czwartek, 30 czerwca 2022

Wielki i piękny- Hrad Helfštýn cz.1

 

Co roku, w Boże Ciało, tradycyjnie wybywamy z domu na jednodniową wycieczkę.

Tym razem postanowiliśmy zwiedzić zamek, położony na południe od Ostrawy.
Nie popełniłam takiego błędu, jak ostatnio, kiedy pojechaliśmy zwiedzić zamek w Ostrawie, a ja o nim ni chu, chu, nic nie wiedziałam. 

Przeleciałam Net i dowiedziałam się o  zamku Helfsztyn co następuje:

„Týn nad Bečvou to niewielka miejscowość we wschodnich Czechach, położona w dolinie rzeki Beczwy (Bečva), około 27 km w kierunku wschodnim od Ołomuńca. Główną atrakcją turystyczną jest tu usytuowany na malowniczym wzgórzu okazały średniowieczny zamek obronny (Hrad Helfštýn). Jest to jedna z największych tego typu budowli w całej Republice Czeskiej. Początki zamku sięgają drugiej połowy XIII wieku, kiedy to z inicjatywy śląskiego szlachcica Friduša z Linavy powstała tu pierwsza twierdza. W kolejnych wiekach zamek był wielokrotnie przebudowywany i rozbudowywany. Ostatecznie powstała tu potężna twierdza z 9 basztami której wysokie na 13 metrów mury obronne mały od 7 do 10 metrów grubości. Cały kompleks posiadał 5 dziedzińców, 6 bram oraz 3 fosy wewnętrzne. Tak ufortyfikowana warownia mimo wielokrotnych ataków nigdy nie została zdobyta. W 1620 roku po bitwie na Białej Górze (konflikt zbrojny pomiędzy siłami czeskich protestantów, a wojskami koalicyjnymi katolickich Habsburgów) zamek został skonfiskowany i przypadł w udziale kardynałowi Franzowi von Dietrichsteinowi. W skutek rozwoju artylerii w XVII wieku zamek utracił swoje znaczenie strategiczne. Spowodowało to przeniesienie całego arsenału do pobliskiego Ołomuńca co w konsekwencji oznaczało także opuszczenie przez oddziału murów warowni, która zaniedbana zaczęła popadać w ruinę. Pierwsze prace konserwatorskie przeprowadzone zostały dopiero w pierwszej dekadzie XX wieku. Obecnie w pełni odrestaurowana warownia udostępniona jest dla zwiedzających. W sezonie letnim w jej murach bardzo często organizowane są różnego rodzaju wystawy oraz imprezy.”

https://navtur.pl/place/show/469,zamek-helfsztyn

Zamek, wielki zamek, to jest to.  W tamtą stronę pojechaliśmy autostradą, by nie tracić czasu, a wróciliśmy lokalnymi drogami.

Za Ostrawą są tunele. Dosyć długie.

Jedzie się...

i jeszcze jedzie się...
 
aż na końcu...i w takim miejscu przechodzi się "na drugą stronę".

Jeszcze minuta- a potem...żadne tam anielskie pienia i błękity nieb ogromnych, tylko to

A potem to


 Po zjeździe z autostrady, dojeżdżamy do miasteczka Lipnik. Mijamy go, jedziemy kawałek porządną drogą, przez pola, do wsi Tyn nad Beczwą. A potem zaczyna się wiejski survival- jedzie się wąskimi uliczkami, rozkopanymi, bo jakieś remonty się odbywają, przez wieś do miejsca, kiedy wąska droga wchodzi w las.

Zadziwia mnie klimat czeskich wsi i miasteczek. Tu tak wygląda, jakby się nic na przestrzeni tych 20 lat od czasu wejścia Czech do unii nic nie zmieniło.  Wprawdzie przybywa autostrad i nowych, o nowoczesnym kształcie, domów, ale nadal Czechy wyglądają tak, jakby czas się zatrzymał  dla nich „w Układzie Warszawskim”. Chodzi mi „szatę zewnętrzną” kraju, bo nie znam ich życia codziennego, ale intuicyjnie czuję, że chciałabym tam mieszkać. Chociażby ze względu właśnie na ten spokój i prawie senność

Wracając do drogi na hrad- w lesie zalicza się parę serpentyn (brrrrrrr), a potem aleją, wśród bardzo starych drzew, wciąż w górę, dojeżdża się do niewielkiego parkingu. 

Zdjęcie alei zrobiłam podczas zjazdu do wsi. Piękny starodrzew dodaje uroku tej drodze.
 

W Czechach był normalny roboczy dzień- samochodów na parkingu niewiele, zwiedzający to głównie wycieczki szkolne. Takie coś lubię. Dzieciaki zwiedzały zamek grupami z przewodnikami i po przejściu rozchichotanej, rozgadanej grupki, robiło się luźno, spokojnie. Co mnie zdziwiło w tych wycieczkach? Ano na prawie 20 dzieciaków był tylko jeden opiekun, co jest nie do pomyślenia w polskich wycieczkach (1 opiekun na 10 uczniów). Młodzież w miarę spokojna, zorganizowana. Nie było bieganiny, pokrzykiwań, wrzasków przepychań i bójek. A takie zachowanie często widuję w polskich wycieczkach. No cóż.

Z parkingu do zamku trzeba przejść jeszcze z 200 metrów pod górę.

Na początku tej drogi znajdują się dwie tablice informacyjne- jedna przedstawia historię zamku, na drugiej jest zamieszczony harmonogram imprez, odbywających się tutaj.


Co ciekawe, informacje są tylko w języku czeskim. Nie ma angielskiego, czy niemieckiego. Szkoda, bo na pewno są tu turyści z zachodu.

Zaraz za tablicami stoi piękny, kuty drogowskaz z nazwą zamku.

