. przez mężczyzn.

Idea poprawności politycznej była szlachetna, ale miała wadę – zakładała, że literatura realizuje misję, którą jest powszechne oświecenie, wskazanie drogi do lepszego świata i głoszenie dobra wolnego od fascynacji złem, co umocni masy i doprowadzi je do krainy doskonałej szczęśliwości.

Nie taka ma być jej rola.

Jak pisze w najnowszej książce („Agent secret", 2021) Philippe Sollers: „Literatura nie ma głosić dobra. Ma ostrzegać". W Holandii ludzie poprzez media społecznościowe zarzucili tamtejszej tłumaczce czarnej poetki z USA Amandy Gorman, że jest biała. W obliczu zajadłego ataku na taką skalę Marieke Lucas Rijneveld [Rijneveld deklaruje swoją niebinarność, używa dwojga imion, żeńskiego i męskiego] musiała zrezygnować z przekładu. Oto nowy świat, w którym czarnych mają tłumaczyć wyłącznie czarni, a białych biali To zaprzeczenie otwartości.

Wierzyłem, że literatura polega, wprost przeciwnie, na poznaniu tego, czego się nie zna. Tłumacz niczego nie „zawłaszcza" – próbuje tylko postawić się w sytuacji kogoś innego. Jedyne, o co się go/ją prosi, to talent. Autor, który mówi o tym, czego nie zna, może być równie błyskotliwy jak pisarz opowiadający o tym, co zna. Literatura winna pozwolić artystom wyobrazić sobie inne życie. To kwestia ciekawości. U Rabelais’go Panurg tłumaczy Pantagruelowi, że jest głodny na trzynaście sposobów, m.in. po grecku, łacinie, baskijsku i w trzech nieistniejących językach. To głód poznania wszystkiego, co obce. To chęć pożarcia całego świata.

Jeśli zabronimy pisarzom mówienia we własnym języku o życiu innych ludzi, to od razu lepiej także zamknijmy granice, zabrońmy podróżowania i oddzielmy ludzi od siebie. Ups, przepraszam, właśnie tak jest w tej chwili.

Literatura nie ma nas wzmacniać ani niwelować nierówności

Poprawia się niektóre tytuły (nie ma już „Dziesięciu murzynków" Agathy Christie, tylko „I nie było już nikogo"), inne (jak dzienniki oskarżonego o pedofilię Gabriela Matzneffa) usuwa się pieczołowicie z księgarń.

Dziś baśń o śpiącej królewnie to apoteoza gwałtu, a „Przeminęło z wiatrem", podobnie jak „Księga dżungli" Kiplinga, uchodzi przede wszystkim za powieść rasistowską. „Carmen" to godna potępienia inscenizacja mordu na kobiecie, ale co zrobić ze sztuką Bernarda-Marie Koltèsa z 1980 roku „Combat de nègre et de chiens" (Walka murzyna z psami)? Zmienić tytuł sztuki na „Walka ofiary rasizmu z psowatymi"? I co powiedzieć o powieści Dany’ego Laferrièrego z 1985 roku „Comment faire l’amour avec un nègre sans se fatiguer" (Jak bez wysiłku kochać się z murzynem), pierwszą prowokacyjną powieścią członka Akademii Francuskiej pochodzenia haitańskiego, opowiadającą o rozwiązłym życiu seksualnym młodego czarnego mężczyzny, który słuchając jazzu, przelatywał w Montrealu białaski w zemście za niewolnictwo? Wywalamy z księgarń czy nie?

Redaktor Bruce’a Wagnera poprosił go o usunięcie słowa „fat", przymiotnika opisującego osobę tłustą. Zasugerowano, by pisał „solidna" lub „z pewną nadwagą", ale nigdy „tłusta". Bruce porzucił wydawnictwo i opublikował najnowszą książkę w sieci. W Stanach Zjednoczonych studenci literatury, zaszokowani lekturą „Wielkiego Gatsby’ego", domagali się publikowania ostrzeżeń o niestosownych treściach, adresowanych do ludzi wrażliwych, o tym, że Tom Buchanan brutalnie nęka żonę Daisy.

Pisarz Philippe Muray miał rację: „Od czasu nastania  Imperium Dobra dobro ma się gorzej".

„Culture woke", „kultura przebudzona", walczy z dyskryminacją rasową, społeczną, religijną i seksualną. Jako pisarz poprawny politycznie jestem wrogi wszelkim formom rasizmu, ale wiem też, że rolą powieści nie jest naprawa niesprawiedliwości. W rzeczywistości powieści nie mają żadnej misji. Celem literatury nie jest umacnianie nas ani zwłaszcza niwelowanie nierówności społecznych.

Uwaga: literatura piękna nie służy niczemu prócz tego, by być piękna i dawać przyjemność czytelnikom. Do pisarstwa pasuje brytyjska zasada „never explain, never complain". W dobrej powieści autor niczego nie wyjaśnia i nie marnuje czasu na narzekanie. Czy naprawdę powinniśmy amerykanizować francuskie zachowania kulturowe?

Musimy stoczyć najważniejszą walkę XXI wieku, nie rezygnując z artystycznej wolności, w tym prawa do błędów i do zbrukania się, by zrobić z błota złoto.

