poniedziałek, 29 kwietnia 2024

Gorący skandal o zapachu konwalii.

 Łany konwalii, bielutkich, pachnących nieziemsko.

Koniec kwietnia, godzina 11,30, na termometrze w pełnym cieniu +22 stopnie, w lekkim cieniu+ 29 stopni, a w pełnym słońcu tak

 

37 stopni w kwietniu? No po prostu "skandal".

Kępa żywokostu. Ma zdobić, choć mógłby leczyć. Ma niesamowicie dekoracyjne kwiaty, na których uwielbiają "paść się' trzmiele.

Wróciłam z ogrodu, nie da się już w nim pracować- gorąco oraz ciepły mocny wiatr (który wcale nie chłodzi). Zdążyłam trochę roślin przesadzić w ramach ograniczania „ziemi ornej” do odchwaszczania i dłużej już na takim słońcu nie wytrzymuję. Usiadłam na chwilę na tarasie, popatrzyłam na zieloności, przekwitające kwiatki, a potem na ścianę domu, zdezelowany taras i…. nie, nie dam się, nie będę narzekać. Nie stać nas na pomalowanie domu, to nie stać. Dom stoi, nie zawali się. Jednak było by miło mieć na nowo pomalowane ściany. Taras wyremontujemy. A potem… a potem już się wykocił remont schodów zewnętrznych do piwnicy, a potem… a potem trzeba zrobić okucia i rynny na górnych balkonach…. A potem… noż, a potem pewnie zażądają zmiany źródła ciepła- też nas nie stać… I w takiej sytuacji przypomina mi się powiedzonko Scarlett O’Hara z „Przeminęło z wiatrem”, kiedy stawała przed rozwiązaniem problemu- „Pomyślę o tym jutro, jutro też jest dzień”. I to działa, po „jutro” niesie zupełnie inną rzeczywistość oraz zupełnie inną perspektywę- czasem rozwiązanie problemu przychodzi automatycznie, bywa też, że sam problem przestaje istnieć. Takie deczko lekceważące „maniana", a ileż, nierzadko, nerwów zaoszczędzi.

Taras będzie bez balustrady z frontu- jedna będzie przy filarze z lewej strony (ochrona przed upadkiem na schody do piwnicy), druga przy filarze z prawej strony (jako symetria do tej z lewej) i z jednej strony schodów do ogrodu. Cały przód tarasu będzie „wolny” od żelastwa. Barierę wizualną, a może bardziej w sferze psychiki, utworzą krzewy róż, mahonii oraz dwie wyższe azalie, które dosadzę. I by być pewnym, że z rozpędu na wprost, nikt nie zaliczy trawnika, postawię wzdłuż brzegu tarasu donice z kwiatami. W ten sposób otworzy się przestrzeń na trawnik, a balustrada nie będzie widoku ograniczać. No i jeszcze mała markiza nad głowy- latem z tej strony słońce pali niemiłosiernie. Wprawdzie stawiałam nieduży parasol, by móc siedzieć na tarasie, ale jego przestawianie jest wkurzające. W dodatku przysłania mi ogród oraz cały widok na niebo, ogranicza i pobudza moją klaustrofobię.

Takie mam plany, takie marzenia, a teraz zobaczymy, czy „majster’ dotrzyma słowa i się zjawi.

Zapowiada się wspaniała pogodowo majówka. Mam nadzieję, że w końcu nadrobię prace ogrodowe. Posadziłam letnie kwiaty w donicach przed domem i na dużym tarasie. Zamówiłam donice na ten taras, który będzie remontowany- posadzę w nich kwiaty. Jak taras będzie zrobiony, postawię już gotowe. No cóż, donice cudem urody nie są, ale nie chcę niszczyć desek tarasowych ciężkimi kamiennymi (mam takie dwie ogromne ceramiczne- dam gdzie indziej) ani drewnianymi, bo to na jedno wychodzi. Wybrałam stojące na nóżkach lekkie plastikowe. Tak sobie myślę- całe życie musiałam weryfikować moje marzenia oraz wizje, przystosowywać do wymogów rzeczywistości. I nigdy nie było mnie stać, by coś gruntownie zmienić w domu według moich wyobrażeń. Chodzi o przebudowę, remonty, wykończenia. Teraz przynajmniej jest tak wielki wybór różnych rzeczy, iż można od biedy coś pod te wizje podciągnąć.

