„Teraz nie czas myśleć o tym, czego nie masz. Myśl, co potrafisz zrobić z tym, co masz.” – Ernest Hemingway

14 listopada 2025

Wszystko przepadło i zmarniało.

 W sobotę, 8 listopada, byliśmy na wyprawie do ruinek. Jasne, że z Bezą. Tylko coś nie pykło nam z pogodą. Rano mglisto, listopadowo. I wahanie- jedziemy? Nie jedziemy? Może jednak pojedziemy? Ale wiesz, ma potem padać. To co jedziemy? Dobra- jedziemy. No i pojechaliśmy w ten mglisty świat. Przez Czechy za Racibórz. W Czechach ruch niewielki, na polskich drogach spory. Przed Bohuminem zaczęło padać. Najpierw to był delikatny deszcz, a w Chałupkach lało już porządnie.

 Przed mostem w Olzie, zatrzymaliśmy się na parkingu, by Bezę odsiusiać. Na szczęście deszcz trochę ustał. Chwilę zastanawialiśmy się, czy nie zaliczyć jeszcze meandrów Odry z tej strony, jednak deszcz nas zniechęcił.

I w deszczu dojechaliśmy do samego Strzybnika. Po co? Obejrzeć ruiny pałacu, starej kuźni i starego spichlerza. Kiedy wysiedliśmy z samochodu, znowu się mocno rozpadało. Ale co tam, takie szalone istoty nie boją się włóczyć w deszczu tylko po to, by zaliczyć jakieś gruzowiska. Bo tak naprawdę, to, co zobaczyliśmy nie było zbyt piękne. Może jeszcze spichlerz i stara kuźnia, ale sam pałac? Tu już naprawdę nie ma co ratować. Zdewastowane ruiny w środku lasku, gdzie małe drzewka i krzaki podchodzą pod same mury. W tym deszczu widok ruiny był odpychający. Wróciliśmy tam, gdzie stał samochód. Ponieważ deszcz ustał, podeszliśmy jeszcze do spichlerza. Własność prywatna- dach nowy, ale gwałtownie domaga się remontu. Spichlerz stoi na szczycie wzgórza. Niżej stara kuźnia, a jeszcze niżej są ruiny pałacu. I wyobraziłam sobie, jak to wszystko musiało wyglądać sto lat temu. Lasku nie było, za to był ogród i park. Pałac stoi w połowie pagórka. Z jego okien musiał być obłędny widok na sąsiednie wzgórza oraz jary morenowe.

Choćby taki. Niestety, deszcz i zalesione stoki, ograniczyły widok, a i zdjęcia wyszły niespecjalne. Stoki są dosyć strome, a jary głębokie.

Tu jeszcze jeden widok, na moreny, z wielki wiatrakiem w tle. Tam w ogóle jest dużo wiatraków, których skrzydła, powoli, majestatycznie tną powietrze. Też mi się podoba taki widok. Wiatraki łamią monotonię ogromnych połaci pól- wyglądają jak olbrzymie istoty w sennym tańcu.
 
Wokół pałacu ogród, a sam budynek dwupiętrowy, okazały w stylu neoklasycystycznym, pewnie był widoczny z oddali. Z każdym razem, gdy tak pracuje moja wyobraźnia, rodzi się we mnie bunt- tak zniszczyć dorobek czyjegoś życia, doprowadzić do ruiny piękny budynek, wyrzucić kogoś z ojcowizny. Nieważne, czy to chodzi o posiadacza ziemskiego, robotnika, czy chłopa. Krzywda zawsze jest krzywdą. A tu w dodatku zniszczono kawał historii, kawał kultury tych ziem. Kompletne barbarzyństwo. Na ziemiach Śląska Opolskiego rzadko słyszano o wyzysku takim, jaki był np. w Galicji. To kompletnie inna społeczna kultura, inne podejście do chłopa czy pracownika najemnego. To jednak była kultura zachodnia, bardziej cywilizowana, jakkolwiek by to zabrzmiało niefajnie w stosunku do posiadaczy ziemskich na wschód od Wisły.

Wieczna polska bida i durna mentalność zaścianka- Czesi odnawiają swoje pałace, przeznaczają je na różne cele, służące społeczeństwu, w Polsce wiecznie: "nie da się", "nie warto", "za drogo", "poco?" 

Strzybnik, kiedyś Strebnikop czyli Srebrna Kopa, potem Silverkopf, jest położony w gminie Rudnik, niedaleko Raciborza. Kiedyś, prawdopodobnie, wydobywano na tych terenach rudy srebra.

Pałac w Strzybniku powstał dzięki Jadwidze Zofii von Drechsler, która w 1792 roku przeznaczyła na ten cel pieniądze.

Historia tego miejsca zaczyna się jednak dużo wcześniej. Od 1319 do 1490 ziemia należała do Dominikanek z Raciborza. Następnie majątek wraz z ziemiami miał kilku właścicieli, by w 1793 roku przejść w ręce rodziny Eickstedt (tej ze Sławikowa- pisałam o tamtejszym pałacu). Na początku XIX wieku córka Eickstedta wyszła za mąż za Bischoffshausena i wniosła w posagu majątek w Strzybniku. W tym samym czasie wybudowano neoklasycystyczny pałac, którego ruiny teraz straszą w lesie. Pałac przeszedł kilka remontów. W 1919 został odnowiony i przebudowany. Od frontu dobudowano ganek wsparty na kolumnach. Wokół pałacu roztaczał się park krajobrazowy, w którym rosło sporo rzadkich gatunków drzew.

Majątek w Strzybniku, prawie do końca II wojny światowej, był w rękach rodziny Bischoffshausen- Eicktedt. W 1944 roku, ostatni z rodu- Fritz Bischoffshausen wraz z żoną- opuścili Strzybnik i już nikt więcej z rodziny w tym miejscu się nie pojawił. Pałac i majątek został znacjonalizowany. Komu oddano go w ręce? No jakże, co za głupie pytanie. Komu w czasach wczesnego PRLu oddawano majątki właścicieli ziemskich? Oczywiście że PGRom. A te sobie z własnością „państwową” poczynały luzacko. Jak się zawali, to się zwali, przeniesiemy się gdzie indziej, może do następnego majątku? Jednak w przypadku majątku w Strzybniku było inaczej. W 1961 roku pałac został odnowiony, a w ruinę zaczął dopiero popadać, kiedy PGR zlikwidowano i pałac stał się własnością prywatną. Nowy właściciel nie miał zamiaru budynku pałacowego (jak i innych budynków majątku) odnawiać, a może miał, ale nie odnowił i od lat 90 wszystkie obiekty dawnego majątku powoli zamieniały się w ruinę. W 2010 roku, w pałacu, zawaliły się stropy piwnic, a także część balkonu, podtrzymywanego przez kolumny. To samo spotkało część przybudówki. Co dziwne, konserwator też nie interesuje się zabytkiem i tak z roku na rok, pałac niszczeje. Teraz jest już nie do odratowania.