Prix Renaudot to niezależna nagroda literacka, która nic nie kosztuje francuskich podatników. Jurorzy wręczają ją komu chcą i nie są przed nikim odpowiedzialni [Beigbeder nie spodobał się w roli członka jury nagrody Renaudot autorowi „The New York Times"]. Krytyka literacka musi pozostać sztuką w pełni niedemokratyczną. Może to nic wielkiego, ale dla przyszłości literatury, nie tylko francuskiej, kluczowe jest to, by sztuka nie trafiła pod kontrolę Imperium Dobra.

Podsumowując moje stanowisko jednym zdaniem: kocham moralistów, nienawidzę moralizatorów. I zastanawiam się, dlaczego lewica ma ciągle problem z wolnością. Dlaczego osoby najbardziej humanistyczne i postępowe w świecie zawsze w końcu chcą cenzurować, wymazywać, zakazywać? Choćbym uważał się za nie wiem jak ekoodpowiedzialnego alterglobalistę, w tej kwestii lewica pozostaje dla mnie prawdziwą zagadką. Czy nie dałoby się być naraz zaangażowanym demokratą?

Życzliwość to druga twarz autorytaryzmu

Eumenidy w sztuce Ajschylosa to po grecku „życzliwe", ale w wersji łacińskiej boginki stają się „furiami". Co chcieli nam powiedzieć Rzymianie w sandałach? Że życzliwość zamienia się we wściekłość? Życzliwi mają wężowe włosy, a z oczu cieknie im krew. Przesłanie jest jasne: uważajcie na życzliwość, która zawsze wyradza się w szaleństwo na punkcie bezpieczeństwa.

Było tak kiedyś, jest dziś i będzie w przyszłości, dopóki istnieć będą życzliwi zbawcy ludzkości, pragnący narzucić swoją dobroć wszystkim, których uznali za złych. Od starożytności drugą twarzą autorytaryzmu była życzliwość. W końcu zamknięcie księgarń, teatrów, kin i dyskotek nie było przypadkowe – to w sumie dość logiczna konsekwencja – troska o zdrowie zmienia się w politycznie poprawną obsesję bezpieczeństwa, od której prosta droga do nienawiści do wolności zgromadzeń, do uścisku dłoni, do tańca, ale też do debaty i namysłu. Aby chronić się w należyty sposób, wszyscy muszą maszerować równym krokiem i słuchać BFM TV – żadnej dyskusji, żadnej kultury, żadnej myśli, sama dyscyplina.

Co do ratowania życia nie możemy już pozwolić sobie na luksus wątpienia. Słysząc słowo „kultura", minister zdrowia wyciąga rewolwer, a słysząc słowo „zdrowie", minister kultury zamyka gębę. Nawet w otwartych restauracjach toczą się rozmowy – zamknąć, do cholery.

Higiena to nie humanizm.

Ostrożność to purytanizm.

Nowy maccartyzm to nowy jansenizm.

Wracamy do początków XVII wieku, kiedy jansenizm z Port Royal uczył cnoty pyszny dwór Ludwika XIV. Stoimy w obliczu powrotu moralności protestanckiej, wrogiej wszelkiej fantazji i przyjemności uznanej za dekadencką. W rzeczywistości żyjemy w czasach nowej wojny religijnej między katolikami (Francuzami) i protestantami (Amerykanami), a naszym Bogiem jest Twitter. Bo higiena może być fizyczna (myj ręce i nikogo nie całuj), ale też psychiczna (nie myśl inaczej niż władza, wszelka polityczna niepoprawność karana będzie medialnym zakazem). Strach i empatia każą nam akceptować zakazy i cenzurę.

Tak oto poprawny politycznie pisarz objawia się jako orędownik niepoprawności literackiej. Niewykluczone, że – czego nie zauważyłem – mój wiek, moje pochodzenie społeczne, moja biała skóra i toksyczna męskość określiły w ostatniej instancji moje upodobania.

tłum. Sergiusz Kowalski

https://wyborcza.pl/7,179012,27185359,enfant-terrible-francuskiej-literatury-o-cancel-culture-nadzorowac.html#S.main_topic_3-K.C-B.1-L.3.maly

Mimo wszystko optuję za poprawnością polityczną, mimo iż z wieloma spostrzeżeniami autora, przeciw niej, się zgadzam. I na tym poprzestanę.

PS. Zaznaczenia fragmentów „tłustym drukiem” jest oryginalne.

Dzisiaj zmarł Zbigniew Nikodemski, autor tekstu do piosenki „Zaopiekuj się mną” grupy Rezerwat. Smutne to.


 

 

 

 

niedziela, 13 czerwca 2021

Nigdy się mi nie znudzą

 Tak wbiłam sobie do głowy powielaną informację, że wiewiórki robią zapasy tylko na zimę, iż byłam o tym święcie przekonana.  Dlatego wysypywałam rudym orzechy zimą i zakończyłam wiosną. A tu niedawno niespodzianka. Siedzę na tarasie i obserwuję drozda, który z mozołem wyciąga dżdżownicę z ziemi. Ciągnie i ciągnie (niczym dziadek rzepkę), męczy się z tym okrutnie, ale zaparł się nogami i w końcu „chlup” dżdżownica, zwinięta w pętelkę, wylądowała, ponad trawą, w dziobie drozda. Zadowolony już miał się skupić nad skonsumowaniem mięska, kiedy coś przeleciało koło niego. To coś to ruda. Zaaferowana bardzo, kursowała po trawniku. W jedną, potem w drugą stronę, potem zwrot i kilka kicków z powrotem. Zresztą zobaczcie sami, co ona wyprawiała. Dobrze, że aparat miałam pod ręką.