Kasztan, który widzę przez okno, siedząc przy biurku, już kwitnie.


I serduszka okazała, która w tym roku wcale okazałą nie jest.  Gwałtowne zmiany temperatury wyraźnie jej zaszkodziły.
Kwitną też moje ulubione poziomki ozdobne.
A w kuchni? Norma, "raz na stole, raz pod stołem", coś się uda, coś się schrzani, ale radocha przy przyrządzaniu nowych potraw nadal mi towarzyszy. No i nie mam zamiaru nawijać ludziom na uszy, że ja mam jakieś kulinarne wielkie ambicje, by prowadzić blog tego typu- moja kuchnia jest kuchnią normalną, mam normalne naczynia, normalny piec- nie mam zamiar szpanować i dekorować ekstra dań, kiedy czegoś takiego nie robię na co dzień. Jak mi wychodzi krzywe ciastko, to takie jest i to pokażę, jak mi się bułki nie upieką lub są za twarde, to pokazuję i szukam przyczyny, by inni mogli błędu uniknąć. Dzielę się moimi spostrzeżeniami na temat przyrządzania, czego często nie ma w tych blogach kulinarnych, a przejrzałam już ich wiele. Przepisy są czasem bezmyślnie powielane, brak informacji, na ile osób są składniki, w wielu występują błędy lub miary typu- 1 szklanka, a szklanki są różne. Ja sobie to weryfikuję i piszę o tym w moich postach.

Ostatnio upiekłam malutkie rurki z kremem. Malutkie, bo coś mi się pozajączkowało przy kupnie foremek do rurek z kremem i kupiłam takie ekstra do włoskich ciasteczek cannoli.

No co😕, tu rurki i tu rurki, a wybór- oferta wszystkich rurek do zwariowania. Rurki do cannoli są krótsze, co zmusiło mnie do innego cięcia ciasta. Krótkich rurek wyszło trochę więcej niż  normalnych.

Ale w sumie udało się nawet fajniej- rurki są mniejsze, takie zgrabniutkie, a ponieważ ciastka raczej pochłania się niż je z umiarkowaniem,  to problem przeżarcia się jednorazowego, jest mniejszy (o połowę tradycyjnej rurki).

Rurki z ciasta francuskiego, z  kremem mascarpone- banał, największy dyletant kulinarny to zrobi.

Składniki

- ciasto francuskie 1 opakowanie, (wychodzi 9 dużych rurek lub 12 tych na małych formach)

- śmietana 30% 250 ml

- serek mascarpone 125g

- cukier puder 4 duże łyżki

Wykonanie:

  1. Blat ciasta francuskiego pokroić na pasy 2 cm szerokie- ja pokroiłam wzdłuż węższego brzegu z powodu tych małych foremek, ale z powodzeniem nawinie się i dłuższe paski ( zrobić gęste nawoje).

  2. Rurki owijać ciastem, ułożyć na blasze wyściełanej papierem do pieczenia.
  3. Piec w piekarniku  nagrzanym do 200 stopni, do momentu, kiedy ciasto będzie miało złoty kolor.

 Wyszło mi 9 rurek i trzy ciastka zawijane bez foremek- kupiłam 3 komplety po trzy foremki.

Krem- na jeden blat ciasta francuskiego wystarczy wziąć połowę składników.

  1. Do miski wlać schłodzoną śmietanę i ubijać mikserem jak na „bitą”.
  2. Do ubitej śmietany dodać serek mascarpone i cukier puder- wymieszać delikatnie, schłodzić.