Jeszcze raz ogarniamy całość majątku w Strzybniku. W połowie wzgórza wybudowano pałac- teraz zrujnowany.  

Tak wyglądał około 2010 roku.

 

Tak wygląda teraz




Nieco wyżej pałacu wybudowano, w 1912 roku, neobarokową kuźnię. W tym budynku, oprócz kuźni, znajdowały się stajnie oraz mieszkanie- prawdopodobnie kowala. Nie wiadomo, jaki jest jej status. Ona również wymaga natychmiastowego, generalnego remontu. Pałac i kuźnia zarastają młodymi drzewami, dzicz kompletna zasłania ściany. Widok bardzo przygnębiający.  

Tak wyglądała wcześniej kuźnia z boku.

Kuźnia od frontu.
Tak wygląda kuźnia teraz.


Na wprost część mieszkalna, na lewo kuźnia i stajnia. Popatrzyłam, przez wyłamane drzwi, do obu pomieszczeń- deski, odłamki cegieł... nic interesującego. Wchodzić do środka bałam się. 
 

Na rogu budynku znajduje się rzeźba, która ma z dwóch stron herby rodowe.

Herb rodu Eicktedt.


 

Herb rodu Bischoffshausen. Ten ród był w Europie liczny, a część jego członków,  w trakcie II wojny, wyemigrowała do Argentyny. Nie mam pojęcia (nigdzie nie znalazłam informacji), czy ktoś obecnie, z tego rodu, interesował się losami majątku w Strzybniku. Prawdopodobnie uznali go za stracony na zawsze.


 

 

Niedaleko kuźni, na wzgórzu, znajduje się zabytkowy spichlerz, częściowo odnowiony.

Główne wejście do spichlerza. 
Odnowić należałoby również małą wieżę zegarową, która stoi niedaleko „czworaków”- solidnego budynku. 
Podobno, do niedawna, był jeszcze w niej zabytkowy mechanizm, ale pewnego razu znikł. Został tylko murowany słup z zardzewiałym cyferblatem z jednej strony. Wydawałoby się, że i ten zabytek stracony dla potomności, a jednak coś tam interesującego na nim zostało. Na zardzewiałej tarczy jest zapisana reguła św. Benedykta: „Bete u Arbeite”, co oznacza po niemiecku „Módl się i pracuj” (po łacinie Ora et Labora). Ot taka przypominajka z czasomierzem w tle. Nie obijać się, godziny lecą, można jednocześnie modlić się i pracować. Bardzo budujące. Właściciele majątku byli ewangelikami, stąd taka maksyma w publicznej przestrzeni raczej nie dziwi. Wszak ewangelicy wyznają zasadę, że modlić się można wszędzie, o każdej porze, a praca może towarzyszyć modlitwie i vice versa.

Wracając do ruin w Strzybniku i tego strasznego, charakterystycznego dla Polaków, braku dbałości o zabytki- coś tam jednak uratowano. Odnowiono zabytkowy budynek tzw. czworaków- solidny „blok”, który teraz należy do Spółdzielni Produkcyjnej. Budynek jest zamieszkały.

W parku- obecnie w lesie, znajduje się jeszcze mauzoleum rodziny dawnych właścicieli. Ponieważ w pobliskim Rudniku był kościół katolicki (w Strzybniku nie ma kościoła), ewangeliccy właściciele Strzybnika zmuszeni byli wybudować mauzoleum, by w nim chować swoich zmarłych. Nie poszliśmy tam, bo lało, a z drugiej strony, przeczytałam, że ono również jest zdewastowane. Czytałam relacje jak teraz to mauzoleum wygląda- obraz nędzy i rozpaczy. Podobno jest tam 5 trumien, w tym jedna mała, na podłodze deski, papiery, inne śmieci oraz kości zmarłych- jakaś piszczel, inne drobne. Brrrrrrrr.... Konserwator i tym obiektem się nie interesuje. Podobno nawet go nie wpisał na listę zabytków, choć ruinka ewidentnie zabytkiem jest. Ci, co tam byli i opisali stan mauzoleum, próbowali dociec, kogo z rodu w nim pochowano i nawet stworzyli listę. Nie wieszam jej, bo to domysły.

Nie znalazłam w internecie ani jednego starego zdjęcia pałacu w Strzybniku. Trochę dziwne, ponieważ zazwyczaj kilka zdjęć przedwojennych pałaców udaje się znaleźć. Jest wzmianka w przedwojennych „Nowinach Raciborskich” o pewnym przyjęciu, w sąsiednim majątku, na którym pani na Srzybniku zginęła cenna kolia (znalazła się, kiedy wkroczyli do owego pałacu Rosjanie, w dramatycznych okolicznościach- ale znów zaginęła, bo pewnie ruscy ją sobie przywłaszczyli). Choć rodzina Bischoffshausen- Eicktedt miała znakomitą przeszłość, ślady po niej są dosyć ubogie. 

Zastanawialiśmy się z Jaskółem, co można było w pałacu zrobić, wziąwszy pod uwagę dojazd oraz atrakcyjność miejsca no i stan budynku. Pewnie jakieś centrum konferencyjne wypaliłoby. Od Raciborza 10 km, dojazd dobrą drogą prawie do końca, ostatni kilometr drogą wiejską. Pałac w zieleni, na wzgórzu, duży parking koło spichlerza, ale nie przy samym pałacu (50 metrów przez lasek), dwie kondygnacje- widoki, kuźnia ze stajnią.... ech....

Teraz może by to chwyciło, ale w latach 90. takie „biznesy” dopiero raczkowały. Może właściciel miał podobny pomysł, ale sprawa go przerosła (własności, banki, kredyty, firmy, papiery, pozwolenia, konserwator itp.)?

Do domu wracaliśmy przez Polskę, zaliczyliśmy korek przed Jastrzębiem, ale ogólnie wycieczka nam się udała.