No tak, wychodzi na to, że te zapasy to od jesieni do jesieni mają wystarczyć. Chyba. Nie tylko trawnik rude przekopują. Wszystkie moje donice z kwiatami, na tarasach i schodach, noszą ślady intensywnych wykopków. Bawimy się tak codziennie- one szukają w nich orzechów, kopiąc i wyrzucając z nich ziemię na taras, ja donoszę ziemię i uzupełniam ją w donicach. Po czy następnego dnia, zabawa zaczyna się a’ piać od nowa. Na szczęście szukają przy brzegach donic i jeszcze żadnego kwiatka nie uszkodziły.

Przyłapana na gorącym uczynku

W tym roku orzechy włoskie mocno kwitły i nawet zawiązały sporo owoców. Co z tego, kiedy po jednej z ulew z bardzo mocnym wiatrem, znalazłam mnóstwo małych owocków pod drzewami. Co prawda są również na gałęziach, tylko niezbyt dobrze widać, ile ich tam jest .

 Nie widzę również orzechów na leszczynach, choć i te zdążyły zakwitnąć przed chłodami kwietniowymi. Prawdopodobnie trzeba będzie kupić orzechy i dokarmiać rudasy, jak długo będzie to konieczne.

Miłego dnia

piątek, 11 czerwca 2021

To, co (być może ) jest najważniejsze

(…) wiesz kiedy zaczyna się szczęście?

Wtedy kiedy człowiek przestaje się bać

Tego ”co ludzie powiedzą”.

Tego jak ocenią.

Tego co zrobią jak się dowiedzą.

Kiedy przestaje się bać:

Żyć po swojemu.

Żyć na własny rachunek i odpowiedzialność

Wybierać, chociaż wybory te nie zawsze są oczywiste i klarowne.

Kiedy przestaje się bać:

Chwilowej samotności.

Własnego towarzystwa.

Własnych uczuć.

Kiedy zaczyna wierzyć, że życie jest dobre. I rozumie, że sam strach zabija życie.

~ Guus Kuijer


 

wtorek, 8 czerwca 2021

Ooooo.... ja cierpię dolę, czyli post, po prostu post o szkalowaniu Jaskółki

Tytułem wstępu

 Nie mam wpływu na to, czy ktoś osobiście poczuje się dotknięty, kiedy w swoim poście piszę bezimiennie, ogólnie i nie wskazuję konkretnej osoby. To, czy ktoś to przyjmuje do siebie bezpośrednio, jest poza moim zasięgiem. To już osobista sprawa czytającego. Kilka razy pisałam o tym w moich postach, jednak jeszcze nie każdy podchodzi do tego ze zrozumieniem. Od razu tak zaznaczam, bo są osoby, które przeczytały moje posty o antyszczepionkowcach i poczuły się bardzo urażone. Ktoś wyciąga z kontekstu słowa, które odnosi do siebie, a potem stwierdza, że ja tę osobę obraziłam. Przepraszam, ja piszę ogólne, a jak ty człowieku, odczujesz dyskomfort z tym związany, no sorry….

Odpowiedź na post szkalujący Jaskółkę

Zdaję sobie sprawę z tego, że cokolwiek tu napiszę, to i tak będzie, w pewnych kręgach, obierane jak dwulicowość, obłuda, wywyższanie się, pogarda dla innych, ale ja nie mam również i na to wpływu, bo to zależy od człowieka, który to czyta i tylko od niego. Jeżeli ktoś chce uwierzyć w to, co ta pani o mnie napisała, to wszystkie moje słowa odbierze jako wymówki, kręcenie itp. 

 

Mogłam również puścić w niepamięć wpis u tej pani i nie komentować, ale chyba tym razem napiszę, co o tym wszystkim sądzę.

Zacznę od tego- nadal twierdzę, że pisanie paszkwilanckich postów na blogiera z podaniem pełnego jego nicka, jest poniżej etyki blogowej. Tego się po prostu nie robi.

Dlatego nigdy w moich postach nie podawałam nicków i adresów blogów, natomiast zawsze staram się podać materiały źródłowe, jeżeli jest to konieczne.

Ale może to i lepiej, że podano mój nick, bo przynajmniej wiadomo, kto przejechał się po mnie z wdziękiem walca drogowego. Kto nie wie, niech poszuka- na paskach bocznych paru blogów, jest post skierowany do Jaskółki (post bez nicka autorki zamieszczam też pod moim). Nie pierwszy zresztą. Tych poprzednich nie chce mi się w ogóle przypominać, bo nie mam zamiaru polemizować z konfabulacjami  pewnych dam.

Ale by było jasne- nie chodziłam po blogach i nie wcinałam się jak jedna pani na moim blogu, z oburzeniem, że zrobiłam tak, a nie inaczej. A potem latała i gadała, że ona jest porządna, że tyle lat bloguje i nikt nie miał zastrzeżeń, a tu Jaskółka …. Eh…. Można to nakręcać i nakręcać. Nigdzie też nie skarżyłam się, jak mnie oszkalowano. Nie skarżyłam się, tylko konkretnie opisałam na swoim blogu, co mnie spotkało. I nie jęczałam, jak znowu sugeruje pani, w poście oczerniającym Jaskółkę.

Tym razem żałuję, że wycięłam wszystkie posty o robieniu doktoratu, bo wtedy było to najbardziej widoczne- ta ich pogarda, wyszydzanie itp.