3. Za pomocą tuby z końcówką do ozdabiania tortów, nabijać rurki schłodzonym kremem. Rurki można posypać cukrem pudrem lub polać rozpuszczoną czekoladą.


 No i są- bardzo zgrabne rureczki😄

czwartek, 25 kwietnia 2024

Zielony (nie)Ład, czyli głęboka orka na ugorze.

 

Przyzwyczajono mnie do zupełnie innej postawy chłopa wobec ziemi niż ta, którą współcześni polscy rolnicy reprezentują.

W czasach, kiedy dorastałam pojęcie „rolnik” jeszcze nie funkcjonowało. Bardziej popularne było „chłop”. Na wsi żyli chłopi, posiadało się urodzenie chłopskie, w nomenklaturze funkcjonowała klasa chłopska.

W lekturach, które musiałam czytać, chłop był „pazerny” na ziemię, zawsze mu jej brakowało. Ta, którą miał, często nie była w stanie wyżywić jego rodziny. Chłop chciał tej ziemi więcej, więcej, więcej. Przede wszystkim dlatego, by się z niej utrzymać. Równocześnie wraz z tym pędem do poszerzania areałów, mizernych zresztą i o mizernej klasie, szedł ogromny szacunek chłopa do ziemi. To była ziemia-żywicielka. Chłop dbał o nią, uczył się jej, poznawał tajniki jej uprawy z poszanowaniem ogólnej przyrody. Często ziemia była dla niego święta- ta ziemia „z ojców, praojców”, wymagająca tradycji w uprawie i obrządkach wobec niej. Jak go nauczono, że miała być stosowna trójpolówka, to ją stosował. Jak uczył go ojciec i dziadek, że należy co roku siać na danym kawałku inne rośliny- siał. Nawoził nawozami naturalnymi, a tych mineralnych tylko dosiewał.

Pamiętam scenę z „Konopielki”, kiedy senior zabronił żąć zboże kosą- „Tak się nie godzi przecież, od wieków żęli my sierpem to i teraz tak będziemy”. I nie chodziło wcale o to, że nowocześnie, chociaż na pewno te stare zwyczaje w zabetonowanych duszach chłopskich siedziały, chodziło o pradawny zwyczaj, objawiający się szacunkiem do ziemi.

No… a teraz? Sami widzicie, co się wyrabia na polach. Znikł gdzieś szacunek do ziemi, nastąpiła jej rabunkowa gospodarka. Rolnicy, bo teraz chłop to rolnik, nie patrzą, że niszczą swój warsztat pracy, ma być tak, jak oni chcą, a oni chcą, jak najmniej płacić i jak najwięcej z pola wyciągnąć pieniędzy. W nosie mają szacunek do ziemi, do przyrody- niszczą ekosystemy, zatruwają wody i jeszcze im daj, daj, daj….i ustępuj, bo oni żądają….


„Udział rolnictwa w polskim PKB wynosi zaledwie 2,3proc., w unijnym już tylko 1,5proc.. W tegorocznym budżecie na wsparcie dla rolników zapisano ponad 74 mld zł. Licząc z dotacjami dla rolniczych ubezpieczeń KRUS oraz przywilejem niepłacenia PIT, to wsparcie sięga 5,5 proc. PKB. Oznacza to, że wartość sprzedanych przez rolników płodów rolnych jest ponad dwa razy niższa niż suma dotacji, jakie otrzymują. Przeciętnie każde gospodarstwo rolne, z 1,3 mln pobierających dopłaty, otrzymuje od Unii oraz od polskich podatników rocznie ponad 60 tysięcy zł. Tylko górnicy dostają więcej. Ogromne wydatki na naszą obronność to 4 % PKB. Na protesty wypadało by spojrzeć także z tej strony.