Konie na jednym z pastwisk w Strzybniku.

O właśnie, stadninę też można by tam założyć, jakąś szkółkę jeździecką z centrum hotelowym... wszystko zmarniało, przepadło....
 
I jeszcze Kanał Ulgi w Raciborzu



https://www.palaceslaska.pl/index.php/indeks-alfabetyczny/s/1456-strzybnik

https://sokoliszlak.cba.pl/?page_id=7277

https://www.dokumentyslaska.pl/epitafia/miejscowosci/raciborz%20strzybnik.html

Część zdjęć- te z wcześniejszych lat, ze stron, które podałam oraz z Internetu.




11 listopada 2025

A tymczasem nieprzyzwoite luzy.

 

 

Cytat z fejsa: ”Dlaczego introwertykom mówi się zawsze- wyjdź z domu, otwórz się na ludzi, a ekstrawertykom nie mówi się, zamknij w końcu mordę i zastanów się nad sobą? Dlaczego???? Dlaczego??????”

A ja zapytam jeszcze, dlaczego zawsze słucha się „głośnych”, nachalnie „rozpychających się łokciami” ludzi, choć często pieprzą głupoty, uprawiają słowotok, konfabulują (mnóstwo wśród nich mitomanów i narcyzów), a tych stojących z boku, którzy mają naprawdę coś mądrego do powiedzenia, olewa się?

Co jest w naturze ludzkiej takiego, że ludzie wolą oglądać i czytać  o chamskich zachowaniach, a te kulturalne, normalne "omijają boczkiem"? Dlaczego ludziska podniecają się „ponad normę” sensacjami? Jakkolwiek by to tłumaczyć, to preferowanie ekstrawertyków, chamów i sensatów trąca czymś niezdrowym.

To było krótkie „Słowo na niedzielę”, bo w sumie są to pytania retoryczne.

Obserwuję, jak wiewiórki kursują po tarasach. Brzeg tarasu dużego, na piętrze, jest doskonale widoczny z miejsca, gdzie siedzę przy komputerze. Podnoszę głowę i widzę śmigającego na tarasie rudzielca. Z tego miejsca mam również widok na zachodzące jesienią i zimą słońce.

 Taki widok, przez drzwi małego tarasu, też mam często. Najpierw na czarny bez, potem na tuje i dalej przez parking na lipy przy płocie.

To są małe moje radości- takie codzienne widoki. I jeszcze poranne oraz popołudniowe przeloty rybitw, czasem gęsi, nad domem. I jeszcze codziennie rano lecąca, kracząca wniebogłosy, ciotka wrona (codziennie leci tylko jedna, ciekawe czy ta sama), jakiś interesujący suchelec, zerwana wiatrem pajęczyna, dziwny grzyb, czy zaschnięty kwiat róży. To wszystko poprawia mi humor, cieszę się, że jest mi dane dostrzegać takie drobne akcenty w przyrodzie.

Drapole rozpoczynają jesienne nasiady w ogrodzie. Przyłapałam jednego na kontemplowaniu ogrodu u sister wielkie ucho. Piękny, naprawdę piękny drapol. A czujny jak diabli- kiedy cichutko (tak mi się wydawało) otworzyłam drzwi balkonowe, by zrobić wyraźniejsze zdjęcie, ptaszor cicho poderwał się z gałęzi i lotem koszącym skierował się w głąb ogrodu. 

Jastrząb.  

 Od początku września schudłam 3 kilo. Sama nie wierzę, ale tak jest. W październiku wystraszyłam się, że coś za szybko chudnę (chudnięcie ponoć zwiastuje choroby), no bo jakże to, tak szybko ma być efekt? Ja tu przygotowana na długotrwałe oczekiwania na wynik, patrzę na wagę, a tam już 1,5 w dół. Zrobiłam wszystkie możliwe badania z krwi. Głęboka norma- we wszystkich, tylko cholesterol lekko podwyższony. 

 Recepta? Ano odrzuciłam cukier i słodycze. Organizm już się przyzwyczaił do tego stopnia, że jak sobie pozwoliłam na zjedzenie ciastka dubajskiego, to mega mnie po nim zemdliło- z tej słodyczy, bo dobre było. Nie ciągnie mnie do słodkiego, chociaż raz na jakiś czas drożdżówkę, czy inne ciacho z lubością pożrę. I na tym moja przyjaźń ze słodyczami  kończy się. Nie jem masła, nie jem żółtego sera, a pleśniowe ograniczyłam, smaruję chleb białym serem (biały ser+ kwaśna śmietana 12%- nie żadne tam gotowe serki do smarowania) lub humusem, jem mniejsze porcje- to nie jest dieta ŻP, po prostu jem mniejsze porcje. Jem częściej małe „co nie co”, byle tylko zatrzymać spadek cukru (przy hipoglikemii trzeba się bardzo pilnować, bo jak cukier spadnie, to potem zaczyna się dramat). Obiady też zmieniły charakter- więcej zup, makaronów (bez sosów), jajka w różnej postaci, chińskie stir fry, jakieś łazanki, mniej mięcha, a jak już to kurczak, indyk, no i ryby oraz ograniczanie olejów i innych tłuszczów do smażenia, a mięso często pieczone w piekarniku, do tego surówki i dużo warzyw oraz ograniczam ziemniaki chociaż tu akurat cierpię, bo ja kocham ziemniaki i wszystko co ziemiaczane. Robię również galaretki warzywno- mięsne, kalorii w tym niedużo, a doskonale zabijają głód. Włączyłam do diety mielony ostropest- ziarno mielę sama- który poprawia pracę wątroby (mówię wam rewelacja- ostropest obniża cholesterol, wzmacnia wątrobę, a efekty są szybko widoczne). Jem sporo zielonych grejfrutów oraz kiwi. Co jeszcze? Ano ruszam się dużo- prace ogrodowe (przysiady, wspinanie na palcach, skłony itp.) oraz prace domowe bez opieprzania się- najlepiej spala się kalorie podczas mycia okien:):):):):). Wszystko w tempie wymuszającym trochę wysiłku. To wszystko bez napinki, bez paniki, że muszę schudnąć, bez paniki- znowu się nie mieszczę w... A tak, no właśnie, przymierzałam dżinsy rozmiar 44-46 i zjechały mi z tyłka. No dobra, górą nasi, myślę sobie. W takim razie mam jeszcze drugie 40-42. Wciągam, OK, jadę na zakupy, a dżinsy przy chodzeniu bezczelnie zjeżdżają mi z dupeńki. Rany... coś tam chyba będę musiała zaszyć, choć przy dżinsach to trudne ze względu na podwójne szwy. Nie wiem, czy to efekt chudnięcia przy tych mniejszych- może to krój sprawia, że nie trzymają się na pupie? A z drugiej strony, one kiedyś były opięte na udach, a teraz tam są nieprzyzwoite luzy. Zobaczymy.