  Zamek jest zbudowany na szczycie dużego pagórka. Idąc drogą do głównej jego bramy, możemy podziwiać mury obronne, wyniesione na dosyć stromych stokach. Wyobraźnia działa- widzę wspinających się wojów po odkrytym stoku i grad strzał lecących od murów.


Podoba mi się przyroda wokół murów. Bez udziwnień, bez jakichkolwiek nasadzeń typu rodendrony- wszystko utrzymane w surowym klimacie średniowiecznych wieków.

Powoli zbliżamy się do bramy głównej. Jeszcze tylko trzeba popatrzeć na plan zamku, który jest na kolejnej tablicy informacyjnej. Szkoda, że nie ma na nim legendy, opisującej poszczególne części zamku. 

Czuję jak coś pachnie nieziemsko- początek czerwca, a w Czechch lipy w pełnym rozkwicie. Ale to kraj, w którym wszystko dużo wcześniej rozkwita, wcześniej niż nawet u nas, na południu Polski. Zapach- dodatkowy wycieczkowy bonus

Parking pokazany jest na dole mapy po prawej stronie. Potem idzie się wzdłuż murów zamkowych i dochodzi do mostu na fosie i pierwszej bramy- dół lewy róg.

Ruiny pałacu renesansowego są pokazane na górze planu.


I na tej, ściągniętej z Internetu też nie ma opisu


 Można tradycyjnie nazwać: podzamcze, dolny zamek, górny zamek i chyba tak będę opisywała, chociaż ten górny zamek, to  raczej ruiny pałacu renesansowego, odrestaurowane na tyle, by móc bezpiecznie po nich się poruszać. Inne części zamku są pochodzenia średniowiecznego- mury, wieże, baszty. 

Dochodzimy do pierwszego mostu na fosie i pierwszej bramy.

Przed zamkiem znajduje się dosyć wysoka rzeźba ptaka. Chyba pawia. Zrobiona z metalu. O rzeźbach, jakie widzieliśmy podczas zwiedzania, napiszę w innym poście. 


Główna brama do zamku.

Z prawej strony bramy tablica informacyjna. Oczywiście tylko po czesku. Szkoda.



Widok na most od strony "podzamcza".


Bramę zamykają piękne, metalowe drzwi z artystycznymi okuciami.


 Wszystko zachowane zgodnie ze stylem średniowiecznym. Nawet małe drzwi w dużej bramie, którymi wpuszczano spóźnialskich po zamknięciu dużych.

Wchodzimy i znajdujemy się w obszarze między bramami. Z lewej strony mamy wysoki mur, z prawej mur, wieżę narożną, zabudowania, chyba zamieszkałe. Jednak wszystko utrzymane w cegle i kamieniu.


Idziemy dalej i znów jest most nad fosą, i kolejna brama.


 Było dosyć gorąca, ale mimo, iż byliśmy w murach, nie czuliśmy upału. Cień dawały drzewa, których między murami było sporo.

Stary herb nad drugą bramą. Tu się czuje miniony czas. Herb bardzo prosty, prymitywny z sentencją łacińską pod spodem.


W tej bramie znajdują się kasa biletowa, tablice informacyjne- oczywiście tylko po czesku😄😄😄 oraz herby właścicieli ( zamieszczone nad kasą).

 




Fajne te herby, ale mnie bardziej interesowało, kto był właścicielem zamku. Niektórzy z nich mieli posiadłości w miejscach, które też zwiedziliśmy. Na przykład ród z Kravar. Byliśmy, zwiedziliśmy, kiedyś tu pokażę zdjęcia i napiszę coś o pałacu oraz parku w Kravare. 

Patrząc na herby, zastanawiam się, jakimi drogami szło ich "komponowanie". Co na tych herbach jest ważne, jakie i czego są to symbole.

 Na przykład Ród z Prestejna- czarny byk w herbie- dlaczego tak? Poszukałam i mam odpowiedź TU

Ale nie czas na rozważania o herbach. Kupujemy bilety.

(niespodzianka- bilet w trzech językach)

Wychodzimy z bramy na podwórze (?), plac (?). Po prawej stronie znajdują się restauracja i bar. Nie fotografowałam, bo po co. Parasole, stoły drewniane, znane są wszystkim. Jednak warto wiedzieć, że jest na zamku miejsce, gdzie można coś zjeść, wypić i skorzystać z WC.
 


A za nami została druga brama.


 Zamek Helfsztyn jest rozległy, jest w nim sporo do zwiedzania, dlatego podzieliłam relację z tego, na kilka części.

c.d.n.




 

 

 

poniedziałek, 27 czerwca 2022

Ooooooo...ja cierpię dolę, czyli recrenzja dla ludzi o mocnych nerwach.

Post jest obszerny, ale polecam z całego serca jego przeczytanie. Jest to solidna recenzja podręcznika, który już stał się „HiTem”, chociaż jeszcze się dzieciaki z niego nie uczą.

Najlepiej czytać, kiedy pod ręka ma się jakieś „procenty”, bo „bez pał litra nie udierżisz”.

W każdym razie, mnie podczas czytania, robiło się coraz bardzie mdło na myśl, że coś takiego wyszło spod pióra „profesora” i , że taki gniot pod każdym względem, chce się dzieciom serwować.  Już samo to, że podręcznik zawiera 500 stron i ogrom treści straszliwie ze sobą pomieszanych, co i rusz mówiących na tematy, które same w sobie już są  obszerne i wymagają solidnego omówienia jako odrębne, jest nie do przyjęcia. Żaden 15-16 latek nie jest w stanie nie tylko zrozumieć tych treści, ale też ich opanować w ciągu roku. No i nie znam nauczyciela, który by też tak obszerny zakres treści miał opanowany, pomijając już jego ideologiczne nastawienie do w ten sposób  zobrazowanej historii współczesnej.

