Gdyby tak umieć się otorbić i nic z zewnątrz do siebie nie przyjmować.
No tak normalnie postawić wokół siebie szczelny kokon i tylko wtedy, kiedy by
się zechciało wychynąć czułki na świat, wybierając sobie z niego tylko te
smakowite, nieszkodzące człowiekowi kąski, te śliczne, apetyczne, kojące i
podnoszące nastrój- cudnie by było. Ale tak se ne da. No nie, teoretycznie
wszystko można, ale człowiek mimowolnie, jak już wyjdzie na zewnątrz swojego
świata, dostaje po głowie tysiącem paskudnych informacji. Tak dokładnie odciąć
się od tego nie da, dlatego postaram się jeszcze bardziej minimalizować dopływ
negatywnych bodźców do siebie.
Wynik jaki jest każdy widzi. Nie chce mi się bełtać i bić piany na ten
temat. Ale… mam dość tych ludzi tutaj, ograniczonych, bez jakiejkolwiek
refleksji dotyczącej przeszłości i przyszłości. Już nie robię w tej wsi
zakupów, już nie korzystam z POZ… nie mogę na nich patrzeć bez obrzydzenia.
Wszystko się zsumowało we mnie i przeszłość, i teraźniejszość. Mogę się
wyprowadzić w każdej chwili, bo o tym ostatnio myśleliśmy. Tylko dokąd?
Zagranica nie wchodzi w rachubę, bo kasa nie puszcza. Nawet Czechy są w tej
perspektywie odległe. A Polska? Szkoda gadać. No i dlaczego ja mam się
wyprowadzać z miejsca, które jest dla mnie czymś drogim? To przypomina
sytuację, kiedy ofiara ma się wynosić, bo kata się hołubi. Drastyczny przykład.
Nie czuję się ofiarą, ani zakładnikiem tutejszych ludzi oraz miejsca, ale jest
mi trudno to wszystko ogarnąć emocjonalnie.

Głóg w tym roku zakwitł na gałęziach ze wszystkich stron. Zdarzyło mu się to po raz pierwszy. Dotychczas kwitł na kilku z jednej strony.
Jak co dzień przeszłam się wczoraj rano po ogrodzie. Po pięciu dniach
dosyć solidnego deszczu, ziemia nadal nie ugina się pod nogą, nadal jest twarda
i nie jest grząska. Wody nie ma w rowku na dole ogrodu, w którym zawsze po
ulewie spływa woda w stronę pola
sąsiada. Za to kwiaty na krzewach nasączone wodą do granic możliwości. Nasza
ogromna kalina wielkokwiatowa pochyliła się w jedną stronę. Wygląda na to, że
jeszcze trochę deszczu i wyłamie się z korzeniami.
Te zdjęcia zrobiłam przed deszczami, kiedy kwiaty nie były w pełni rozkwitnięte, teraz kalina jest przygięta do ziemi pod ciężarem mokrych kul.
Veigelia przed wejściem do
domu też pochylona, wisi nad chodnikiem.Prawie wchodzi nam do domu.
Kwitnie obficie, ale będę musiała ją mocno przyciąć, by następnym razem nie zablokowała nam przejścia.
Zdjęcia tych dwóch tawuł zrobiłam przed deszczami. Te przy bramce musiałam w niedzielę mocno przyciąć- mokre ciężkie gałęzie oblepione kwiatami zasłoniły bramkę i zatarasowały przejście.Ta na zdjęciu ma piękny kształt, teraz przypomina parasol.
Azalie przygięte pod naporem, wody w kwiatach już te kwiatki tracą.
Jeszcze przed deszczami zdążyłam uporządkować ogród. Wykosiliśmy
wszystkie trawniki, ponieważ trawa- rzadka i jakaś ostra- tego wymagała.
Odczekaliśmy do momentu, kiedy już trzeba było je kosić. Na dole ogrodu
zostawiliśmy mlecze, by pszczoły miały coś do zbierania. Mlecze pięknie
zakwitły, potem pięknie zrobiły się puchate, a pszczół na nich ani na
lekarstwo. I tak sobie dolną miedzę zapaskudziliśmy mniszkiem. Ale tam akurat
nie zależy nam na wykoszonym trawniku- od połowy działki ma być w miarę dziko,
w miarę ucywilizowane, ale jednak z naciskiem na dziko.
I tak kosimy tylko
dlatego, by trawa się nie mierzwiła i chwastów w nadmiarze w niej nie było. I
kosimy dosyć wysoko- sąsiad lata z kosiarką raz w tygodniu, a trawnik ma
przycięty na 3 centymetry- horror dla trawnika. Po deszczach trawa zrobiła się
gęsta i taka bardziej normalna, bez chwastów. Nornice ryją, krety tworzą kopce,
normalka wiejskiego ogrodu.I jeszcze taka dygresja na temat koszenia- pamiętam z dzieciństwa piękne łąki, pełne różnorodnych kwiatów i traw. Bardzo mi się podobały i też tęsknie to takiego ich widoku. Jednak piękne były do momentu, kiedy trawy zaczęły sypać nasiona, a kwiaty przekwitać (ich łodygi robiły się twarde i łykowate). Łąki kosiło się dosyć wcześnie (pierwsze sianokosy- maj, czerwiec). Po co? By nie dopuścić do nadmiernego rozrostu chwastów łąkowych (kosiło się nie tylko na siano). Pamiętam również inwazje jaskra polnego i szczawiu na nasze łąki, kiedy to ziemia nadmiernie się zakwasiła (często sypano na łąki wapno, by odkwasić ziemię). Dlatego możemy się buntować, ale trawę trzeba kosić. Te mniszki, które zostawiłam "rozdmuchały" nasiona nie tylko na nasz kawałek ogrodu, ale i na pole sąsiada. Dalej już wiadomo, co może być. jest przepis, że wszystkie nieużytki trzeba przynajmniej raz w roku skosić, by nie sypały nasion na pola uprawne. Mamy do wyboru, albo koszenie, albo rolnicy będą lać na pola więcej płynów chwastobójczych. Wolę to pierwsze rozwiązanie.

Wyplewiłam wszystkie grządki kwiatowe, oberwałam trawę dookoła krzewów,
które potem podsypałam korą (świetnie trzyma wilgoć). Przesadziłam kwiaty te,
które tego wymagały i posadziłam nowe. Jeszcze trzy krwawniki czekają w
donicach na posadzenie do gruntu. Teraz czeka mnie ostre ciecie krzewów, kiedy
przekwitną- za mocno wybujały, grozi im połamanie.
W tym roku nie ma ślimoli, prawie nie ma tych wielgachnych ślinników. Trochę
takich drobnych pozbierałam, ale na razie to wszystko. Może ta susza, może te przymrozki,
może to zimno w końcu im zaszkodziło.
Chociaż po deszczach całe to bractwo może wyruszyć na żer i wtedy zobaczymy co i jak.