W każdym razie cieszymy się, ja i mój kręgosłup, tudzież moje kolana, z efektów wdrożonego planu schudnięcia choć trochę.

Wreszcie skoszono, z dwóch stron ogrodu, kukurydzę. Zrobiło się przestrzennie jasno i widać znów góry czeskie.

Zaliczyliśmy dwie wyprawy w teren, ale "o tem potem".
 

07 listopada 2025

Jeszcze ciągle świat się złoci, rudzieje i brązowieje

 Obraz na winiecie jest tak ogromny, że możecie się poczuć tak, jakbyście stali nad brzegiem tego rowu. Te trawy są obłędne.

"Jak wszyscy to wszyscy i babcia też"-  fotki przedstawiają księżyc w Borsuczej pełni, na zachodnim niebie, wczoraj o 6 rano.
A tak wyglądał wczoraj około 18. Księżyc ogromny, nocą tak mocno świecący, że ogród można było przemierzać bez latarki.

Zimą podczas pełni są mrozy, jesienią bardzo chłodne poranki. Oczywiście wszystko przy bezchmurnym niebie.

Powoli kończy się złota jesień. Coraz mniej liści na drzewach. Obserwuję przez drzwi tarasu, jak z dnia na dzień liście katalpy ze złotych stają się brzydko rude, schną i opadają. Na brzozach też coraz mniej złota.

Poranne i wieczorne chłody robią swoją paskudną robotę, każą roślinom zwijać się i gotować do zimy.

Codziennie siedzę w ogrodzie, głównie przycinając krzewy. Wiosny, w ostatnich latach, były nieprzewidywalne pogodowo i można się spodziewać powtórki. Wolę większość prac zrobić teraz, niż później się denerwować, że czegoś nie zdążę- coś przerośnie, zachwaści się, wybuja lub zmarnieje. Bardzo nie lubię, jak mi się nawarstwiają prace i trzeba potem nadganiać. A mówię tylko o pracach koniecznych, bo te mniej ważne już dawno nauczyłam się ciut lekceważyć i przesuwać.

Koniecznie na dużym ekranie. Myślę, że Wam się spodoba.


Wieczorami, podczas spacerów, z Bezą, po ogrodzie, spotykam młode jeże. Jeszcze we wrześniu martwiłam się, że takie maleństwa nie przeżyją zimy (przy paleniu stosu suchelców, odkryliśmy norę lęgową jeża- było tam 6 małych- szybko nad nią zrobiliśmy daszek i zasłoniliśmy łętami), a teraz stały się już dosyć dorodne i żwawo tuptają, by wyjść z kręgu światła latarki. No, niestety, już około 18 trzeba po ogrodzie poruszać się z latarką. Ja tam potrafię chodzić i bez latarki, bo znam każdy kąt, ale właśnie ze względu na jeże, by któregoś nie nadepnąć, oświetlam ścieżki. Dwa razy w październiku próbowałam malucha, którego spotkałam, nakarmić kocią karmą. Stawiałam przed jego nosem spodeczek z mięsem i odchodziłam. Po godzinie jeżyka nie było, a karma pozostała nietknięta. I tak mi się wydaje, że w takich naturalnych półdzikich warunkach, jaki jest nasz ogród (las i dużo przestrzeni), jeże nie potrzebują dokarmiania- mają mnóstwo różnorodnego terenu do łowów. Co innego w malutkim ogródku, gdzie wszędzie chodzą ludzie, a jedzonka malutko. Tam pewnie zjadłyby karmę bez marudzenia.

Tej jesienie ani nie kosiłam trawników (ostatni raz kawałek przed tarasem chyba na początku września), ani nie grabię liści. Nigdzie. Pod liśćmi żyją rozmaite robale, którymi żywią się jeże i ptaki. Nie będę stworzeniom wygrabiała stołówki. A na wiosnę i tak z tych liści prawie nic nie zostanie. Jedyny minus rzadkiego koszenia trawnika jest taki, że nie płoszone przez kosiarkę (drgania ziemi) nornice i krety, zrobiły z trawnika poligon- trzęsawisko. Ale niech sobie tam ryją. My i tak chodzimy utartymi ścieżkami

Znieśliśmy, z dużego tarasu do piwnicy, donice z amarylisami. Liście zasychają, a cebule wiosną przesadzę do nowej ziemi.

Oglądamy WTA Finals- niestety, Iga znów taka sama. Zabrzmi to obrazoburczo, ale tyle meczów Igi obejrzałam, że odważę się powiedzieć- dziewczyna jest mało lotna. Jak się wyuczyła na początku kariery siłowej gry, tak dalej gra, a reszta tenisistek poszła do przodu. U Igi wyuczone ruchy (schematy ruchowe), zasiedziałe w głowie wskazówki poprzedniego trenera i zero finezji, zero skrótów, lobów, zagrywek takich, by pogonić po korcie przeciwniczkę. Niezrozumiałe są dla mnie jej słowa: „Nie oglądam meczy moich przeciwniczek, robi to za mnie ekipa”. Nie ogląda, to znaczy nie widzi potknięć, błędów, sposobów gry przeciwniczek. Wydaje mi się, że samo stwierdzenie trenera: „Wiesz, ona gra tak i tak, więc ty zagraj tak....”, nie wystarczy. Oglądając mecze, sama wiele by zobaczyła, być może i to, czego nie dostrzeże trener. Czasem jakiś niuans może zdecydować o sposobie gry.

Nie jestem ekspertem, ale widzę, co się dzieje na korcie. Zobaczyłam prawie wszystkie jej mecze, w ostatnich trzech latach i chyba to wystarczy, by wyrazić swoją opinię o grze Igi.  Zbyt często teraz, jak na zawodniczkę takiej rangi, przegrywa. A najnowsze rankingi  opierają się na nerwowym liczeniu punktów- spadnie, czy nie spadnie.

