Wczoraj umawiam się z bratem w
szpitalu. Zanoszę mamie czyste bluzki. I tu praktyczna uwaga. Jeżeli ktoś
jest obłożnie chory i w dodatku musi korzystać z pampersów, lepiej tę osobę
ubrać w takie zwykłe koszulki gimnastyczne niż w koszule nocne. Koszulki nie
podwijają się i nie ugniatają leżącej, no i zmiana pampersa jest łatwiejsza.
Dobre też są butelki z sokiem czy wodą mineralną z dziobkiem i zatyczką. Może
sobie taka butelka leżeć na łóżku, a chory nie musi sięgać do stolika. Podchodzę
do łóżka matki, brata jeszcze nie ma, i głaszczę ją po głowie. Otwiera oczy,
ale zaraz zamyka. Wkładam czyste koszulki do szafki. Wychodzę na korytarz
popatrzeć, czy nadchodzi brat. W tym samym czasie do pokoju wchodzi lekarka w
granatowym mundurku i nasza lekarka prowadząca w zielonym. Wchodzę za nimi, ale
nie wiem, czy mogę w pokoju zostać. Na wszelki wypadek stoję niedaleko drzwi,
żeby nie przeszkadzać. Obie podchodzą do łóżka matki. Stają po obu jego
stronach
-Pomóż mi ją odwróć na plecy- dyryguje
granatowa, ściągając z matki kołdrę. Mama, gwałtowanie obudzona, podnosi
rękę.
-Ale jak?- zielona jest bezradna.
Patrzę na scenę i jestem zdziwiona obcesowością granatowej. Podchodzi do łóżka
pacjenta, nic do niego nie mówi, tylko do razu zabiera się za łapami do czynu.
- A tak- mówi granatowa i gwałtownie
przewraca matkę na plecy. Słyszę głośny jęk. Wszystko we mnie zastyga. Robię
krok w stronę łóżka matki.
- Która to noga?- granatowa rzuca w
stronę zielonej.
- Prawa- mówi cicho prowadząca.
Przyglądamy się, jak granatowa odchyla nogę matki raz w jedną stronę raz w
drugą. Wcale się nie ceregieli. Matka jeszcze raz cicho jęczy, a potem
nieoczekiwanie pyta silnym głosem
-Jaka dzisiaj pogoda?
Lekarka narzuca niedbale na nią kołdrę
i rzuca arogancko
-A czy ja wiem?- i wzrusza ramionami
patrząc na prowadzącą. Coś tam jeszcze mruczy pod nosem.
- Nie, tutaj nie operujemy- mówi do
zielonej.
Obie kierują się w stronę wyjścia.
Wzrok lekarki pada na mnie:
-A pani kto?- Pyta
szorstko. Uła…powinnam chyba ostro coś
palnąć, jednak jestem zbyt zaskoczona tym, co zobaczyłam, żeby zareagować
odpowiednio.
-Córka- odpowiadam patrząc jej prosto w
oczy. Jestem zszokowana tonem, którym zwróciła się do matki. Ja rozumiem, że
one nie muszą ciumciać i kwilić do pacjentów, ale tak prostacko odpowiedzieć na
pytanie starej, chorej kobiety nie musiała.
- Kość jest złamana, ale operować nie
będziemy-rzuca w moja stronę protekcjonalnie- To się nie nadaje do operowania-
dodaje stanowczo. Prowadząca stoi za nią i milczy z obojętnym wyrazem twarzy.
Ja jestem nadal zszokowana i zapominam języka w gębie. Miałam zapytać, dlaczego
nie będą operować, ale zupełnie zgłupiałam. Milczę.
- Ona chodzić nie będzie, ale może siadać- ciągnie lekarka-
Z tą nogą ona chodzić nie może, ale może ją pani sadzać. – kończy i wychodzi z
sali. Stoję jeszcze bardziej zszokowana. Ona, jaka ona?… nie pacjentka, nie
pani…nie matka, ONA…jestem sparaliżowana tym tak ogromnym prostactwem. W końcu
zwracam się do prowadzącej.
-Jak długo matka będzie w szpitalu, bo
staramy się o miejsce w zakładzie?- Pytam, powoli dochodząc do siebie.
