Zaczynam wielkie hamowanie. Hamuję przed drzwiami
do mieszkania mamy- już tam nie muszę chodzić. Hamuję po śniadaniu,
obiedzie, kolacji, albo przed- nie mam już dla kogo robić dodatkowych posiłków.
Nagle mizernie zrobiło się prania. Hamuję, żeby nie łapać za słuchawkę i już
natychmiast dzwonić, jak mama odbiera zmianę miejsca zamieszkania?
Oddziałowa wyraźnie zaznaczyła, żebym parę dni zluzowała, a przed odwiedzinami
zadzwoniła. Dobra…. Nagle tyyyyyyyyyyyyyle czasu wolnego się zrobiło. Czuję się
nieswojo, czasami wręcz nijako. Dręczy mnie poczucie winy, jakieś
niedopowiedzenia, niejasności. Czy aby na pewno dałam z siebie wszystko? Może
powinnam się jednak przełamać i dalej to ciągnąć? Przecież matka cały czas
leżała i TYLKO trzeba było to i tamto zrobić. Ciągle wątpliwości. Jaskół mi w
ostatnią niedzielę uświadomił jedną rzecz.
- Ty nie patrz za siebie, gdzie dawałaś radę.
Popatrz przed siebie. Nie będzie lepiej, będzie gorzej. Wystarczy, że raz
podciągając matkę wyżej na poduszkę, chrupnie ci kręgosłup w karku….- zawiesił
głos.
Rzeczywiście, żeby matkę wyżej na poduszce ułożyć,
kazałam jej uwiesić się rękami na moim karku i tak, „rzutem na taśmę”,
podciągałam ją wyżej. Bezwładne 70 kilo na moment wisiało tylko na moim
kręgosłupie. Tak parę razy dziennie, ponieważ ciągle zsuwała się w tył łóżka.
Zmiana pampersa…. Kolejne bezwładne kilogramy do przesunięcia, podniesienia
chociaż troszeczkę, żeby tego czystego pampersa wsunąć. Zmiana podkładów albo
prześcieradła i podkładów. Najpierw zajmowało mi to pół godziny. Ściągnięcie
przemoczonego prześcieradła i podkładów, które były pod nim do środka łóżka, „przekulnięcie” matki za ten
wałek. Wyjęcie i nałożenie wzdłuż łóżka suchej „warstwy”- podkłady na środku i
prześcieradło- zwinięte wszystko „do środka”, „przekulnięcie” matki na to
suche, podebranie spod niej wałka i rozciągnięcie na drugiej stronie łóżka. A
to wszystko w strachu, że jak mocniej matkę przesunę, to siłą bezwładności
przeleci mi na podłogę po drugiej stronie. Tak więc, często jedną ręką przytrzymywałam
mamę, a drugą rozciągałam prześcieradło. Łóżko na ten moment odsuwałam od
ściany. Te medyczne łóżka są świetne, ale mają jedną wielką wadę. Są cholernie
ciężkie, a kółka, kiedy natrafią tylko na minimalną przeszkodę, nie chcą
„współpracować’ i łóżko leci nie tam, gdzie trzeba. Czasem dobre parę minut
męczyłam się z tym dziadostwem, zanim znowu stanęło równo pod ścianą. Doszłam
do rekordowego czasu- 15 minut (prześcieradło i dwa podkłady pod nim w poprzek
łóżka). Był dzień, kiedy zmieniałam prześcieradło trzy razy i wtedy mnie
olśniło (dopiero tydzień temu). Przecież mogę kłaść dodatkowy podkład na
prześcieradło. Super. Od tego momentu zmieniałyśmy prześcieradło tylko po
umyciu matki, czyli dwa razy w tygodniu. I byłyśmy z opiekunką we dwie, co niezmiernie
ułatwiało pracę. O zmianie pampersów i myciu nie będę tu pisać, ale był moment,
kiedy zużyte zostały trzy pampersy podczas jednej zmiany. Ten ostatni to już
był szczyt pecha. Kiedy jeszcze raz umyłam matkę i podłożyłam trzeci suchy
pampers, podniosłam ją lekko w górę a na króciutko ona sama trzymała biodra w
górze, przegięłam się nad nią i chwyciłam szybko brzegi pampersa, żeby je
wyciągnąć spod niej. W tym samym momencie matka całą bezwładnością opadła i
duża część pampersa została mi w ręce (impet wyciągania= rozerwanie). Nawet za
bardzo nie zaklęłam. Człowiek robi się taki obojętny. Nie było wyjścia i już
bez przygód, założyłam czwartego pampersa. Zmian koszulki też wymagała ode mnie
wysiłku. Na leżąco matka wkładała ręce i głowę w otwory, ale już obciągnięcie
koszulki wymagało podciągnięcia bezwładnego tułowia do pozycji siedzącej. I
znowu jedną ręką podtrzymywałam bezwładną matkę, a drugą ściągałam szybko
koszulkę na ciało. Po tygodniu miałam nadwyrężony prawy nadgarstek, nadwyrężony
bark i łokieć w lewej ręce, rwę kulszową w lewej nodze i bolał mnie cały pas
miednicy. Wstawałam jak stara babcia. Dopiero maści i przeciwbólówki postawiły
mnie trochę na nogi. Wszystkie pokarmy rozgniatałam lub miksowałam. Karmiłam
małą łyżeczką, poiłam z kubka z dziobkiem. Każde rano trzeba było matkę
„oklepać’, żeby jej w płucach nic nie zalegało, umyć twarz i oczy, które
ropiały. No i te pampersy. W życiu nie przypuszczałam, że człowiek potrzebuje
tylu pampersów. Ponieważ było zalecenie dopajać matkę i na dobę powinna pić 1,5
do 2 litrów
płynów, ganiałam zmieniać te pampersy nieraz i 7 razy dziennie. Liczymy:
powiedzmy, że normą jest 5 pampersów na dzień x30- wychodzi 150 pampersów
miesięcznie. I tyle samo do wyrzucenia. No i zużyte podkłady. Wory śmieci. Nie
wiem, czy pisałam już o tym, matka uzyskała w skali Barthel 5 punktów na 25
możliwych. A to oznacza, że w ogóle nie jest w stanie samodzielnie
funkcjonować. Te 5 punktów dotyczy jedzenia. W szpitalu uznali, że matce można
posmarować kromeczkę, a ona już sama ją zje. Śmiechu warte. Matka nie potrafi
siedzieć, kromeczki utrzymać w ręce oraz trafić z nią do ust. Tak naprawdę, to
matka na 25 punktów uzyskała 0 punktów, dotyczących samoobsługi i poruszania
się oraz jedzenia.