W tym poście https://poranek55.blogspot.com/2020/11/o-wrobelku-co-to-mia-jedna-nozke.html jest trochę na ten temat, ale to jak grochem o ścianę, bo widać nadal mój blog parę osób wyraźnie „boli”.

Nie po raz pierwszy spotkałam się ze zjawiskiem, kiedy czytelnik mojego bloga zamiast porządnie przeczytać treść posta i zastanowić się, czy przypadkiem nie mam racji, wali mnie przez łeb swoimi zarzutami wobec mnie. 

Na litość, w jaki sposób mam polemizować i „zbijać” kogoś argumenty, nie podając, dlaczego nie przekonują mnie. A tych argumentów było sporo, dlatego zrobiłam to u siebie, na blogu, bo w miejscu, gdzie te argumenty znalazłam, po prostu nie dało się tego zrobić. Poza tym, były podane tam linki, z których skorzystałam i napisałam, co myślę o tym. O tych ludziach, o ich argumentach, jakie znalazłam pod tymi linkami, a nie o komentujących tam.

Zostałam dokładnie „scharakteryzowana” przez osobę, o której w ogóle nie myślałam, pisząc ostatniego posta o antyszczepionkowcach. Szczerze mówiąc, zapomniałam już, że ona w ogóle istnieje. O gospodyni wspomnianego bloga z argumentami antyszczepionkowców również, w tym momencie, nie myślałam. Nic do niej nie mam- zbijałam podane przez komentatorów, na jej blogu, argumenty i pokazywałam, w jaki sposób antyszczepionkowcy manipulują wiedzą i ludźmi (zrobiłam to na swoim blogu). Owszem, pewna amerykańska pani zalazła mi za skórę i tu, przyznaję, nie mam i nie będę miała  skrupułów. Wyrządziła wiele szkody i nadal to robi, ale jak ludzie to lubią, ich sprawa. Mnie się nie podoba, piszę (nie podaję nicka, a że wielu wie o kogo chodzi, trudno).

Nawet ta końcowa propozycja w moim ostatnim poście (bo jak to inaczej nazwać?), skierowana do pań blogujących, nie miała konkretnej adresatki, jednak osoba, która koniecznie musiała znów pokazać, jaka to ja jestem wredna baba, przypisała te słowa jako skierowane do gospodyni bloga, na którym znalazłam argumenty antyszczepionkowców. Może zmyliła ją forma, w jakiej to napisałam- druga osoba l. poj. TY? Pewnie znowu to odebrane zostanie jako moje wymądrzanie się, bo trudno jest uwierzyć komuś, że ktoś może konkretnie, posługując się wiedzą (niekoniecznie doktorską, a na poziomie szkoły podstawowej), skierować swe słowa do nieznanej osoby wprost (kobieto- zaznaczam, każda kobieto). Powtarzam, propozycja była skierowana do tych pań, które wahają się, mają obawy związane ze szczepieniem się, a są „atakowane” przez swoje znajome antyszczepionkowce. Mam nadzieję, że ten zarzut wyjaśniłam.

Ile trzeba mieć złej woli, by tego nie zrozumieć (może jest początek źle odczytany) i walnąć mi między oczy, że chcę kogoś pouczać, sterować czyimś życiem?

Do pani, która mnie oczerniła na swoim blogu.

Ciągle nie rozumiem, dlaczego pani tak się uparła wytykać mi doktorat. Hmmmmmm w sumie mogę nie rozumieć, bo tam pani napisała- kto się wymądrza, ten się wygłupia- problem w tym, że  pani odbiera ciągle moje wpisy jako wymądrzanie się, podczas gdy wpisy o podobnym charakterze na innych blogach, odbiera pani jako normalne, mądre i godne przeczytania. To tylko moje posty są pełne wymądrzania się, bo mam, chyba o to chodzi, doktorat (co już dałyście mi do zrozumienia przy poprzedniej ”aferze”). No wiem, posty człowieka z doktoratem nie mogą być odbierane jako normalne. Według pani, każde moje słowo jest wymądrzaniem się. Pani by chciała, żebym pisała siermiężnie, nieskładnie i nielogicznie, wtedy byłaby to dla niej norma? Zresztą nie bardzo orientuję się, o co pani chodzi. No mam doktorat, napisałam pracę doktorską. Fakt, to doktorat z pedagogiki, a gdyby pani chciała wiedzieć dokładnie, z pedagogiki kultury. No i co z tego, proszę pani? Co panią w tym tak boli? To, że rozprawiam się z argumentami w sposób naukowy, podając kontrargumenty porządnym językiem i opierając je na wiedzy? A jak mam to robić, kiedy przez pół życia w ten sposób pracowałam? Ten sposób pisania nazywa pani wymądrzaniem się? A może powinnam pogimnastykować się i na życzenie pani napisać językiem potocznym? A niby dlaczego?  Pani pisze w określony dla siebie sposób, a ja piszę według swoich standardów. Chyba to normalne, prawda? Nie przyszłoby mi na myśl, by nazwać panią prostaczką, bo pisze i argumentuje pani w taki, a nie inny sposób, a w tym przypadku w sposób odbiegający daleko od naukowego, który jest mi bliższy. Natomiast pani nazwała mnie chamką, a że mam doktorat, sugeruje pani, że wychowuję w sposób chamski innych. Tylko widzi pani, nie bardzo wiem, gdzie pani znalazła u mnie cokolwiek na temat wychowywania- gdzie to jest w treści posta? Czy nie widzi  pani, że pisząc w ten sposób obraża pani nie tylko mnie, ale i innych ludzi z doktoratem z pedagogiki?