Na kartonach, przymocowanych do traktorów najczęściej pojawiało się hasło „Nie pozwolimy na ugorowanie”. O co chodzi? Docelowo z produkcji rolnej ma być wyłączone 10 proc. gruntów, na razie miało być 4 proc. Niech rosną tam nawet chwasty, byle zielone- dobrze wychwytują z atmosfery dwutlenek węgla. Ziemia ma w tym czasie odpoczywać bez chemii, w przeciwnym razie  wkrótce nic się na niej już nie urodzi. Jerzy Plewa, który spędził w Brukseli sporo czasu jako wysoki urzędnik odpowiadający za wspólną politykę rolną, zapewnia, że Zielony Ład obowiązek ugorowania narzucał tylko na gospodarstwa większe niż 10 ha. W Polsce prawie 80 proc. ma mniej ziemi. Po protestach Komisja Europejska ustąpiła, kar nie będzie także w przypadku gospodarstw dużych. Protesty jednak nie ustały.

Protestują mali i duzi rolnicy. Duzi, bo „na gębę” dzierżawią ziemię od małych i oddają im za to unijne dopłaty. Gdyby teraz te cudze kawałki zostawiliby nie obsiane, a dopłaty musieliby oddać im formalnym właścicielom, byliby stratni. Z Zielonym Ładem nie ma to nic wspólnego; to Pis zamroził obrót ziemią, więc rolnicy uprawiają fikcję. Właściciele ziemi nie sprzedadzą, ani nie wydzierżawią, bo tracą prawo do KRUS.

Z tego samego  powodu, czyli rozdrobnienia krajowego rolnictwa, złość budzą inne ekoschematy, czyli większe dopłaty do hektara za troskę o środowisko, np. zastąpienie chemii nawozami naturalnymi, czy uprawy bezorkowe. To warunek dla całej Unii. Nasi go nie chcą, bo uważają, że większe pieniądze należą się im bezwarunkowo, a uprawy bezorkowe to kolejna fanaberia Brukseli. Unia chce, żeby ziemi nie orać, tylko ją płytko spulchniać. Eksperci stwierdzili, że orka pługiem wysusza glebę, co przy ociepleniu klimatu i coraz bardziej pogłębiającej się suszy ma ogromne znaczenie. Co gorsza, z przewracanych pługiem skib uwalnia się podtlenek azotu, który jest gazem cieplarnianym gorszym od metanu. Uprawa bezorkowa pomaga glebie oszczędzać wilgoć. Z badań Instytutu Rolnictwa i Gospodarki żywieniowej wynika, że tylko z powodu suszy rolnicy w ostatnich latach stracili 20 proc. dochodów.

Protestujący w ocieplenie klimatu jednak nie wierzą, chociaż ich najbardziej dotyka.

Nie chodzi im o to, by Zielony Ład poprawić, ma być wyrzucony do kosza, najlepiej z Unią. Bruksela jednak, pod polityczną presją, wprowadza poprawki, choćby w sprawie nawozów i środków ochrony roślin, których Zielony Ład  chciał docelowo ograniczyć aż o połowę, żeby żywność była zdrowsza. Ich wpływ na zdrowie konsumentów trudno zanegować, niszczą też bioróżnorodność, pogarszają jakość gleby. A rolnicy krzyczą, że wymóg jest niesprawiedliwy, Polska zużywa bowiem na hektar  średnio 2 kg szkodliwych pestycydów, a Holandia aż 8 kg. Po redukcji nam będzie wolno zużywać zaledwie  kilogram, a Holandii cztery.