-A planujemy w poniedziałek ją wypisać
do domu- odpowiada beznamiętnie prowadząca. Zaraz, zaraz, w jaki poniedziałek.
Jest piątek. Od tygodnia matka jest w szpitalu. Była prawie umierająca, ma
złamaną szyjkę kości udowej. Nie ma jej unieruchomionej, zagipsowanej, nic.
Przez 4 dni była pod monitorami. Jest na środkach przeciwbólowych. Słabo
kontaktuje. Ma cewnik założony. Co ona gada? W takim stanie do domu????
Doprowadzili ją do normy kroplówkami jeżeli chodzi o jedzenie, ale co z nogą?
Zresztą do końca nie jestem pewna, czy ona faktycznie je i pije tyle ile
trzeba. Nie mam pojęcia, czy w takim stanie wypisuje się pacjenta do domu po
tygodniu pobytu w szpitalu.
-Pani doktor, ale ja nie potrafię jej
zapewnić prawidłowej opieki w domu. W jednym zakładzie jesteśmy zapisani do
kolejki, a do drugiego trzeba całą dokumentację wypełnić, jakaś komisja
jeszcze…- zawieszam głos- Zresztą mam tutaj te wszystkie formularze- wyjmuję
plik z torebki. Prowadząca wyciąga dłoń po dokumenty.
-Pani pokaże, bo jeden wniosek mogę
wypełnić.- Podaję jej cały plik. W tym momencie wchodzi brat.
- I jak?- rzuca w naszą stronę.
- Wyobraź sobie, że mama ma iść w
poniedziałek do domu…- mówię trochę bezradnie. Nadal w głowie mi się nie
mieści, że mam przejąć matkę w takim stanie. Nie kończę, widzę minę brata tak
samo zdziwioną.
-Jak to?- Zwraca się do prowadzącej- A co z nogą?
- Nogi nie będziemy operować..-
przerywa, bo brat się żachnął. Przez chwilę wszyscy milczymy.
- Ale możemy ją przetrzymać do środy-
kontynuuje pani doktor –Ja wypełnię ten formularz i na jutro będzie gotowy.
Możecie go państwo zanieść do starostwa. Tylko, że komisja zbiera się raz w
miesiącu i nie wiem, kiedy …-przerywa. Teraz brat jest zszokowany.
- Raz w miesiącu?!- nie wytrzymuje i
podnosi głos- To znaczy, że jak teraz się zebrała, to następne zebranie będzie
w kwietniu?!- Aż się zacukał w tym zdziwieniu. Zaraz się jednak opanowuje.
Prowadząca jest niewzruszona. Ona w ogóle jest jakaś, powiem wprost, niekumata.
Wszystko z niej trzeba wyciągać, a jak się jest tu i teraz na sali i w silnych
emocjach, to człowiek zapomina pytać o rzeczy najistotniejsze. Umawiają się
jeszcze w sprawie odbioru skierowania i ona wychodzi. Brat podchodzi do łóżka
mamy. Matka otwiera oczy, ale widać, że nie bardzo kontaktuje. On idzie w
stronę okna, do łóżka podchodzę ja. Matka otwiera oczy.
- Mamo, ładna dziś pogoda- uśmiecham
się do niej.- Masz pozdrowienia od ciotek.
Chwilę patrzy na mnie, a potem pyta-
Były?- język jej się plącze
-Nie, telefonicznie cię pozdrawiają-
tłumaczę, ale ona już „odpływa”. Jeszcze chwilę jesteśmy przy niej. Kiedy
zasypia, wychodzimy.
- No to mamy pasztet. –mówię do brata
oszołomiona i przerażona. Chwilę milczy
- Idę jeszcze raz to zakładu, może da
się coś przyspieszyć.
-Dobra, a ja jadę do ośrodka załatwiać
opiekunkę. Sama nie dam rady.
Do domu jadę „na oślep”, tylko w głowie
mi się tłucze co jakiś czas- jesteś na drodze…skup się..