Poszewki na jaśki wyhaftowałam. Najpierw miała być jedna, potem dwie no i zrobiły się trzy.  Nie wiem, dlaczego zdjęcia wyszły takie przyżółcone. Może to światło w pokoju zawiniło? Kolory przekłamane- szkoda, bo ładnie je dobrałam. Lepszych nie będzie, bo poszewki poszły "na służbę" do Młodej



 Haft, jak haft, z jednej strony trudny, bo trzeba liczyć, z drugiej strony szybciutko się haftuje.

Trochę szczegółów na fotkach, a więcej (technika haftowania, nici, igły itp.) będzie na moim drugim blogu 





 


A tak to normalny dzień- Jaskół pojechał po towar, Beza drzemie przed domem, ja ogarniam chałupę, w planach wycieczka w ciekawe ruinki.

Niesamowicie szybko przeleciał mi październik, a i listopad się rozpędza.

04 listopada 2025

Od głowy do połowy...a potem tragedia. I dodatkowo „Morskie opowieści”.

 

Robienie slajdów nie jest dla mnie nowością. Kiedy jeszcze wykładałam, robiłam prezentacje z tekstami. Bardzo pomocny środek nauczania, zwłaszcza, że to jeszcze była era rzutników, projektorów, czyli technicznych „mamutów”, a ja mogłam już robić prezentacje za pomocą laptopa. Trochę pracy kosztowało przygotowanie slajdów z tekstami, ale studenci mieli wyłożony tekst na ekranie i mogli sobie pisać notatki bez zadawania pytań (podczas podawania treści zawsze, ale to zawsze, musiałam kilka razy powtarzać treść). Jasne, że głównie prowadziłam tradycyjne wykłady, a prezentacje (z omówieniem), były tylko dodatkiem.

Wtedy robiłam prezentacje w Power Poincie- nadal mam ten program, ale chciałam nauczyć się czegoś nowego, no i teraz, krok po kroku, oswajam się z tym nowym programem. Ma zupełnie inny układ nawigacyjny i jest po angielsku.

To nie tworzenie prezentacji, w nowym programie, było trudnością, ale możliwość wklejenia jej na blog. Powoli, metodą prób i błędów, dotarłam do tego, jak to zrobić. Przy okazji nauczyłam się robić podkład do filmów z muzyką według mojego pomysłu.

I wygląda na to, że teraz będę was „zamęczała” prezentacjami. Wprawdzie trzeba trochę popracować nad nimi, ale w końcu pokażę wszystko, co chcę, a post nie będzie rozciągnięty do nieprzyzwoitości (zdjęcia, nawet małe dużo miejsca zajmują).

"Morskie opowieści" ( oglądać na dużym ekranie).

 Muzyka: Klincz, "Latarnik"

Zdjęcia z zasobów domowych 

 
 A w domu norma, ciągle coś się dzieje, ale jakoby się nie działo. Jest ruch codzienny, obowiązki codzienne i dalsze kombinowanie nad wymianą pieca CO. Przeczytaliśmy artykuł na temat ogrzewania peletem i trochę nas z decyzją o zakupie pieca CO na taki opał przyhamowało. Okazało się, że ludzie znów zostali zrobieni w konia, podobnie jak przy zamianie pieców na węgiel na piece gazowe. Kupili, zamontowali, a potem ceny gazu poszły drastycznie w górę. No i płacz, bo brak forsy na gaz, a w dodatku domy nie są tak dogrzane, jak przy paleniu węglem. Teraz z ogrzewaniem na pelet zrobiło się tak samo. Po pierwsze, ceny peletu bardzo podskoczyły (tona kosztuje sporo więcej niż tona groszku), po drugie, podobno producenci peletu nie spełniają norm ekologicznych (jakieś badziewne kleje stosuję, zatruwające środowisko) i po trzecie- pelet ma różne klasy kaloryczności i jak klasa jest wyższa, to pelet droższy. O ile mniej więcej można sobie obejrzeć węgiel i raczej widać, że to nie badziewie mieszane z kamieniem, to ja kompletnie nie znam się na kaloryczności peletu- granulki takie same. A słowo napisane na opakowaniu? Zapomnij- papier wszystko przyjmie. Dodatkowo, w naszym przypadku jest konieczność wpuszczenia w komin metalowej rury (podczas palenie peletem ściany przykominowe lubią ”płakać”- łapią wilgoć wydobywającą się podczas spalania granulek), gdybyśmy chcieli palić tym opałem. A to znaczeni podraża wymianę sposobu ogrzewania.

Na razie jestem wkurzona na maksa. Tak państwowi zakręcili tymi wymogami eko w temacie ogrzewania, że zupełnie nie wiadomo, na co się zdecydować.

Z fotowoltaiką jest heca- przestano robić przyłącza tam, gdzie ludzie zainstalowali nowe panele- system już nie przyjmuje takiej ilości prądu. Pompy ciepła wcale nie są tak ekologiczne jak mówiono, bo żrą prąd i w dodatku montaż ich jest szalenie drogi. Wiatraków, małych turbinowych, by zamontować je na dachu, na razie nie można kupić, a pewnie też te pierwsze instalacje będą bardzo drogie. Piec na węgiel i miał- tylko 5 klasy, piec na drewno- to samo. Piec na pelet- ogromne koszty ogrzewania. Piec gazowy- słabo ogrzewa i koszt ogrzewania horrendalnie drogi, poza tym też trudno dostać nowe przyłącze. Został piec na ekogroszek, który wcale nie jest eko.

Zamieniłam firanki w oknach z długich na takie do parapetu, by nie zasłaniały grzejących kaloryferów. W pokoju z dużym tarasem postanowiłam w ogóle nie wieszać firany. Przez drzwi balkonowe (bardzo szerokie) jest tak śliczny widok na busz ogrodowy, że szkoda go przysłaniać firaną. I tak jest cały czas odsłonięta, bo lubię, idąc z kuchni do pokoju, wgapiać się w ogród- to taka naturalna fototapeta. W dodatku ten widok nieustannie się zmienia zależnie od nasłonecznienia i pory roku. Teraz wyprane firany schną na tarasie, potem pójdą na całą zimę do szafy.