Grzegorz Brodziak, zarządzający Goodvalley- dużym gospodarstwem na Pomorzu, zauważa, że w Danii przywiązującej dużą wagę do ochrony środowiska ta średnia wynosi właśnie 1 kg. (…) Na kartonach protestujących nie ma informacji, że w Ukrainie na hektar zużywa się zaledwie 0,8 kg pestycydów. Protestujący przecież krzyczą, że mamy jeść polskie, bo zdrowe, a ukraińska żywność truje nas chemią. To nieprawda. Ukraina ma dobry klimat, ziemie i wielkotowarowe rolnictwo, w którym o racjonalnym użyciu nawozów decydują obserwacje satelitarne. Ale Gabriel Janowski, przed laty nieudany minister rolnictwa, teraz protestujący przeciwko Zielonemu Ładowi, wielkoobszarowego rolnictwa w Polsce sobie nie życzy. Polskie ma się opierać na małych gospodarstwach rodzinnych, które niczego optymalizować nie będą. W naszym kraju tylko 3 proc. Gospodarstw rolnych ma więcej niż 50 ha, więc przed silniejszą konkurencją trzeba zamknąć granice.”

 


Dwa razy nacięłam się na ziemniaki „prosto od rolnika”. Za każdym razem były tak przeazotowane, że szybko w środku czerniały. To były ziemniaki od rolnika z naszej wsi- jest zwyczaj, że wystawiają płody rolne przy bramach i można prosto od nich je kupić. Za pierwszym razem kupiłam 3 kilogramy- były dobre. Po tygodniu kupiłam, w tym samym miejscu, 15 kilo i połowa była do wyrzucenia. Jawne oszustwo. Nawet chciałam pójść i zwrócić uwagę, ale odpuściłam. Rok temu zaryzykowałam kupno ziemniaków u tego samego rolnika, bo miałam nadzieję, że ktoś mu ze wsi powiedział, co sprzedaje. Niestety, sytuacja się powtórzyła. Nigdy więcej od rolnika, sprzed bramy, nic nie kupię. Mam tu sprawdzonych sprzedawcę pomidorów (prosto z tunelu) oraz sprzedawcę truskawek (prosto z pola) i na kupnie u nich poprzestanę.

W terenie wszystkie miedze zaorane, a opryski idą na okrągło. Sadownik już trzeci rok, na tej samej ziemi, sieje kukurydzę…. To są polscy rolnicy.

Źródło:

Joanna Solska: Czarny ład, W: Polityka, nr 17/ 2024 s. 35-37


 

środa, 24 kwietnia 2024

Valašská Kyselica (wracam do Wołochów) oraz jak to z pojęciem ”tradycja’ bywa.

Zdjęcie z internetu.

 Kyselica wałaska, zupa podobna do naszego kapuśniaku, ale nim nie jest. Kyselica była popularną potrawą Wołochów na Morawskiej Wołoszczyźnie. Ten „żurek” z kiszonej kapusty zwano również zelnicą lub rzadziej  właśnie kapuśniakiem.

W wołoskich domach jadano ją niemal codziennie, a w biednych rodzinach zdarzało się, że i dwa razy dziennie. Na przykład w Vizovicach, pod koniec XIX wieku, kyselicę jadano każde rano, a  w  piątek również na obiad. Na Wołoszczyźnie krążyło takie powiedzenie: ”Kto sto lat je kyselicę, długo żyje na świecie”.

Jedna z mieszkanek Wałaskiej Polanki wspomina czasy swojej młodości:

"Kiedy chodziłam do szkoły, nauczyciel zainteresował się, co uczniowie jedzą i czy nie są głodni. Zapytał jednego kolegę, co ostatnio jadł. Zezłoszczony kolega odpowiedział:

- Wczoraj rano jadłem kyselicę, na obiad kyselicę, wieczorem kyselice, dzisiaj rano kyselicę… mam już jej powyżej uszu."

Podstawą zupy była kapusta kiszona i z niej kwaśnica. Kolejność wkładania składników do gara była różna. Jedne gospodynie najpierw gotowały ziemniaki, potem dodawały do nich kapustę i kwaśnicę, po czym zabielały całość mlekiem lub śmietaną. Inne smażyły boczek z cebulą, dodawały mąkę, kapustę z kwaśnicą, potem ziemniaki i całość zaprawiały mlekiem lub śmietaną. Wszystko zależało od zasobności spiżarni. Podczas nieurodzaju czy wojny, gotowano tylko kapustę z ziemniakami, doprawiano kminkiem i zaciągano mlekiem. Czasem do kyselicy dodawano jedno lub dwa jajka. Podczas Wielkiego Postu, w środy i piątki, nie wolno było dodawać do zupy smalcu, kiełbasy czy boczku.