Pisanie o sobie, że jest się tylko głupią… wie pani, to również insynuacja, w całym kontekście pani posta, że ja gdzieś tak stwierdziłam. To się nazywa manipulacja, po prostu manipuluje pani czytelnikami swoimi nie udowodnionymi, dotyczącymi mnie, sugestiami.

Odniosę się również do insynuacji, że traktuję innych jak głupców. Naprawdę? Od kiedy to solidne tłumaczenie, pokazywanie drogi do wiedzy, ujawnianie źródeł wiedzy, jest traktowaniem ludzi jak głupców. Moi koledzy po fachu, nauczyciele, kiedy to czytacie, jak się czujecie? 

Och, wiem, może to chodziło o kawałek w poście dotyczący preprintów? No cóż, każdy normalny człowiek dowie się czegoś nowego, każdy z pretensjami i kompleksami zarzuci mi wymądrzanie się i traktowanie innych jak głupców. A może jeszcze inny kawałek "fachowy" pani nie podszedł? Nie będę wnikać, bo nie widzę potrzeby rozwijania tego wątku.

A czy pani, nachalnie pisząc o mnie same paskudne rzeczy, nie traktuje innych jak głupców, wpychając im swoją ocenę mojej osoby, nie patrząc na to, że oni też potrafią ludzi oceniać?

Czy nie kieruje panią pycha- patrzcie, teraz wam przedstawię Jaskółkę taką, jaką jest, bo się może mylicie w swej ocenie, a to wstrętna, wymądrzająca się, traktująca wszystkich z góry baba, która chce udowodnić innym, że są głupcami.

Nie widzi pani nic niestosownego w swym postępowaniu? Naprawdę?

Czy jest pani w stanie udowodnić te swoje wszystkie paszkwilanckie zarzuty względem mnie? Czy może mi pani udowodnić manię wielkości? Aha, według pani, kiedy napiszę, że zrobiłam doktorat, to już przejawiam manię wielkości, to proszę mi napisać, na czym konkretnie to polega. Bo wie pani, z wyższością to ja mogę na razie tylko popatrzeć na kogoś, ale w moich tekstach chyba jej pani nie uświadczy. No chyba, że pani kompletnie nie rozumie, na czym polega dyskusja naukowa ( wymiana argumentów i udowadnianie ich), co jest znane przeciętnemu licealiście.

Boże jak ja się teraz staram, by znowu czegoś nie palnąć, co pani odbierze jak wywyższanie się, pogardzanie innymi itp., bo już siły nie mam i nadal nie rozumiem skąd ten obłędny atak na mnie.

 

Krytyka i obśmiewanie antyszczepionkowców, to nie to samo, co mi pani zarzuca. Nikogo imiennie nie oplułam.

Ciekawa jestem, w którym momencie wykazałam chamstwo i obrzuciłam błotem ludzi, którym rzekomo nie dorastam do pięt. Broni pani kogoś konkretnie, czy antyszczepionkowców?  Bo jeżeli broni kogoś konkretnie, to kogo- nie podałam, ani jednego nicka, ani adresu bloga, o który chodzi. A to, że pani podaje imię blogierki, którą rzekomo obraziłam, to tylko pani interpretacja czy jak to nazwać, bo nie wiem na jakiej podstawie akurat wybrała pani, tę blogierkę pewnie nawet nie wiedząc, że czuje się obrażona. No chyba, że sama zainteresowana pani to powiedziała. Niemniej nadal twierdzę, że jeżeli poczuła się obrażona, to tylko na podstawie ogólnego mojego wpisu. A tu już jestem bezradna, w takich przypadkach każdy każdego obraża i każdy może czuć się obrażony.

Natomiast pani zachowuje się wobec mnie impertynencko, stawiając mi zarzuty bez pokrycia i nazywając, nie ma co ukrywać, chamką. Ciekawa jestem też, kto ma pięty wyżej od mojego doktorskiego nosa. Może warto się z tym kimś zaprzyjaźnić, jak jeden wymądrzalski z drugim przemądrzałym?

Pisze pani, że nie chce być niczyim adwokatem, a co panie robi, wtrącając się, kiedy sprawa nie dotyczy pani? Wtedy też pani niepotrzebnie się wtrąciła, oburzając się, że knebluję komentatorów i działam prewencyjnie na swoim blogu (co kompletnie mijało się z tym, co na swoim blogu robiłam). Ale to, że broniona wtedy przez panią osoba obraziła mnie, tego już pani nie raczyła zauważyć.

Wtedy wyłączyłam komentarze, by uniknąć takich sytuacji, ale to do  pani nie dociera. Według pani zrobiłam to złośliwie, by nikt nie mógł napisać swojego zdania. Innych argumentów widać pani nie ma.