Jest słonecznie, ale powietrze jest ostre. Otwieram drzwi na tarasy, przewietrzam dom i choć dom jest z tych suchych, wyganiam z niego wilgoć po ostatnich deszczach. To samo robię z szafami- drzwiczki otwarte i przewietrzanie ciuchów. Złapać jak najwięcej ciepła, powietrza, póki jeszcze aura na to pozwala. Łapać tę namiastkę późnego lata. Potem już będzie tylko zimno, wilgotno i ponuro (oby nie).

 Z Bezy tonami wyłazi futro. Można ją skubać jak owcę. Czeszemy codziennie i jakiś postęp estetyczny jest, ale to orka na ugorze, bo Bezka ciągle wygląda, z tymi sterczącymi na boki kłakami, jak psia sirota. W dodatku nie znosi czesania. Na początku stoi spokojnie, ale potem zaczyna się kręcić i łapać moją rękę zębami. Ciekawe jest to, że futro kłaczy się tylko na tylnej części Bezy. Przód- piękny biały tors, uszka, łapy są gładki, futerko ładnie się układa, a od połowy do tyłu istna tragedia. Beza jest mieszańcem z przewagą szetlanda. Można rzec- od głowy do połowy jest rasowa, a od połowy do ogona „skundlona”. Leży teraz przy biurku i patrzy na mnie uważnie. Może czuje, że trochę ją obgaduję?



 




02 listopada 2025

Meandry, Odra w Olzie i śluza.

 Winieta- Odra-300 metrów wcześniej łączy się z Olzą.

 

Nareszcie znalazłam trochę czasu i udało mi się „połączyć kropki”- nauczyłam się robić prezentację z muzyką. Program jest po angielsku, no... dobra, jakoś sobie radzę. Oczywiście, że pomagaliśmy sobie- raz ja  coś pokazałam Jaskółowi, raz on mi coś podpowiedział. Ale program ma mnóstwo możliwości- jesteśmy na początku drogi.

Doszłam do wniosku, że teraz ludzie są bardziej nastawieni na oglądanie, czyli pokazanie ciągu obrazków w takt fajnej muzy- powinno załapać. Zdjęcia swoją drogą, slajdy, swoją, a filmiki (w końcu z muzą taką, jaka powinna, według mnie pasować, a nie narzuconą przez YT) jeszcze inną. Wszystko będzie wzbogacać moje posty.

Wczoraj zrobiliśmy krótki wypad. Nie, nie na cmentarze, tam chodzę w zupełnie inne dni. Wszystkich Świętych obchodzę cały rok, o ile w ogóle obchodzę, bo raczej nie uznaję tego święta. Wolę Zaduszki, a w ogóle to te pogańskie zwyczaje, które opisałam, bardziej mi się podobają.

Pierwotnie w planie było zobaczenie śluzy w miejscowości Olza (to ta, gdzie Olza wpada do Odry, a zaraz za Olzą, znajduje się miejscowość Odra), ale potem Jaskół znalazł fajne miejsce, skąd można zobaczyć zakola Odry i to był I etap naszej krótkiej wycieczki.

Jechaliśmy przez Czechy, zakładając, że w Polsce, przy drogach, są kościoły i cmentarze- będzie tam tłoczno.

W Bohuminie Sunchyrach skręciliśmy na boczną drogę i zaparkowaliśmy na małym parkingu, z którego do punktu widokowego było około 500 metrów. Zero samochodów, zero ludzi- my, Beza, słońce, cisza i zapowiedź czegoś fajnego. Nie wiem, jak wy, ale ja lubię włóczyć się, tak po prostu, po terenie- polach, lesie, brzegami rowów, potoków, rzek, ścieżkami, ugorami et cetera, et cetera w tym stylu- gdziekolwiek. Nie potrzebuję ekstra bodźców, by cieszyć się wypadem. Cieszą mnie suche badyle, czerwone owoce, zielony poplon i kształty koron drzew. A jak jeszcze jakiś zwierz napatoczy się przed obiektyw, to... no nieważne, tak mam i już.

Doszliśmy do brzegu Odry, a tam wiata wypoczynkowa oraz tablica informacyjna, po polsku oraz po czesku. Na tablicy informacja o miejscu oraz o florze i faunie, jaka żyje w tych okolicach.


 Wycięłam resztę (opis flory i fauny)

I jeszcze z innego źródła:

„Graniczne Meandry Odry to krótki odcinek doliny rzeki Odry, na granicy państwowej między Polską a Republiką Czeską, który jest jednym z dwóch – a jedynym w Polsce (drugi znajduje się w Parku Krajobrazowym Poodří w Czechach) – odcinków Odry z przepływem zbliżonym do naturalnego. Dolina rzeczna wyróżnia się na tym odcinku dużymi walorami krajobrazowymi. Obok głównego koryta z zakolami znajdują się tutaj stare odnogi rzeki na różnym etapie wypłycania. Mozaikę siedlisk tworzą wyspy oraz ławice żwiru, piasku i mułu w strefie przybrzeżnej, a także strome, niemal pionowe brzegi i wyrwy brzegowe. W cieku przeplatają się odcinki wody bystrej i wolno płynącej. Górna Odra, której część stanowi opisywany obszar, charakteryzuje się dużą dynamiką hydrologiczną, tj. znacznymi wahaniami przepływu i częstym występowaniem zjawisk powodziowych. Już przy przepływach większych niż woda dwuletnia Odra występuje bowiem z brzegów i zatapia przyległe obszary zalewowe.”

Oraz taka perełka, aż chce się powiedzieć: Nasi tu byli.


 Mapa- meandry- zaliczyliśmy punkt 2.

Taki widok mieliśmy na Odrę na tym odcinku meandrów.

Filmy i prezentacje oglądajcie na dużym ekranie- mały nie daje takiego efektu. 


My byliśmy w Granicznych Meandrach Odry, po czeskiej stronie. Kiedy jechaliśmy do Polski, by przyjrzeć się śluzie w Olzie, widzieliśmy w Zabełkowie, na parkingu nad Odrą, mnóstwo samochodów i ludzi (z psami też). I tu jest widoczna różnica między Czechami a Polską- tam, przy wiacie, zaledwie jedna osoba przyszła, zrobiła zdjęcia Odry i szybko poszła, a po stronie polskiej multum ludzi. To nawet cieszy, że ludzie chcą oglądać kawałek fajnej przyrody, ale ja wolę miejsca raczej bezludne (oraz bez psów ze względu na piesożerną Bezkę).