 Przepis, na podstawie którego ugotowałam kwaśnicę, jest najprostszy do wykonania i ma najmniej składników. Prawdopodobnie ten przepis stanowił podstawę  dla późniejszych góralskich wariantów kwaśnicy.

 Składniki dla ludzi ze snobistycznym podejściem do jedzenia

Składniki: to jest przepis na porządny gar, około 4-6 porcji, czas przygotowania 1,5/ 2 godz.

– 400 g kapusty kiszonej (można ją dodatkowo posiekać)
– 300 g ziemniaków, krojonych w kostkę
– 300 g kiełbasy pokrojonej w plasterki
– 100 g boczku pokrojonego w słupki
cebula drobno posiekana
– 2 ząbki czosnku, drobno posiekane
– 2 łyżki mąki
liść laurowy
– kilka ziaren ziela angielskiego
– łyżeczka kminku

– kilka suszonych grzybów (opcjonalnie) – grzyby namoczyć, pokroić w kawałki
– 200 ml śmietany kremówki-  dałam połowę i też ładnie zupę zaciągnęła
– 2 łyżki masła

 Na Słowacji dodaje się jeszcze białą fasolę.

Przygotowanie:

W dużym garnku roztopić masło, zrumienić na nim boczek, cebulę i czosnek. 

 Dodać kiełbasę, grzyby, podsmażyć kilka minut. Wsypać mąkę i dokładnie ją rozprowadzić.

Do garnka dodać kapustę, ziemniaki i przyprawy. Posolić, zalać wodą tak, aby na parę centymetrów przykryła wszystkie składniki.  

Gotować,  na małym ogniu, do miękkości ziemniaków. Na koniec zaciągnąć śmietaną.

 
Kwaśnicę nazywają również kapuśniakiem, jednak od typowego naszego kapuśniaku ona się różni. Gdy spojrzeć na przepisy kwaśnicy, prezentowane przez różne nacje górali beskidzkich, to możemy w nich dojrzeć coś, czego nie powinno być w typowej kwaśnicy- wywar z np. żeberek wędzonych, dodatki mięsa, dodatki włoszczyzny.

Inna różnica-  kapuśniak zaprawia się zasmażką, kwaśnicę  zaciąga śmietaną.

Kapuśniak i kwaśnica mają jedną wspólną cechę- zupy są kwaśne, niemniej smaki mają już inne.

Tak podają kwaśnicę według przepisu Magdy Gessler- zdjęcie z Internetu

 

Magda Gesler dodała do kwaśnicy wywar  oraz mięso z gęsich udek, czym podobno tej popularnej góralskiej zupie nadała restauracyjny sznyt.

 A ja się buntuję przeciwko tak stawianej sprawie. Załóżmy, że ktoś jest w Zakopanem i chce zjeść prawdziwą tradycyjną góralską zupę- proponują mu kwaśnicę- dostaje takie coś, co gotuje Gessler.

Potem spotykamy się i ten ktoś się chwali:

- Jadłem w Zakopanem tradycyjną kwaśnicę, najlepsze było w niej mięso.

- Jakie mięso, przecież w kwaśnicy nie ma mięsa.

- Mówię ci, że było i było bardzo dobre.

- Nie jadłeś, w takim razie, tradycyjnej kwaśnicy.

- Jadłem, kelner sam mówił, że to tradycyjna góralska kwaśnica.

Kurtyna.