W ośrodku nie ma socjalnej. Jadę na
zakupy, a potem jeszcze raz do ośrodka. Parkuję przed nim i widzę na parkingu opiekunkę z socjalną. No
proszę- diabeł dzieci mi kołysze. W tym wszystkim nadmiar szczęścia mnie
spotyka. Dwa w jednym- są obie naraz. Kiedy słyszą, że matka wychodzi ze
szpitala są równie zszokowane jak ja. A
kiedy mówię, że nie będzie operacji- zatyka je. Podają przykłady
rówieśnic matki, które przeszły taką operację i nie było nawet dyskusji, że nie
można. Jedyne wytłumaczeniem jest ta matki niewydolność nerek. Umawiam się z
opiekunką, że zadzwonię, kiedy zajdzie potrzeba. Na razie tyle i aż tyle udało
się załatwić.
W domu dopiero mnie puszcza. Próbuje
sobie wyobrazić, jak to teraz ma wyglądać i ogarnia mnie dławiące przerażenie.
Ryczę… wkurzam się…chcę, żeby to napięcie zeszło. Nie pomaga. Idę do mieszkania
matki popatrzeć, czy da się jakoś barierkę w łóżku zamontować. Nie da się.
Trzeba założyć rurkę z boku, żeby matka nie wychodziła. Może to i prymitywne,
ale jakieś zabezpieczenie będzie. Wprawdzie lekarka stwierdziła, że matka nie
będzie chodziła, ale nie zna mojej matki. Może spróbować, spadnie z łóżka i
jeszcze, nie daj Boże, obojczyk złamie, Znowu ryczę… ta bezsilność mnie dobija.
Siadam na łóżku… rany… matka z cewnikiem, nie chodząca i ta noga… czy ja wiem,
jak się z nią obchodzić, żeby tej nogi nie urażać? Przecież w tydzień się nie
zrosła, Co powie lekarz- paracetamol? Na uśmierzenie bólu w tak złamanej nodze?
Boję się, że matka będzie cierpieć, a ja nie będę jej mogła ulżyć. No i
chciałam jej oszczędzić tego przewożenia: szpital- dom- dom –zakład. Zaryczana
idę gotować obiad. Po południu grabię ogromny teren w lasku, palę ognisko i
powoli dochodzę do siebie.
Jutro jedziemy na wycieczkę w Kopce.
Może porobię trochę fajnych zdjęć.
1. Na razie szczęście jest ogromne-
matka nie odeszła. Teraz głównym problemem
jest zapewnić jej bezpieczne, pod dobrą opieką, spokojne życie do końca.
Ja jej tego nie zapewnię. To nie jest moje wygodnictwo, a twarda rzeczywistość
i warunki takie, a nie inne. Przez ten tydzień próbowałam dojść, w jakim
stopniu jest świadoma tego, co się wokół niej dzieje. Nie jestem pewna, ale
chyba nie ma dla niej już istotnego znaczenia to, czy będzie leżała w domu, czy
w zakładzie. Już przed szpitalem zaczynała żyć w swoim świecie.
2. Wiem, że inni mają gorzej. Wiem, że
są ludzie, którzy latami opiekują się osobami ciężko chorymi, niepełnosprawnymi
itp. Wiem… gdybym mogła, to pomogłabym wszystkim…wiem również, że każdy taki
opis w jakimś sensie pokazuje różną rzeczywistość. Wiem również, że z każdego
opisu można wyciągnąć jakieś wnioski dla siebie, wskazówki i rady.
3. Wiem, że mnie wspieracie, dobrze
życzycie, jesteście myślami z nami. Napisaliście już wiele, wiele dobrych,
serdecznych słów. Naprawdę, czując Wasze wsparcie, nie chcę dalej stawiać Was w
sytuacji, kiedy już napisane, musiałoby być powtórzone, albo nienapisane wzbudziłoby poczucie bezradności lub winy, bo
nie da rady się napisać….piszcie o …hmmmmm… no wesoło i tyle.
4. Pisząc o paniach lekarkach nie
uogólniam. Na oddziale, na którym jest mama, pracują przemiłe salowe i
bardzo fajne, uczynne pielęgniarki.
5. Mimo wszystko, mimo złości, żalu,
bezradności, strachu, działam i nie mam zamiaru poddawać się. Czasem sobie
ryknę, czasem zaklnę, a najczęściej idę wywalić
to wszystko z siebie do ogrodu, jakże z wielką dla niego korzyścią.