Graniczne Meandry Odry rozciągają się od Bohumina/Chałupek, do miejscowości Olza, a potem dalej, już jako Meandry Odry, aż po zaporę w Raciborzu. Chociaż obie nazwy mogą się pojawiać zamiennie jako określenie tego obszaru.

 Muzyka: Ennio Morricone, Chi Mai

Do śluzy dojechaliśmy boczą drogą, którą zamykał dziki parking. Dalej ciągnęły się wały nad Odrą. Aby dostać się nad rzekę, trzeba zejść po stromej skarpie. Raczej nie mieliśmy, z Jaskółem, ochoty by tam się dostać. My nie, ale właśnie tam, nasza kochana psinka, która raczej wybiera wygodne dróżki do dreptania, miała ochotę zejść. Tam i tylko tam. Dobra, zeszłam z nią na dół, prawie jadąc na butach, bo Beza, żwawa babinka, ciągnęła w dół mocno. Odra w tym miejscu jest wąska. Niemniej ma się gdzie rozlewać, bo z jednej strony ciągnie się wzdłuż niej szeroki pas łąki, ograniczonej wałem. Miejsce, w które mnie Beza zaciągnęła, jest bardzo klimatyczne- przede mną Odra, za nią niewysoka skarpa, kolorowa jesiennie, a po lewej wysoki ażurowy most. Lubię takie industrialne elementy w przyrodzie (mosty, wiatraki, słupy wysokiego napięcia, jakieś wieże itp.). To właśnie ten most nadaje miejscu smaczku- niby dziko, a jednak trochę „artystycznej” cywilizacji jest. Ponieważ śluza jest po drugiej stronie mostu, myślałam, że przejdę pod nim. Nic z tego, tam był kanał. Trzeba było drapać się z powrotem na skarpę, gdzie jest parking. I ta nasza psia staruszka znowu dostała takiego cugu, że nie minęła minuta i już byłyśmy na górze. Mój biedny kręgosłup tylko cichutko jęknął i z rezygnacją poddał się dalsze torturze marszu ku śluzie. 

 Muzyka: Tangerine Dream, Code To Zero

Na filmie pociąg z Katowic do Raciborza.

Myślę, że ten kanał oraz śluza, spełniły swoje zadanie podczas zeszłorocznej powodzi- woda zapełniła wtedy cały polder po Raciborzem. W każdym razie wrota są pomalowane i widać, że mechanizm jest sprawny.

I znów można powiedzieć- po kiego was nosi w takie dziwne miejsca- śluza? A co w niej takiego ciekawego? No cóż, takie typy, jak my, już tak mają- nie tylko zamki, pałace, zalewy, skanseny, ale i to, co „techniczne” lubimy oglądać. Dla mnie wszystko, co praktyczne, co ułatwia życie, co ratuje życie, co jest niesamowite technicznie, jest interesujące. Wszak urodziłam się z żyłką techniczną, a mój pierwszy, wybrany świadomie zawód, który chciałam zdobyć, to mechanik samochodowy. I do dziś nie mogę przeboleć, że życie potoczyło się inaczej.

Czyli towarzystwo, most, śluza i jak dodać do tego „okoliczności przyrody”, to miałam wczoraj full wypas serwis wycieczkowy.

https://www.slaskie.travel/poi/3736/graniczne-meandry-odry-w-chalupkach

31 października 2025

Kraboszki i dynie.

Było wczoraj chrześcijańskie, czas na pogańskie.

Dziady cz. 1 Ogień na rozstajach dróg (nie, to nie Mickiewicz😄).

 Zachodni zwyczaj ozdabiania domów dyniami- straszydłami, kościotrupami, duszkami itp. bardzo krytykowany przez KK w Polsce (nie wiem, czy w innych krajach również), ma wspólne cechy z naszą słowiańską tradycją. Może  nie w tak bogatej formie, jak na zachodzie, może nie ozdabianie wejść domów kościotrupami i szczerzącymi w upiornym uśmiechu dyniami, jednak podczas Dziadów słowiańskich były szeroko stosowane charakterystyczne maski.


 

Najpierw o halloweenowej dyni
„Choć dziś dynie na Halloween kojarzą się głównie z uśmiechniętymi (lub przerażającymi) lampionami, dziecięcymi przebierankami i cukierkami, ich korzenie sięgają znacznie głębiej – do czasów, kiedy Europa nie znała jeszcze plastiku, marketów ani elektrycznego światła. Pierwotna symbolika dyni wywodzi się z celtyckiego święta Samhain, obchodzonego w nocy z 31 października na 1 listopada. Dla starożytnych Celtów był to czas przejścia między rokiem starym a nowym, czas wygasającego światła i wzmagającej się ciemności.
Wierzono wtedy, że w Samhain świat żywych przenika się ze światem zmarłych, a duchy przodków – ale też złe byty – mogą swobodnie przemieszczać się po ziemi. Aby ochronić się przed niechcianymi istotami, ludzie palili ogniska, nosili maski i rozstawiali świecące naczynia przed domami. Były to najczęściej wydrążone rzepy, brukwie i buraki, w których umieszczano świeczki – miały one odstraszać złe moce i oświetlać drogę dobrym duszom.

To właśnie te pierwsze “lampiony dusz” dały początek tradycji, którą znamy dziś. Co ciekawe, nie używano jeszcze wtedy dyni – po prostu nie rosła ona w Europie. Pojawi się dopiero kilkaset lat później, po odkryciu Ameryki.Postać, która bezpośrednio łączy dynię z Halloweenem, to Jack – bohater irlandzkiej legendy ludowej. Według opowieści, był to skąpy, cwany i bezbożny mężczyzna, który raz za razem oszukiwał diabła, aż ten poprzysiągł mu, że nigdy nie zabierze jego duszy do piekła. Niestety, gdy Jack zmarł, nie mógł trafić ani do piekła, ani do nieba – i został skazany na wieczne błądzenie po świecie.
Diabeł, chcąc go ukarać i zarazem “nagrodzić” za chytre triki, wręczył mu rozżarzone węgle, by oświetlał sobie drogę w mroku. Jack włożył je do wydrążonej rzepy i odtąd błąka się jako Jack-o’-lantern, nosząc swoją latarnię po ziemi.
Kiedy w XIX wieku irlandzcy emigranci przenieśli się do Stanów Zjednoczonych, nie mogli znaleźć tam rzepy – za to trafili na piękne, pomarańczowe dynie, które nie tylko nadawały się lepiej do rzeźbienia, ale też dłużej zachowywały świeżość. Tak dynia stała się nową latarnią Jacka, a jej związek z Halloween zaczął się na dobre. (…)
Z czasem dynia przestała być tylko straszącą latarnią – stała się także symbolem domowego ciepła, jesiennego obfitości i przemijania. W Stanach Zjednoczonych związano ją również z Thanksgiving, a więc świętem dziękczynienia i wdzięczności za plony. W tym sensie dynia łączy w sobie świat życia i śmierci – światło i cień, śmiech i grozę, co doskonale pasuje do symboliki Halloween.”