Zastanawiam się też nad recenzentami- to przecież niemożliwe, żeby dwóch recenzentów coś tak skandalicznego puściło. Albo są tak zakłamani, albo są kompletnymi ignorantami, albo są bezwzględnymi karierowiczami, albo po prostu nie mają zielonego pojęcia, co puścili i jakie będą skutki tego.

Sam Roszkowski to do cna zły człowiek. Doskonale zdaje sobie sprawę z tego co i jak napisał.  I zdaje sobie sprawę, dlaczego taki podręcznik jest skierowany do nastolatków. Jeszcze nigdy nie czytałam tak zakłamanej i zmanipulowanej historii współczesnej (a dosyć sporo pozycji o  historii Polski i różnych państw przeczytałam). Najgorszy typ naukowca, który „dla sławy” wszystko zrobi, wszystko, nie bacząc na etykę pracy naukowej, czy zwykłą uczciwość  ludzką. 

Jego działanie jest jeszcze bardziej obrzydliwe, kiedy weźmie się pod uwagę adresata treści, zawartych w jego podręczniku- nastolatek, który nie ma szans obronić się przed zalewem kłamstwa i manipulacji, którego będzie się z przyswojenia tych treści rozliczać.

Powiem kolokwialnie- rzygać mi się chce, kiedy widzę Roszkowskiego i kiedy tylko myślę, co nawyczyniał.

„Przeczytaliśmy cały podręcznik do HiT. Obszerna lista czarnych charakterów


 

Jako pierwsi w Polsce szczegółowo recenzujemy w całości podręcznik do "Historii i teraźniejszości" napisany przez prof. Wojciecha Roszkowskiego. Na ponad 500 stronach autor prezentuje wizję świata, w której jedyną akceptowalną postawą życiową jest wiara w chrześcijańskiego Boga, a lewica, gender, Niemcy, feminizm i ateizm to zjawiska godne potępienia.

Polska jako ofiara

Już w pierwszym rozdziale dostajemy bardzo jednoznaczny przekaz: "Skutki II wojny światowej. Polska największą ofiarą". Samo stwierdzenie tego faktu nie jest specjalnie dyskusyjne, bez wątpienia Polska była jednym z najbardziej poszkodowanych podczas II wojny państw świata. Ale w rozdziale wymienione są różne nacje uczestniczące w konflikcie (od Niemców i Francuzów przez Brytyjczyków i Amerykanów do Finów), i o każdej w kontekście jej postaw w latach 1939-1945 jest napisane coś negatywnego, po czym następuje prosty wniosek, że największą ofiarą II wojny była Polska i że mamy najwięcej Sprawiedliwych wśród Narodów Świata. Żadnego kontekstu antysemityzmu w Europie, ani liczby Żydów na ziemiach polskich, w tej części nie ma. Powojenne migracje "dotknęły oczywiście także inne kraje, lecz w mniejszym stopniu niż Polskę".

Słuszne stwierdzenie, że większość społeczeństw Zachodu nie zna skali terroru panującego w Polsce w czasie okupacji, jest od razu okraszone komentarzem, że "mogliby w tej sprawie wiele dobrego uczynić Niemcy, gdyby chcieli przedstawić prawdę o sobie tamtych lat, ale wybrali inną politykę: skrywania i pomniejszania swoich win". Do antyniemieckości jeszcze wrócimy.

Kościół kontra reszta świata

Niezrozumiałą konstrukcję ma drugi rozdział pt. "Ideologie i nazizm". Na początku autor wymienia kilka "najbardziej popularnych obecnie ideologii: socjalizm, liberalizm, feminizm i ideologię gender, współczesną chadecję, czyli chrześcijańską demokrację, której jednak nie należy utożsamiać z chadecją sprzed 40 lat i więcej".

Po tym akapicie następuje natomiast kilkustronicowy wykład o nazizmie, jego źródłach (od Nietzschego do George’a Bernarda Shawa), o dojściu Hitlera do władzy i o tym, żeby nie utożsamiać nazizmu ze skrajną prawicą. Skąd tyle miejsca dla nazizmu, skoro podręcznik obejmuje lata 1945-1979? I przede wszystkim, co miało na celu zestawienie feminizmu, chadecji i socjalizmu z tymże nazizmem?

W tym momencie, już w drugim podrozdziale, łatwo można rozpoznać jasną linię ideową podręcznika. Autor zresztą wcale jej nie ukrywa. Otóż jedynym słusznym i niepodlegającym krytyce systemem wartości, jest konserwatywna wersja chrześcijaństwa realizująca się w państwie narodowym. Jakiekolwiek odbieganie od patriotycznego katolicyzmu, spotyka się z krytyką profesora. Często bardzo jednoznaczną.

Na przykład w rozdziale o komunizmie pada zdanie: "Przy założeniu istnienia Boga – a przecież nie ma żadnego dowodu, poza spekulacjami myślowymi, że Go nie ma – wszystkie kombinacje intelektualne marksistów i neomarksistów tracą jakikolwiek sens". Ten fundamentalny błąd logiczny uzasadniający istnienie Boga (ciężar dowodu w logice zawsze spoczywa na tym, kto chce udowodnić istnienie czegoś, a nie czegoś nieistnienie) profesor powtarza też kilkadziesiąt stron dalej.

W liczącym pięć stron podrozdziale "Świat powojenny" na jednej stronie dostajemy trochę statystyk dotyczących gospodarki światowej, a na kolejnych czterech obronę chrześcijaństwa. "Mimo zła, które niektórzy ludzie czynią w Kościele, jest on stale wielką szansą, gdyż opiera się na nauce, która jest wiecznie żywa, i na jej przestrzeganiu przez większość wierzących. Warto się temu bliżej przyjrzeć, zamiast ulegać mistyfikacjom popularnych mediów wydawanych najczęściej przez ośrodki ateistyczne. (…) Mimo czasami grzesznych postaw niektórych reprezentantów Kościoła, którzy przecież są jak wszyscy inni wystawieni na pokusy i mogą błądzić, Kościół łagodzi i normuje stosunki pomiędzy ludźmi i narodami".