Albo gotuje się tradycyjną kwaśnicę, albo zmienia się zmodyfikowanej kwaśnicy nazwę, a już na pewno nie łże w żywe oczy, że jest to tradycyjna zupa- tradycyjna, czyli oparta na starym przepisie, bez modyfikacji. Tak sobie można mówić rodzinnie- ciotka ugotowała kwaśnicę z żeberkami i to jest w porządku, nie wychodzi  na zewnątrz.

„Zgodnie z rozporządzeniem 1151/2012 „tradycyjny” oznacza udokumentowany jako będący w użyciu na rynku krajowym przez okres umożliwiający przekaz z pokolenia na pokolenie, przy czym okres ten ma wynosić co najmniej 30 lat. Natomiast w myśl ustawy o rejestracji za produkty tradycyjne można uznać produkty, których jakość lub wyjątkowe cechy i właściwości wynikają ze stosowania tradycyjnych metod produkcji, stanowiące element dziedzictwa kulturowego regionu, w którym są wytwarzane, oraz będące elementem tożsamości społeczności lokalnej. Dodatkowo zgodnie z przywołanymi przepisami za tradycyjne metody produkcji uważa się metody wykorzystywane co najmniej od 25 lat.”

Wynika z tego, że za 25 lat kwaśnica na udkach gęsich, według przepisu Magdy Gessler, będzie mogła  przyjąć nazwę: ”tradycyjna”.

Źródła:

https://www.nmvp.cz/file/1c3e6b8994f050719f2efe40a90985b3/6290/Lidov%C3%A1%20strava%20na%20Vala%C5%A1sku.pdf
https://www.notatnikkuchenny.pl/valasska-kyselica-woloski-kapusniak/

https://foodfakty.pl/okreslenie-tradycyjny-w-znakowaniu-zywnosci

 

 

 

 

 

 

wtorek, 23 kwietnia 2024

O... ja cierpię dolę- moje słowackie jaskinie (2)


Polskie jaskinie (te, które zwiedziłam) wobec jaskiń demianowskich, na Słowacji, to pikuś, powiedziałabym nawet- „Pan Pikuś”. Zwłaszcza przy Jaskini Swobody, która nie dość, że długa, to są w niej miejscami przestrzenie wielkości dużych komnat.

Zdjęcia z Internetu- Jaskinia Swobody



W Jaskini Swobody byłam w 1992 roku. Przyłączyłyśmy się wtedy z córką do wycieczki, organizowanej przez tutejszą parafię luterańską, by oderwać się od smutków rodzinnych, a były one ogromne.

Dawno to było, mało z tej wycieczki pamiętam, ale to, że jaskinia była ogromna i zwiedzało ją się dosyć długo, zapamiętałam. No i zapamiętałam z niej również widok przepięknych stalagmitów oraz stalaktytów, a także to, że mimo klaustrofobii, nie czułam się w niej źle. Nie mam z tamtej wycieczki żadnych zdjęć. Zresztą wtedy nie miałam głowy do takich rzeczy. Ważne było, że na moment oderwałyśmy się od smutnej rzeczywistości.

Jaskinia Swobody, zdjęcie z Internetu.

Jaskinię Lodową zwiedziłam na początku ery Jaskóła, czyli jakieś 16 lat temu.

 Obie jaskinie znajdują się w Dolinie Demianowskiej w Niżnych Tatrach. Nie mamy do nich daleko, jedyne 170 kilometrów. 

 Po przekroczeniu granicy czesko- słowackiej (Mosty u Jabłonkowa), trzeba jechać drogą szybkiego ruchu, przecinającą płaskowyż, po bokach którego ciągną się pasma gór. 
Słowacja jest piękna i słabo zaludniona- tam mam wrażenie pobytu w głębokiej naturze.
Widoki niesamowite. Jedyną upierdliwą uciążliwością, zaburzającą krajobraz, były ogromne tablice reklamowe, gęsto stojące przy drodze wzdłuż całej trasy.

Parking znajduje się niedaleko Jaskini Lodowej, do której trzeba było trochę podejść pod górę. Jaskinia Swobody znajduje się kilka kilometrów dalej.