 A potem to wyśmiewanie mnie na pani blogu i użyczanie strony amerykańskiej koleżance, tudzież śledzenie moich postów i wpisów, czy przypadkiem czegoś nie wycięłam lub nie dopisałam, co świadczyłoby o moim krętactwie-  nie, naprawdę nie chce być pani czyimś adwokatem, prawda? To tylko tak samo u pani leci, to wtrącanie się i „bronienie”, no właśnie teraz kogo? Koleżanki, której nigdzie nie wymieniłam, ani jej bloga, o chęci jej rzekomego obrażenia już nie wspominając. Powtarzam, mój post w ogóle pani nie dotyczy. W ogóle. Ale te słowa również odbierze pani jako argument, że ja chcę dyktować, co kto ma robić. Myślę, że pani tak traktuje wszystkie skierowane słowa do siebie czy do innych- warunek, wypowiada je Jaskółka. Ona nie może nikomu doradzić, wskazać drogę postępowania, zwrócić uwagę, bo od razu narzuca, dyktuje itp. 

 Chciałabym jeszcze dowiedzieć się, czy rzeczywiście obraziłam koleżankę, opisując argumenty i zachowania antyszczepionkowców? Naprawdę pani widzi w moim poście obrazę koleżanki ad personam? I gdzie ja tę koleżankę pouczam? W jakim fragmencie mojego tekstu o antyszczepionkowcach, pouczam pani koleżankę? Czy pani w ogóle czytała mój post? Ze zrozumieniem?

Jeżeli koleżanka, u której znalazłam argumenty antyszczepionkowców czuje się obrażona, to ja ją serdecznie przepraszam. Szczerze przepraszam. Domyślam się, o jakie słowa chodziło, choć te moje sformułowanie skierowane było do ogółu i dotyczyło pewnego zjawiska. Na myśl mi nie przyszło, że akurat ta pani poczuje się rozżalona, chociaż do końca nie jestem przekonana, że to była twarda obraza. Jednak przepraszam- nie miałam i nie mam zamiaru nikogo personalnie obrażać.

 Powtórzę jednak, żadnego słowa do tej pani nie skierowałam, żadnego. W ogóle nic tam nie wpisałam, nic, żadnego komentarza, żadnych sugestii, nic, nic, nic, co mogłoby sugerować, że chcę być jakimś jej mentorem. Czy do pani to dociera? Skąd pani wytrzasnęła w ogóle ten wątek?

Droga pani, znowu popłynęła pani z nadinterpretacją- już napisałam, końcowa propozycja skierowana była do różnych osób. Jeżeli pani nie potrafi tego odczytać, to przykro mi, ale nie ma o czym dyskutować (tak, teraz się wymądrzałam, bo już nie wiem, jak to wytłumaczyć).

Piszę to wszystko szczerze i nie należy się tu dopatrywać obłudy z mojej strony, co też mi się zarzuca- nie miałam zamiaru nikogo obrazić.

A w ogóle, co chce pani uzyskać, szkalując mnie, podając przy tym mój nick? Chce pani, by mnie sekowano? A może marzy się pani, by w blogosferze o mnie źle mówiono? A może chodzi o to, by nikt nie czytał mojego bloga? Nie, pewnie chodzi o to, by mnie wyrzucano, kiedy gdzieś skomentuję. Bo nie chce mi się wierzyć, że znowu pani bezinteresownie stanęła w obronie blogowej koleżanki, w momencie, kiedy ja nawet jej nicka nie podałam.

A może to taki już pani charakter, że ten adwokat ciągle panią kopie i poszturchuje- patrz Jaskółka znowu napisała krytyczny tekst, no nie, nie przepuścimy tego, prawda? Czy na innych blogach też się tak pani zachowuje, pisze pani o innych takie oczerniające ich teksty? No przecież czyta pani różne posty i niekoniecznie są one kulturalne- nie reaguje wtedy pani? Dlaczego uczepiła się pani akurat mnie? Obsesja jakaś?

Aaaaaaaa, podobno pani już nie czyta blogów, a tu taki dziwny impuls i dźgnięcie- muszę, koniecznie muszę wszystkim pokazać, jaka ta Jaskółka jest i pisze pani mnóstwo obrażających mnie słów. I ten zarzut, że koleżankę obraziłam, a pani jak ten Rejtan- „No pasaran” (wiem, wiem, to nie Rejtan, a Hiszpanie tak protestowali, ale jak ładnie tu ten zbitek pasuje, nieprawdaż?).

Zastanawiam się też, czy ta miła koleżanka jest zadowolona, że pani broni jej w tak niewybredny sposób. Szczerze powiem, mnie by jednak się coś takiego nie podobało, wręcz nie życzyłabym sobie obrony w takim stylu. Wszak są naprawdę kulturalne słowa, na wyrażenie swojego oburzenia. Nawet w wielkich emocjach. Niestety, u pani ich zabrakło. A wie pani, napiszę to całkiem serio- czasem rzeczywiście przydało by się pani jakieś pouczenie, jakaś wskazówka (nie, nie od doktora- pani ma na słowo doktor alergię), bo w pisaniu „obrony’ koleżanki, wyraźnie czegoś pani zabrakło.

 Karmię się nienawiścią do pani? Kolejna bzdurna sugestia. Naprawdę ręce mi już opadają- jak można tak nachalnie pchać ludziom takie słowa o mnie, kiedy nic o mnie kobieto tak naprawdę nie wiesz. Nie znamy się, nie widziałyśmy się w realu, nie ma pani żadnych podstaw, by mnie w takim świetle stawiać.