W dalszej części Dekalogowi jest przeciwstawione stanowisko "róbta co chceta", a wszystko to jest podsumowane stwierdzeniem, że ateizm jest takim samym dogmatem, jak chrześcijaństwo, bo "logicznie rzecz biorąc, nie można przecież udowodnić, że czegoś nie ma. Ateiści są więc ludźmi wierzącymi, tyle że wierzą w nieistnienie Boga".

Z tego samego założenia wyszli kilkanaście lat temu twórcy Kościoła Latającego Potwora Spaghetti, którzy także argumentowali (przed sądem), że nie można udowodnić, że świat nie został przez takowego potwora stworzony. Tyle że oni robili to w żartach, a prof. Roszkowski pisze poważny podręcznik.

Lewica: czarny charakter

Przyjrzyjmy się bliżej czarnym charakterom podręcznika, czyli zjawiskom przedstawionym w książce w jednoznacznie negatywnym kontekście. Jednym z najbardziej rzucających się w oczy jest lewica. Nie pojawia się właściwie w żadnym fragmencie w neutralnym kontekście. Źli są lewicowi artyści i intelektualiści Zachodu, zła jest opanowana przez lewicę Unia Europejska, nawet chadecja jest krytykowana za przejęcie lewicowej agendy, choćby od partii Zielonych (w czym podkreślona jest rola Angeli Merkel).

Marksizm nie jest niczym więcej jak tylko preludium totalitarnego ZSRR. O tym, że wyrastał z obserwacji koszmarnych warunków pracy podczas rewolucji przemysłowej, także kilkunastogodzinnej pracy małych dzieci przez siedem dni w tygodniu, w rozdziale o komunizmie nie przeczytamy.

Przeczytamy natomiast zdanie: "Pojęcie pożyteczny idiota trzeba koniecznie zapamiętać, bowiem takich osobników nie brakuje i dziś", zestawione ze zdjęciem Jeana Claude’a Junckera, który przemawia w katedrze w Trewirze z okazji 200. rocznicy urodzin Marksa, "ateistycznego filozofa, prekursora zbrodniczego systemu komunistycznego".

W kolejnym rozdziale Roszkowski spory akapit poświęcił socjalistom. "Współcześni socjaliści daleko odeszli od pierwotnych ideałów. Ich wizja doskonałego ustroju nie polega już na wyzwoleniu człowieka od wyzysku ekonomicznego, ale na wyzwoleniu człowieka od wszelkich ograniczeń, nawet wynikających z zasad przyzwoitości. Wystarczy przypomnieć sobie wszystkie marsze równości i ordynarne hasła niesione przez współczesnych socjalistów razem z feministkami i zwolennikami ideologii gender. Współcześni socjaliści są niejednokrotnie częścią elity rządzącej i finansowej, weszli w bliską współpracę z najbogatszymi ludźmi świata, korzystając z ich funduszy. Kapitał ich już nie mierzi, żyją w luksusach. O dyskryminacji i wykluczeniach mówią już tylko w kontekście obyczajowym, a nie w kontekście nierówności społecznych. Można by zastanowić się, dlaczego ciągle zyskują głosy wyborcze. (…). Jedną z przyczyn jest na pewno to, że politycy ci korzystają z tego, iż w szkołach, nauczając o początkach ruchów socjalistycznych i wielu ówczesnych szlachetnych zamierzeniach, przemilcza się koniunkturalną przemianę, jaka dokonała się w ruchu socjalistycznym w ostatnich 40-50 latach".

Po tym fragmencie następuje powrót do przerwanej na ten jeden akapit narracji o Stalinie i początkach zimnej wojny. To częsty zabieg stosowany przez autora. W prowadzoną logicznie i sensownie opowieść nagle wrzucany jest całkowicie nieuzasadniony fragment mający na celu zakodowanie połączenia dwóch bardzo odległych od siebie pojęć. W tym wypadku realne potworności stalinowskiego reżimu są połączone z marszami równości, gender i feminizmem. O tym, że politycy wszystkich możliwych opcji są częścią elity rządzącej i finansowej, i socjaliści nie są tu żadnym wyjątkiem, się nie dowiemy.

Ten sam zabieg widać także w kolejnym fragmencie. Rozdział o stalinizmie kończy się takim akapitem: "Dlatego oburzenie muszą wywoływać próby przedstawiania już w XXI w., także w Europie Zachodniej i USA, sowieckiej polityki narodowościowej jako promocji etnicznej różnorodności. Równie oburzające jest twierdzenie, że przymusowe migracje były udaną próbą pomieszania przez państwo pojęć języka i kultury z biurokracją napędzaną systemem kwotowym (Y. Slezkine, amerykańsko-żydowski badacz)". Wrzucenie tego niszowego cytatu miało chyba na celu tylko napisanie kolejnego zdania: "Jeśli takie stwierdzenia byłyby prawdą, to trzeba uznać Lenina i Stalina za prekursorów ruchu społecznego określanego mianem multi-kulti". I już czytelnik ma zasiany ciąg logiczny pomiędzy Stalinem i wielokulturowością.

Cytatów o lewicy można znaleźć znacznie więcej. "Lewicowanie stało się na Zachodzie modne jako wyraz postępu, którego szczytowym osiągnięciem miał być oczywiście komunizm. Wielu myśli tak do dziś…". Kto konkretnie myśli dziś, że komunizm ma być szczytowym osiągnięciem czegokolwiek? Nie wiadomo.

Przy okazji rozważań o początkach integracji europejskiej czytamy: "Jedność chrześcijańskiej Europy wspierał też papież Pius XII. Nie przypuszczał jednak na pewno, że znajdą się za niespełna pół wieku tacy, którzy postanowili zintegrować Europę na bazie ideologii lewicowych z odrzuceniem Boga". Tutaj również nie dowiadujemy się, kogo profesor ma na myśli.