Nie piszę tego, żeby się użalać, skarżyć. Teraz
dopiero widzę, kiedy zaczyna się tworzyć czasowa perspektywa, że to wszystko…
no można połapać, można wytężyć siły… można znaleźć czas… wszystko można, tylko
jakim kosztem. Przecież ja od 3 lat nigdzie dalej nie wyjechałam. Cały czas w
pogotowiu, cały czas w „trosce”, cały czas na kombinowaniu, jak to wszystko
zgrać. Przecież ja oprócz tego bez przerwy pracuję ”na etacie”. Kiedyś na
uczelniach, a teraz we własnej firmie.
W czwartek rano mama przeprowadziła się do
innego domu. Byłam tam potem. Warunki świetne. Jasno, czysto, wesoło, kolorowo.
Dużo ludzi na wózkach, obok pielęgniarki i rehabilitantki. Atmosfera przyjazna-
to się czuje. Pensjonariuszy tylko 30. Podpisywałam różne dokumenty i cały czas
rozmawiałyśmy z oddziałową. Ponieważ mama pojechała wcześniej, oddziałowa już
troszkę jej się przyjrzała. Interesowało mnie w jakiej kondycji psychicznej
matkę odnajduje. Ja, z racji tego, że cały czas z nią przebywałam, nie
miałam dystansu. Matka raz mówiła całkiem przytomnie, a często bez składu i
traciła się. Miała też momenty „zawieszenia”. Zastygała, gubiła się, nie można
było do niej dotrzeć. Oddziałowa określiła stan matki jako średnio zaawansowaną
chorobę Alzheimera. I dodała, że to się będzie posuwać dosyć szybko. Faktycznie,
przez ostatnie dni matka zachowywała się raczej dziwnie. Przesuwała w rękach
skraj kołdry z prawej strony w lewą i z powrotem. Kołdra cała na piersi, nogi
lodowate. Kładłam na nie koc, a kołdra
była poprawiana i „do dyspozycji”. Przecież nie będę jej tej kołdry wyrywać.
Raz to był żakiet do przeszycia, raz szal do wykończenia. Kłóciła się ze mną o
druty, nożyczki (koniecznie miałam jej podać). Dwa razy w jednym dniu rozebrała
się „do rosołu”. Globalne przebieranie, ścielenie łóżka. Przeciętnie byłam u
matki co godzinę sprawdzić, czy wszystko w porządku. Ostatni raz zawsze przed
spaniem, gdzieś około 23. Ona kolację jadła około 18tej i zasypiała. Nie była
specjalnie agresywna, ale parę razy zostałam poszczypana i podrapana. Kilka
razy znienacka strzeliła ręką w kubek i bryzgi leciały na ręcznik, który jej
przed jedzeniem zakładałam jak śliniak. Przytrzymywała również zębami łyżeczkę
i nie mogłam jej wyjąć z jej ust. Bardziej uciążliwa była ta bezwładność i
częsty upór, brak reakcji na prośby czy polecenia. Niby się odwracała, ale
tylko troszeczkę, podciągała- troszeczkę, a potem zastygała i koniem nie ruszy.
Czy się denerwowałam? Bardzo, ale w środku. Nauczyłam się, że to choroba i
matka raczej nie kontroluje swoich zachowań. Trudno czasem było powstrzymać się
od kontrreakcji, ale dałam radę i uważam to za moje małe zwycięstwa. Jednak z
czasem rosła we mnie zrezygnowana obojętność i bezsilność. Doszłam do stanu,
kiedy przestałam wierzyć, że kiedykolwiek miejsce W ZOL się zwolni. Dochodzę do
wniosku, że chyba odnawiała się u mnie depresja. Taki konkretny etap. Bezsilność,
zdołowanie, brak wiary i obojętność. Myślę- nie szukam usprawiedliwienia,
chociaż z drugiej strony jest to chyba naturalne- że nie dałabym rady dalej się
nią opiekować. Podziwiam, naprawdę podziwiam osoby, które zdecydowały się
opiekować swoimi leżącymi, chorymi bez pełniej świadomości, bliskimi. Nie myślę
tu teraz o niepełnosprawnych dzieciach i ich matkach. To zupełnie inne relacje
i inny rodzaj „poświęcenia w opiece”, chociaż praca i cierpliwość ponad ludzkie
siły. Mnie chodzi o opiekę nad dorosłymi: teściami, rodzicami, mężem lub żoną.
Pewnie jeszcze nie raz tu o tym napiszę, bo to we mnie tkwi bardzo głęboko. Od
bardzo dawna zostałam „zawłaszczona” (do pomocy i opieki) przez rodziców, a
zwłaszcza matkę. Potem te 5 lat, dzień i noc, opieki nad nią. To tak szybko nie
zejdzie.
Na razie zostałam wrzucona „w odwyk” i powoli,
powoli… zaczynam wkraczać w normalne życie.