Nienawiść? Niech pani spojrzy, w jakim tonie napisała pani o mnie. To ja czuję nienawiść? Naprawdę? Rok minął od tamtej awantury, nasze drogi się rozeszły, nic nie pisałam ani o pani, ani o pani koleżankach- po prostu poszłyśmy swoimi drogami, a tu nagle taki wściekły atak na mnie- jak to nazwać? Poluje pani na moje wpisy? Na moje potknięcia? O co pani chodzi? Ma pani obsesję na punkcie Jaskółki? Jaskółki z doktoratem, dodam? Nie widzi pani w swoim działaniu jakieś swojej nachalności, by atakować Jaskółkę? Nie? No to, po co w ogóle pani post, szkalujący mnie, napisała?

Każde, dosłowne każde zdanie napisała pani w ten sposób, by mnie oczernić? Chciałabym wiedzieć, dlaczego tak...To pani mnie nienawidzi, to jest pani słabością tak wielką, że nie potrafiła pani zapanować nad swoimi myślami i pisaniem. Przecież to wyziera z każdego zdania w pani poście. Tak, emocje strasznie w pani zagrały, problem dla pani w tym, że to były bardzo niekorzystne dla pani emocje. Nie dla mnie, dla pani. I pani pisze o jakiejś mojej nienawiści do pani? Kobieto, ja o pani w ogóle do dnia dzisiejszego nie pamiętałam. Nie czytam pani bloga, ale pojawił mi się napis na pasku u jednej z blogierek, a tam o Jaskółce. Czegoś podobnego nie spodziewałam się. I pani pisze o mojej nienawiści?

 Rzuciła pani mnie i innym prawdę w oczy, w swoim poście…prawdę o mnie. No tak, czyją prawdę i czy to, co pani napisała o mnie, jest rzeczywiście prawdą? Bo wie pani, ja tutaj czytam o mnie słowa pełne jadu, czytam o sobie straszne rzeczy i jakoś nie potrafię tego skonfrontować z rzeczywistością.

 

I jeszcze jedno, nie oczekuję od pani już żadnej odpowiedzi. Niech pani wykreśli mój blog tak, jak pani powiedziała i będzie w końcu konsekwentna w działaniu, nie odpowiadając na mój post (odpowiedzi na postawione przeze mnie pytania w tekście również mnie już nie interesują, bo po prostu wszystkie pani zarzuty nie mają podstaw)

 

Jednak zostawmy to, każdy, kto czyta pani blog będzie widział we mnie wredę, po pani wpisie, każdy.

Natomiast wypracowanie opinii o mnie, po moim wpisie, zostawię czytającym.

 

PS. To prawda, by pisać bloga, trzeba mieć nerwy jak postronki i skórę słonia, ale ja, niestety, nie jestem w to wyposażona. Mimo to postaram się pisać dalej, bo bardzo lubię swój blog. I tyle.

Amerykańska Gwiazdo- nie wysilaj się z tymi kłamstwami (przebiłaś w tym  już nawet kłamczuszka Morawieckiego), już i tak wiele narobiłaś złego swymi wpisami u różnych ludzi, a Twoje kolejne konfabulacje na mój temat już na mnie nie robią wrażenia. Swoim kolejnym wpisem pokazujesz, co sobą reprezentujesz, ale to Twoja sprawa,  w jakim świetle nadal się stawiasz.

Podaję pełny tekst posta, który owa pani zamieściła na swoim blogu. Wymazałam autora, bo nadal twierdzę, że tak należy robić.

 

wtorek, 8 czerwca 2021

Trudno, znowu będzie o Jaskółce


Zdjęcie znalezione w sieci

Jak wiecie, ja czasami lubię się wymądrzać i bawię się w filozofa z własnego nadania. Jednak nigdy nie zapominam, że tak jak mówi przysłowie: "Reguła prosta, że aż osłupia: kto się wymądrza ten się wygłupia". Pamiętam też, że jak pokazujesz kogoś palcem, to cztery palce są skierowane na ciebie. Ale... zaryzykuję i powiem co myślę, bo w tym wypadku trudno mi utrzymać język za zębami.

Zacznę od tego, że moim skromnym zdaniem nie da się myśleć i jednocześnie mieć niezachwianą pewność, że wszystko najlepiej się wie i że nasza prawda najprawdziwsza. Tak potrafią tylko głupcy. Człowiek myślący zawsze bierze pod uwagę jakiś margines błędu i liczy się z tym, że może się mylić. Dureń bezapelacyjnie wierzy w siebie albo w tych, których w swojej "mądrości" uznał za autorytet. I niech sobie wierzy, wolno mu, bo każdy ma prawo wierzyć w co chce. Ale ponieważ głupiec niestety jest głupcem, to nachalnie stara się udowodnić innym, że są głupsi od niego. Jak ma problem ze znalezieniem głupszych od siebie to wyłazi ze skóry, żeby umniejszać każdego, kto nie myśli podobnie jak on. To jest równie ohydna jak i skuteczna metoda. Brakuje ci pokory i mądrości, żeby przekonać do swoich racji, to postaw się za wzorzec z Sevres. Potem opluj i wyśmiej każdego, kto ma inne zdanie - to jest sprawdzony sposób działania ludzi głupich, którym się wydaje, że są lepsi od innych. Głupocie często towarzyszy mania wielkości, pod którą kryją się kompleksy i zapiekła złość. I to właśnie mania wielkości powoduje, że głupiec chce na siłę przerabiać innych na swoją modłę. To właśnie z takich osób rekrutują się wszystkie ciotki rewolucji i przekonani o swojej urojonej wielkości wodzusie. Człowiek jest istotą społeczną, więc potrzebuje towarzystwa. Głupiec w tym względzie nie różni się od ogółu, więc też chce się realizować społecznie. Problem w tym, że nie mając wystarczających praw ani kompetencji chce urządzać życie innym i czuje się władny decydować o tym, co jest właściwe, a co nie. Najgorszy typ głupca to ten, który ma wykształcenie, tytuły naukowe, ale zamiast korzystać ze zdobytej wiedzy zasklepia się w swoim przekonaniu o swojej rzekomej mądrości i nieomylności, dlatego pogardza każdym, kto myśli inaczej niż on. A na dodatek  w "trosce" o bliźnich, nachalnie serwuje im swoją wiedzę, żeby nie zrobili sobie krzywdy używając własnego mózgu. I to jest naprawdę paradne, że tak  sądzi innych według siebie. Ale może głupiec nie potrafi inaczej, bo przecież on wszystko wie lepiej, więc jego głupota też musi być najwyższych lotów.