Niemcy to wciąż wróg

Przez całą książkę przewija się wyraźnie dyskurs antyniemiecki. W rozdziale o konsolidacji Zachodu mamy na przykład taki fragment: "W traktatach założycielskich Unii Europejskiej nie przewidziano przekształcenia się jej w federację zarządzającą wszystkimi państwami. Taka koncepcja została zaakceptowana przez wszystkie państwa członkowskie jednomyślnie. Są jednak takie państwa, jak Republika Federalna Niemiec, które nie zważając na traktaty, prą z całych sił do zamiany Unii w jedno państwo: świadczy to niestety o złych intencjach. Poza tym trzeba zapytać: po co taka federacja. Czyżby miała służyć tylko Niemcom?" To nie jest zdanie, które powinno znaleźć się w podręczniku. To najczystsza polityczna publicystyka autora.

Nadużyciem jest też na przykład określenie pierwszego przewodniczącego Komisji Europejskiej Waltera Hallsteina mianem "byłego nazisty". Hallstein (rocznik 1901) był przede wszystkim niezwykle uzdolnionym prawnikiem, który tytuł profesora otrzymał w wieku 29 lat, na trzy lata przed dojściem Hitlera do władzy. Nie był członkiem NSDAP ani SA, badacze gabinetu kanclerza Konrada Adenauera ocenili, że próbował raczej się od ideologii nazistowskiej dystansować. Nie było też bynajmniej tak, że jego przeszłość nie budziła wątpliwości w latach 40. i 50. Budziła, ale zostały rozstrzygnięte na jego korzyść.

Wojciech Roszkowski sporo miejsca poświęcił również na omówienie relacji polsko-niemieckich po II wojnie światowej. Już na wstępie wygłasza nie do końca prawdziwą tezę, że "zaledwie kilka lat po zakończeniu wojny (...) przestano się obawiać odrodzenia się tam nacjonalizmu, i to w skrajnym wydaniu". Dyskusje o ponownym zjednoczeniu Niemiec i odrodzeniu się zagrożenia dla Europy trwały dekadami, a przed niebezpieczeństwem przestrzegał choćby Henri Ménudier jeszcze w latach 80.

Do kwestii niemieckiej autor wraca w rozdziale poświęconym nacjonalizmom, napisanym wyraźnie na potrzeby uzasadnienia linii obecnej władzy. Na początku czytelnik dowiaduje się, że dzisiejsza Europa Środkowo-Wschodnia niesłusznie uznawana jest za "siedlisko nacjonalizmów". Profesor bardzo szybko przypomina, że to ten region starego kontynentu padł pierwszą ofiarą niemieckiego nacjonalizmu, a "silna identyfikacja narodowa jest typowym odruchem po uwolnieniu się z jarzma, w tym przypadku sowieckiego". Potem następuje dość długa analiza różnicy między nacjonalizmem a patriotyzmem, do której na koniec wpleciony został wątek Nord Stream

Podręcznik jako pomnik dla PiS

W podręczniku znajdziemy więcej przykładów naginania rzeczywistości pod uzasadnianie działań rządu Zjednoczonej Prawicy. Na przykład w podrozdziale o wyborach znajduje się dziwne zdanie, wrzucone właściwie bez kontekstu: "Mamy wiele przykładów w historii, kiedy za praworządność uchodziło respektowanie złego, nawet okrutnego prawa". O czym zaś był cały fragment? O tym, że wybory w czasach sowieckich były fałszowane i że w demokracjach także na wyborców czają się różne pułapki. Trudno uzasadnić to zdanie czymś innym niż chęcią przemycenia uwagi, że Polska w sporze z UE o praworządność tak naprawdę ma rację.

Starając się wyjaśnić zjawisko populizmu, autor posłużył się przykładem znienawidzonych przez PiS elit. "Zdrowy kontakt między rządzącymi a rządzonymi musi opierać się na minimum wzajemnego zrozumienia, a tego w przypadku elit często brakuje. Na ogół lekceważą one opinię tak zwanego szarego obywatela (...). W tym sensie elitaryzm elit staje się aktywnym populizmem. »Populizm« jest więc słowem służącym często do zamykania ust jednym, a otwierania drugim" — czytamy.

Nie zabrakło także wycieczki pod adresem arcywroga polskiego obozu rządzącego, czyli Donalda Tuska. Na początku jednego z rozdziałów autor rozwodzi się nad dobrem wspólnym i zainteresowaniem sprawami publicznymi, po czym dochodzi do wniosku, że Platforma Obywatelska chciała zniechęcić Polaków do śledzenia polityki. Roszkowski nawiązał do słynnego hasła wyborczego z 2010 r., czyli "Nie róbmy polityki. Budujmy mosty". "Był to slogan bardzo popularny, ale czy chodziło w nim o dobro wspólne? Mosty trzeba budować, oczywiście, ale nie powinno się zniechęcać ludzi do głębszego zainteresowania się polityką, ponieważ to oznacza zarazem brak zainteresowania dla własnego państwa, dla jego losów" — wyjaśnia historyk.

W jednym z rozdziałów poświęconym PRL autor sporo miejsca poświęcił krytyce gospodarki centralnie planowanej, która przynosiła straty i rujnowała z trudem odbudowujące się państwo polskie. Chwilę później zauważył jednak, że istnieją państwowe firmy, które rozwijają się prężnie i dzięki właściwemu zarządzaniu przynoszą krajowi dochód. Jako przykład takiej firmy został dwukrotnie wymieniony Orlen.