A teraz o słowiańskich kraboszkach.

Dziady cz.2- Kraboszki idą w noc. 

 Część biesiadników podczas Dziadów zakładała drewniane maski kraboszki lub ustawiano je wokół domów, by odstraszyć niechcianych gości w postaci złych duchów lub demonów. Kolejnego dnia po Dziadach, maski trafiały do ognia, żeby nie straszyły pozytywnych dusz, wciąż obecnych w okolicy.

 



„Źródła pisane dają nam pewne dowody. Otóż czeski kronikarz Kosmas przytacza dekret księcia Brzetysława z 1092 roku, w którym władca zabrania urządzania pogańskich rytuałów:
„(…) odbywały się po lasach i na polach, i korowody, odprawiane podług pogańskiego zwyczaju, na dwóch i trzech rozstajnych drogach, jakby dla spokoju duszy. Także i bezbożne igry, które wyprawiali nad swoimi zmarłymi, tańcząc z założonymi na twarz maskami [podkreślenie autora] i wywołując cienie zmarłych”1.
Mamy więc potwierdzenie, że używano ich podczas rytuałów ku czci przodków, którzy odeszli. Dowiadujemy się również, że towarzyszył temu taniec. Nie mamy jednak informacji, jak wyglądały owe maski, z czego były zrobione. Kosmas nie podaje też ich konkretnych funkcji. (...)

 


Kolejne źródło pisane zaskakuje nas informacją, że maski podczas obrzędów na cześć zmarłych zakładali duchowni w kościołach archidiecezji gnieźnieńskiej. Jest to list papieża Innocentego III z 1207 roku skierowany do arcybiskupa Henryka Kietlicza, w którym nadawca potępia zwyczaj „przedstawień teatralnych” odbywanych w kościołach (Schmitt 2006, s. 280). Papież wskazuje tutaj nie tylko rekwizyty w postaci „potwornych masek” , ale także „obsceniczne gesty” towarzyszące obchodom (ludi theatrales)2. Maski nazwane są monstris larvarum, czyli maski duchów, potwory, maszkary. Jerzy Burchardt podaje: W obrzędach tych aktywny udział, połączony z recytacją konkretnych ról, brało całe, najczęściej żonate, duchowieństwo: kanonicy, kapłani, diakoni i subdiakoni wraz ze swymi synami3.

 Kolejne źródła to pismo z 1279 roku, w którym legat papieski pod karą ekskomuniki zabrania księżom udziału w korowodach oprowadzanych po cmentarzach i wewnątrz kościołów4. Nie wiemy jednak, czy krytykowany zwyczaj dotyczy na pewno święta zmarłych i czy zakładano wówczas maski.
Natomiast w statucie arcybiskupa gnieźnieńskiego Janisława (1326 r.) czytamy nakaz:
aby jacykolwiek duchowni czy też świeccy, ubrani w maski, nie wchodzili zuchwale do kościołów lub na przyległe cmentarze, zwłaszcza gdy się w nich odprawia służbę bożą5.
(Codex 1878, s. 395)
W powyższym przykładzie mowa jest o zakładaniu masek i braku tolerancji dla tego zwyczaju ze strony wyższych przełożonych stanu duchownego. Nie wiadomo jednak, do jakiego typu obrzędów odnosi się ten zwyczaj (mogły być związane ze świętem zmarłych, ale też mogły być okołonoworoczne).
W każdym razie powyższe źródła pisane pokazują krytykowane przez Kościół obrzędy z użyciem masek i zawsze wiążą się one z sytuacją sakralną.

Maski zatem postrzegane były jako jako przedmioty mające moc transformacji, ale też komunikacji. Używało się ich w sytuacjach mediacyjnych, kiedy człowiek znajduje się na pograniczu dwóch rzeczywistości (Porębska-Kubik, Marcinkowska 1992, s. 3; por. Gunnell 2007, s. 192)8. Tym samym dają możliwość kontaktu ze światem na ogół niedostępnym ludzkiemu poznaniu.
(…) maski jako atrybuty rytualno- obrzędowe miały przede wszystkim pełnić funkcje komunikacyjne, czyli przywoływać zmarłych i zapewniać kontakt z nimi. Taką koncepcję przedstawia Paweł Szczepanik w Słowiańskich zaświatach9. Trudno jednak stwierdzić, czy kraboszki miały też chronić uczestników obrzędu, czy przedstawiać zmarłych. Według kulturoznawcy Leszka Kolankiewicza pierwotnie wszystkie rytualne maski reprezentowały dusze zmarłych: tańce w maskach są zawsze tańcami duchów10.”

 Maski skórzane oraz z kory z okolic Nowogrodu Wielkiego.




Nie zrobiłam kraboszki, ale za to sfilcowałam trzy kolorowe, jesienne dynie. Nawet ich nie ozdobiłam halloweenowo, bo uznałam, że i tak są bogate w kolory, a będą ozdobę na dłużej.

Jak zrobić taką dynię- mój drugi blog- pasek po prawej stronie, góra.
 

Więcej o symbolice dyni na Halloween tu:
https://legolas.pl/dynie-n-halloween/


Więcej o słowiańskich dziadach i symbolice kraboszki tu:
https://www.jestesmyslowianami.pl/kraboszki-maski-w-religii-poganskich-slowian/


Zdjęcia z podanych stron i z Internetu.




PS. Nazwa "kraboszka" pochodzi prawdopodobnie z czeskiego słowa "kraboška", oznaczającego maskę lub demona, które z kolei wywodzi się od prasłowiańskiego rdzenia

"kȏrbъ", oznaczającego "kosz" lub "koszyk". Maski były elementem obrzędów, zwłaszcza związanych ze świętem Dziadów, a ich nazwa może odnosić się do koszowatej formy lub do tego, że były wykonane z plecionki


https://isap.info.pl/2024/10/15/kraboszki-obrzedowe-maski-slowian/