Skoro już się powymądrzałam, to teraz powiem, co mnie skłoniło do takich wynurzeń. Jak wiecie ostatnimi czasy ograniczam czas spędzany w internecie i wyjątek robię tylko dla swojego bloga i messengera, który służy mi do kontaktu ze znajomymi. Jednak dzisiaj zatęskniłam i przeleciałam się po ulubionych blogach. I tak z rozpędu wpadłam na bloga Jaskółki, bo miałam go wśród innych blogów w smartfonie. Kiedyś lubiłam tam bywać, ale od pewnego czasu z autorką bloga nie jest nie po drodze, więc nie zaglądam, ale bloga zapomniałam usunąć. Jednak diabeł nie śpi, to jak już wpadłam to poczytałam, bo nie umiem inaczej. Mam ten feler, że jak zacznę czytać to trudno mi się oderwać. Dobrze, że nie drukują papieru toaletowego, bo miałabym duży  kłopot. 

Ale do rzeczy. Zaczęłam czytać i trafił mnie szlag, bo ja jednak bardzo nie lubię ludzi, którzy nie dają się lubić. I nie chodzi w tym wypadku o to, że z Jaskółką różnimy się poglądami w kwestii szczepień. To mogę zrozumieć i uszanować, ale reszty przełknąć nie mogę. Sądziłam, że moje sprawy z Jaskółką są ostatecznie zamknięte, więc nie przypuszczałam, że jeszcze kiedyś będę pisała coś na jej temat. Trudno. Wybaczcie, ale muszę, bo udawanie, że nic nie widziałam, to jakiś rodzaj zgody na chamstwo, które ta kobieta uprawia obrzucając błotem ludzi, którym nie dorasta do pięt. Strasznie ubodło mnie to, jak potraktowała blogerkę, której blog jest pięknym i bardzo wyważonym opisem życia. Ania raczej nie potrzebuje, żebym robiła za jej adwokata, ale we mnie wszystko się burzy, że złośliwe babsko chce robić za mentora dla pięknej duchowo i niezmiernie życzliwej światu osoby. Sądzi ją według siebie i poucza, jakby miała do czynienia z kimś, komu trzeba powiedzieć co ma myśleć, bo sam sobie nie poradzi. Dlaczego nie zostawiła tych cennych porad w komentarzu na blogu blogerki, którą tak poucza? Nie wystarczyło jej odwagi? Wcześniej komentowała tam posty.
 

Jakiś czas temu Jaskółka lała krokodyle łzy, że jest źle traktowana w blogosferze, a ja to już podpadłam jej najbardziej, bo jak śmiałam otwarcie powiedzieć co myślę na jej temat. Ona pluła na innych tak, żeby ślina doleciała, ale bożbroń nie wymieniała nikogo z imienia, a ja po chamsku napisałam w poście do kogo się zwracam. No przepraszam bardzo, że nie jestem taka kulturalna jak Jaskółka. Może gdybym miała tak jak ona doktorat z pedagogiki to też tak po chamsku wzięłabym się za wychowanie ludzi, ale wątpię, bo ja jestem z tych głupszych. Ponieważ Jaskółka ma zamknięte komentarze to wyładowałam swoją irytację na swoim blogu. Kto jak kto, ale ona powinna to zrozumieć skoro wciąż powtarza, że jej blog, jej zasady, to może na nim robić co chce. Może ona, mogę i ja. Wiem, że wciąż tu bywa, czyta komentarze i karmi się nienawiścią do mnie. Jak tak lubi, to nie będę jej żałować. Teraz już usunęłam jej bloga z odwiedzanych i mogę obiecać, że już się nie pomylę i nigdy więcej nie poświęcę jej swojej uwagi. Bo ja, w przeciwieństwie do niej, mogę żyć bez nienawiści. Tego posta publikuję na gorąco, bo jak ochłonę, to mogę zmienić zdanie, a czasami trzeba powiedzieć na co człowiek się nie godzi. 

Następne wpisy będą pozytywne, bo trzeba ładować akumulatory zamiast spinać się z ludźmi. A tych wrednych trzeba jednak zostawić samym sobie i niech się macerują we własnym sosie. Buddyści radzą, żeby im współczuć, ale ja jeszcze nie osiągnęłam takiego poziomu wyrozumiałości, więc poprzestanę na tym, że nigdy nikomu źle nie życzę. Co najwyżej mówię prawdę w oczy. I na dzisiaj to by było na tyle.