Zadziwiające jest to, jak wiele razy autor wplótł krytykę niepopularnych w środowisku PiS postaw, często wtrącając takie wątki w najmniej spodziewany momencie. Analizując protesty czarnoskórych mieszkańców USA w latach 60., prof. Roszkowski nawiązał do protestów Strajku Kobiet w Polsce. Historyk ubolewa, że "dziś, w XXI w., uznaje się słowo »Murzyn« za obelżywe", a "podczas skrajnie lewicujących, neomarksistowskich manifestacji rzucane są pod adresem ludzi o tradycyjnych poglądach takie hasła jak np. »wyp...dalać!«, albo jeszcze gorsze (...) Wyobraźmy sobie, że ksiądz skierowałby do kogoś z ambony takie słowo — oburzenie nie miałoby granic" — czytamy.

Media cenzurowane prawie jak w PRL

Edukacja medialna umożliwiająca chociażby rozróżnianie fake newsów od rzetelnych informacji, to jedno z kluczowych wyzwań współczesności. Roszkowski napisał ciekawy fragment o znaczeniu Facebooka w demokracji, słusznie zwracając uwagę na to, że algorytmy mediów społecznościowych mają potężną moc i pozostają poza jakąkolwiek społeczną kontrolą. Przy okazji natomiast dostaje się także mediom tradycyjnym.

"Dziś faktycznie nie ma w mediach ingerencji cenzorskich w dawnym stylu, poza takimi krajami jak Chiny, Korea Północna czy Kuba. Jednak cenzura istnieje nadal i choć wygląda to zupełnie inaczej, to zawsze chodzi w niej o to samo: spełnienie życzeń i nakazów właściciela i mocodawcy (pracodawcy). Bez różnicy, czy jest to komitet centralny partii komunistycznej czy właściciel np. niemieckiego koncernu Springer (koncern Axel Springer jest jednym z głównych udziałowców Ringier Axel Springer Polska, właściciela Onetu – red.), czy też Mark Zuckerberg – skądinąd wiadomo, że zdeklarowany ateista" – analizuje autor.

Ta część jest zilustrowana grafiką Sejmu Koronnego z 1570 r., podpisaną "Instytucje demokratyczne istniały w Rzeczypospolitej już w XV w., czym niektóre kraje Zachodu chcące uczyć Polskę dziś demokracji, nie mogą się pochwalić".

W innej części podręcznika autor konstatuje, że dzisiejsza sytuacja mediów niewiele różni się od tej w czasach PRL. "Choć środki przekazu są dziś niebywale rozbudowane w stosunku do sytuacji sprzed kilkudziesięciu lat — samych rozgłośni radiowych działa 297, a dawniej tylko kilka — to znajdują się one w rękach zagranicznych właścicieli. Czy można np. oczekiwać, że prywatna firma skupiająca 37 stacji radiowych będzie akceptować w nich różnorodność światopoglądową i polityczną? W żadnym wypadku" — twierdzi prof. Roszkowski.

Koszulka z napisem "Żadnych zasad"

Sporo miejsca Roszkowski poświęca analizie kultury. To bardzo dobrze. W programie szkolnym wiedza o kulturze współczesnej jest serwowana w bardzo ograniczonym stopniu, a nauczyciele nie mają nieraz nie tylko narzędzi do prowadzenia takich lekcji ani nawet języka do rozmawiania z uczniami np. o muzyce rockowej albo o kinie. U Roszkowskiego samo to, że padają w podręczniku nazwiska chociażby reżyserów włoskiego neorealizmu Vittorio de Siki i Roberto Rosseliniego czy też Ingrid Bergman i Humphreya Bogarta, stanowi pewną wartość. Za próbę szerokiego włączenia kultury do podręcznika o historii należą się zdecydowanie Roszkowskiemu słowa uznania.

A raczej należałyby się, gdyby nie fakt, że fragmenty poświęcone kulturze są najsłabszymi elementami całego podręcznika, ocierającymi się nieraz o śmieszność. Roszkowski kulturoznawcą nie jest i we fragmentach o Bobie Dylanie i Pink Floyd najbardziej widać konserwatywny i katolicki światopogląd autora i braki w wiedzy.

Zdaniem autora największym zagrożeniem dla cywilizacji zachodniej jest "tak zwany bunt barbarzyńców". "Ktoś, kto niesie torbę z napisem »No Rules« (»Nie ma zasad«), jest wrogiem cywilizacji — nawet jeśli sam nie zdaje sobie z tego sprawy — i naprawdę nie wiadomo, czego można się po nim (lub po niej spodziewać)".

Podobnie jak w przypadku części poświęconych polityce, fragmenty interesujące i rzetelnie opisujące dane zjawisko kulturowe, bez jego oceniania ("w powieściach przedstawiano brak komunikacji między ludźmi, w sztukach Ionesco lub Becketta bohaterowie zachowywali się jak automaty bez uczuć") są przeplatane ideologicznymi wstawkami w stylu: "niezwykle wówczas popularny pisarz amerykański Ernest Hemingway proponował dość iluzoryczne poczucie sensu życia", a poza tym był "skompromitowany współpracą z wywiadem sowieckim w czasie wojny domowej w Hiszpanii".

Feminizm, gender i rozkład rodziny

Pojęciem, które Roszkowski regularnie umieszcza w negatywnym kontekście, jest feminizm i ideologia gender. Na przykład pisząc tak: "Wraz z postępem medycznym i ofensywą ideologii gender wiek XXI przyniósł dalszy rozkład instytucji rodziny. Lansowany obecnie inkluzywny model rodziny zakłada tworzenie dowolnych grup ludzi czasem o tej samej płci, którzy będą przywodzić dzieci na świat w oderwaniu od naturalnego związku mężczyzny i kobiety, najchętniej w laboratorium. Coraz bardziej wyrafinowane metody odrywania seksu od miłości i płodności prowadzą do traktowania sfery seksu jako rozrywki, a sfery płodności jako produkcji ludzi, można powiedzieć hodowli. Skłania to do postawienia zasadniczego pytania: kto będzie kochał wyprodukowane w ten sposób dzieci?"