Parking w lesie, w jarze, obok płynie rzeczka Demianovka, wokoło skały, skałki.

Idziemy w stronę wejścia do jaskini, po lewej wysoka ściana skalna, porośnięta lasem, po prawej przepaść, na szczęście odgrodzona barierą i zasłonięta wysokimi drzewami, w dole Demianovka. Wszystkie zdjęcia zrobili mój syn i Jaskół. Tylko z trasy są moje.

Latem w jaskini nie ma lodu, a temperatura utrzymuje się na poziomie +4 stopni. Faktycznie było tam okropnie zimno i gdyby nie momentami rozgrzewające mnie emocje, że  cała ta skała zwali mi się na łepetynę, zmarzłabym na sopelek. Wtedy mogliby mnie postawić na dowód, że jaskinia ma właściwą nazwę. Gruba zimowa kurtka, którą miałam na sobie, popsuła te wizje.



 W jaskini, o tej porze (byliśmy w sierpniu) nie ma również lodowych nacieków przez co mieliśmy mniej atrakcji. Ale same formacje skalne, ich kolory to już był, jak to się teraz mówi, sztos. W ogóle to było, jak to w jaskiniach, bardzo ciemno- lampki tylko oświetlały trasę i ciekawsze zakątki- tych jednak było sporo. Niektóre zdjęcia, nawet z lampą błyskową wyszły marnie.




Jaskinia Lodowa była znana od dawna jako Smocza (Dračia jaskyna).

Znaleziono w niej dużo kości niedźwiedzia jaskiniowego, które uznawano za szczątki mitycznych zwierząt, stąd powstała ta nazwa. Funkcjonowała ona do lat 60 XX wieku.

Jaskinię zwiedzano już na początku XX wieku- u jej wejścia stał drewniany schron dla turystów. Pisał o niej Miloš Janoška w pierwszym słowackim przewodniku po Tatrach.





 

O Jaskini Lodowej możemy jeszcze dowiedzieć się, że:

„Warunki do zalodzenia jaskini pojawiły się po zasypaniu gruzem (na skutek procesów wietrzeniowych na stoku) kilku pobocznych otworów, na skutek czego uniemożliwiona została wymiana powietrza w jej wnętrzu.  Zimne powietrze, dostające się do jaskini zimą, jako cięższe utrzymuje się w jej dolnych partiach cały rok, a przesiąkające z powierzchni wody opadowe zamarzają w przechłodzonym wnętrzu. Lodowe wypełnienie w postaci lodu podłogowego, lodowych draperii, stalaktytów i stalagmitów znajduje się w dolnych partiach jaskini, zwłaszcza w komorze zwanej Kmeťov dóm. Ilość lodu w jaskini jest zmienna. Ostatni okres pełnego zalodzenia jaskini wiąże się z tzw. małą epoką lodową (XIV–XVIII w”




 Trasa zwiedzania liczy 650 metrów. Wejście i wyjście z jaskini jest to samo. Położone jest pod głazem
Bašta na wysokości 840 m n. p. m. oraz około 90 m nad dnem doliny. Przed nim taras i widoki na Chopok (2024 m n.p.m.), oraz Dolinę Demianowską.

Chopok- pasmo z tyłu za tą ciemną "kopą".


 A to już dolina Popradu- zdjęcie zrobiłam, kiedy wracaliśmy do domu. Droga idzie dosyć długo wzdłuż rzeki, raz z prawej, raz z lewej jej strony.


 Źródła:

https://pl.wikipedia.org/wiki/Demianowska_Jaskinia_Lodowa

https://www.visitliptov.sk/pl/ciekawostka/demianowska-jaskinia-lodowa/



 Może się pojawić info, że film niedostępny- kliknąć w obraz i otworzy się na YT

A tu więcej o Jaskini Swobody

https://pl.wikipedia.org/wiki/Demianowska_Jaskinia_Wolno%C5%9Bci