Ten fragment naprawdę trudno skomentować. Żadne dzieci nie przychodzą na świat w laboratoriach, tam może co najwyżej dojść do zapłodnienia komórki jajowej w ramach znanej od lat 70. metody in vitro. Nikt nie chce dzieci produkować ani hodować. Mnóstwo nieheteronormatywnych osób chce mieć rodzinę, nie chce jedynie, żeby wyglądała ona dokładnie tak, jak widzi ją Kościół katolicki.

Początkowi rozdziału o kontrkulturze lat 60. towarzyszy zdjęcie ludzi palących marihuanę. Rzeczowe zdania o rewolucji edukacyjnej i stojącym w tle ekonomicznym dobrobycie Zachodu lat 60. są jednak w kolejnych akapitach połączone z… rewolucją proletariacką w Chinach. Roszkowski pisze wprost: "Młodzież stawała się chwilami – pod wpływem przenoszonych z marksismu-leninizmu idei – żywiołem niszczycielskim". Fragment o narodzinach rock and rolla zwieńczony podpisem pod zdjęciem przedstawiającym tańczącą parę: "Taniec do tej pory nie traci na popularności, mimo iż w latach 60. często łączono go z modą na alkohol, narkotyki i ryzykowne zachowania seksualne".

W dalszych rozważaniach, nie po raz pierwszy, okazuje się, że jedyną słuszną drogą życiową, jest droga z chrześcijańskim Bogiem. Roszkowski wychodzi od fascynującego przecież zagadnienia wolności "od" i wolności "do", wokół którego można młodzież zaangażować do wielogodzinnej dyskusji i jeszcze na tej samej stronie wnioskuje, że to, że "Bóg szuka człowieka, że doń naprawdę przemówił w postaci Jezusa Chrystusa i odtąd często przemawia, przekracza zupełnie horyzont myślowy współczesnych racjonalistów, którzy uwierzą we wszystko, tylko nie w dobrego Boga, który czasem się do nas odzywa". Dyskusji nie ma, jest dogmat.

Wiemy, jaką muzykę lubi prof. Roszkowski

W dalszej części dowiadujemy się, że za młodzieżową rewoltą lat 60. stały, a jakże, "poprzednie pokolenia lewicy". Wielowymiarowe (to oczywiste, że nie zawsze pozytywne) i odczuwalne do dziś skutki całej kontrkultury tamtego okresu są jednoznacznie ocenione jako "w dużej mierze opłakane".

Negatywnych bohaterów tej rewolucji Roszkowski wymienia wielu. Choćby Bob Dylan jako autor "katastroficznej pieśni ludowej The times they are A-changin" (Czasy się zmieniają). Trudno powiedzieć, co katastroficznego znalazł prof. Roszkowski w Dylanowskim klasyku mówiącym o całkowicie naturalnym procesie zastępowania starego nowym.

W rolach czarnych charakterów wystąpili także The Beatles, The Doors, Janis Joplin, The Rolling Stones, Jimi Hendrix, którzy zostali wrzuceni do jednego worka jako "manipulujący warstwą tekstową używaniem coraz dosadniejszych słów".

A także studenci z najsilniej objętego prądami hipisowskimi uniwersytetu w Berkeley w Kalifornii. Musical "Hair" "popularyzujący anarchistyczną ideologię hipisowską". O festiwalu Woodstock, jednym z najważniejszych wydarzeń kultury masowej w jej historii Roszkowski ma do powiedzenia tyle, że "podczas festiwalu doszło do licznych przestępstw, jedna osoba zmarła po przedawkowaniu narkotyków, druga zginęła pod kołami traktora, a trzecia spadając ze sceny".

Roszkowski wydobywa nawet zupełnie trzeciorzędną w pokaźnej dyskografii zespołu piosenkę "Why don’t we do it in the road" Beatlesów z 1968 r., podając ją jako przykład "przekraczania granic wstydu" i całkowicie pomijając ironię i pastiszowość śpiewanego przez Paula McCartneya utworu.

Ostatecznym dowodem na to, że Roszkowski nie umie czytać metafor (albo że czyta je wyłącznie przez swój katolicko-konserwatywny pryzmat) jest interpretacja "Another brick in the wall" Pink Floyd. Będąca częścią monumentalnego concept-albumu o zagubieniu jednostki w społecznych i kulturowych oczekiwaniach piosenka ze słynną frazą: "Nauczyciele! Zostawcie dzieciaki w spokoju" spotyka się z dramatycznym pytaniem profesora: "Czy jednak ktoś chciałby, żeby dzieci uczyły dorosłych? A jeśli tak, to czy same dzieci nie straciłyby poczucia bezpieczeństwa?".

Co ciekawe w jednym szeregu obok Pink Floydów Roszkowski stawia punk rocka, całkowicie już myląc pojęcia i nurty. Pink Floyd byli dla punkrockowców obiektem drwin, nosili koszulki z napisem "Nienawidzę Pink Floyd", bo zespół ten był dla nich całkowicie oderwany od ich ponurej rzeczywistości brytyjskich czy amerykańskich przemysłowo-robotniczych dzielnic. Hasło "No future" wyrażające autentyczną atmosferę i obawę braku perspektyw dla młodzieży dorastającej w pogrążonej wówczas w kryzysie Wielkiej Brytanii, Roszkowski kwituje "prymitywizmem i lekceważeniem wszelkiej normy".

Czy była jakaś muzyka, którą autor podręcznika cenił? Owszem. "Gwoli sprawiedliwości, warto dodać, że oprócz prymitywnych i wulgarnych nurtów punkowych rozkwit przeżywał rock symfoniczny, dużo jednak ambitniejszy. Warto wymienić zespoły: Yes, Genesis, Emerson & Lake and Palmer, King Crimson lub muzyka Mike’a Oldfielda, a z polskich zespołów: Budkę Suflera, SBB, Exodus, Riverside, a nawet Skaldów (Krywań, Krywań)".

Roszkowski zauważa oczywiście, jak gigantyczny wpływ nie tylko na kulturę, ale także na naukę i politykę miała końcówka lat 60. I nie ukrywa swojego negatywnego stosunku co do natury tego wpływu. Jako jeden z produktów tamtych czasów Roszkowski uznaje poprawność polityczną, jedno z mniej lubianych pojęć na polskiej prawicy. "Z pozoru postępowe slogany zatruły naukę i szkolnictwo. Młodzież zaczęto głównie uczyć o nadużyciach cywilizacji zachodniej, a nie o jej osiągnięciach. Całą winę na przykład za handel niewolnikami zwalano na białych, zapominając o roli arabskich pośredników, krytykowano krucjaty, nie wspominając o militarnej ekspansji islamu —w tym opanowania Ziemi Świętej – w pierwszych jego wiekach, historię Kościoła sprowadzano do inkwizycji, a nie wspominano o dużo surowszych sądach świeckich tamtego okresu albo o zakonach i świętych, którzy torowali drogę kulturze, nauce i gospodarce europejskiej. Taka postawa samobiczowania się Zachodu była bardzo na rękę Moskwie".

Czego w podręczniku prof. Roszkowskiego nie ma albo prawie nie ma?

Po pierwsze, postaci kobiecych. Trzeba przyznać, że prof. w małym stopniu w ogóle skupia się na ludziach, a w znacznie większym na procesach i zjawiskach. Ale fakt faktem, najmniejszych choćby prób zachowania płciowej równowagi nie ma. Feminizm występuje z jednym wyjątkiem w negatywnym kontekście, raz jest opisany w dość neutralny sposób.

Po drugie, praw człowieka. Powszechna Deklaracja Praw Człowieka z 1948 r. skwitowana jest jednym zdaniem. Brak analizy jednego z najbardziej fundamentalnych procesów, jaki zaszedł na świecie w drugiej poł XX., jakim było zrównywanie praw wszystkich mieszkańców naszej planety. Mało tego, są w książce fragmenty, w których profesor daje wyraz swojej dezaprobacie wobec walki o prawa mniejszości rasowych w USA, dywagując o tym, że nie można już używać słowa 'Murzyn'.

Po trzecie, równowagi i zniuansowania. Książka jest wypełniona jaskrawymi i bardzo uproszczonymi ocenami skomplikowanych prądów kulturowych, politycznych i społecznych XX w. Roszkowski nie próbuje nawet tych prądów analizować, nie docieka ich przyczyn, nie stara się ich zrozumieć. Po krótkim i zazwyczaj bardzo wybiórczym i nierzetelnym opisie następuje ocena. Jednoznacznie nacechowana katolickim, konserwatywnym światopoglądem autora.

Na koniec chcieliśmy jeszcze zwrócić uwagę na brutalność zdjęć pokazanych w podręczniku. Mamy osiem fotografii przedstawiających martwe ciała, w tym zdjęcie powieszonych na haku mężczyzn (od razu na drugiej stronie), zdjęcie żołnierza zmuszonego przez UB do pozowania z ciałami dwóch zabitych towarzyszy, zdjęcie powykrzywianych, ustawionych w makabrycznej pozie ciał zamordowanych żołnierzy oddziału Jana Malinowskiego "Stryja", zdjęcie rekonstrukcji egzekucji w Katyniu, a także zdjęcie zamordowanego przez terrorystów premiera Włoch Aldo Moro.

Podręcznik jest skierowany do uczniów klas I liceów i techników, czyli do dzieci 15-16-letnich. To prawda, że wiele z nich ma już za sobą oglądanie brutalnych i pełnych przemocy scen w filmach czy grach komputerowych. Czym innym są jednak fikcyjne filmy i gry oparte na pewnych konwencjach, a czym innym podręcznik ze zdjęciami prawdziwych ciał prawdziwych ofiar. Nie wspominając o tym, że decyzję o oglądaniu danego filmu podejmują same dzieci (wcześniej zapewne razem z rodzicami), a w podręczniku mowy o żadnym wyborze nie ma. Naprawdę brutalne zdjęcia zobaczą wszyscy. Na koniec pokazujemy ilustracyjnie tylko jedno z nich, zamazane.”

Piotr Kozanecki, Paweł Czernich

https://www.onet.pl/informacje/onetwiadomosci/przeczytalismy-caly-podrecznik-do-hit-obszerna-lista-czarnych-charakterow/dz8heq0,79cfc278

 

I jeszcze artykuł dotyczący zamieszczonej w podręczniku treści - opisu relacji jednego z polityków z dziećmi, relacji pedofilskiej.

https://www.onet.pl/informacje/onetwiadomosci/burza-o-podrecznik-do-hit-komisja-ds-pedofilii-zwraca-sie-do-ministra-czarnka/b7t2ssn,79cfc278


piątek, 24 czerwca 2022

Była burza, była ulewa

 i była kąpiel w strugach deszczu.

Muchołówka postanowiła się wykąpać podczas ulewy. Pierwszy raz widziałam kąpiel ptaka nie w poidle, a wprost pod prysznicem.

Filmy robione przez szybę.


 


A upał nadal trwa i trochę się wzmacnia

poniedziałek, 20 czerwca 2022

Uffffffffff........gorąco.

To jest termometr do szynkowara. Przed chwilą ( 11.40) zmierzyłam nim temperaturę w pełnym słońcu, na tarasie. Nie trzeba być w Maroku i Hiszpanii, by poczuć ciepełko.


 

 

Pozdrawiam, zatem, "lodowato", zamiast gorąco, chociaż to brzmi deczko fatalnie.