środa, 31 marca 2021

Pierwszy krok zrobiony

 

Zrobiliśmy dzisiaj badanie krwi na przeciwciała covidowe. Byliśmy umówienie na daną godzinę, weszliśmy 10 minut wcześniej. Wszystko poszło sprawnie, bez nerwów, jeden czekający, w poczekalni, na lekarza. Poza tym pustki. Panie uśmiechnięte, miłe, pomocne. Procedura wygląda tak- pobranie krwi, potem  wynik na stronie Internetowej (dostaliśmy kody). Trzeba umówić teleporadę wcześniej, na parę dni przed szczepieniem, by lekarz mógł ocenić, czy wynik badania dopuszcza do szczepienia. Od razu zarejestrowałam termin na środę po świętach.

Parę dni wcześniej dlatego, że jak nie będzie można się szczepić, to dawka przepadnie, a tak pielęgniarka zdąży umówić inną osobę na dany termin. I tak to wygląda. Potem, gdy wynik jest dobry, przychodzimy, lekarz bada ogólnie i decyduje- szczepimy czy nie. Czyli można, już na wstępie, skorzystać z dwóch "barier" ochronnych przed szczepieniem i jego niepożądanymi skutkami. To, że po zaszczepieniu mogą być jakieś reakcje poszczepienne, to inna sprawa. Jednak to pierwsze badanie od razu daje wskazówki do dalszych działań.

Tyle.

W sklepach dzisiaj pustki- zrobiłam zakupy na te wolne dni i tylko chleb świeży trzeba będzie dokupić. I w ogóle świat jest coraz ładniejszy- świeci słoneczko, temperatura rośnie, ptaki śpiewają…. Teraz wymyję okna, a po południu zasadzę agresty.

Miłego dnia.

A ta „grechutka”, w góralskim wykonaniu, dzisiaj za mną "chodzi".


 

poniedziałek, 29 marca 2021

O ciepełku i nie tylko o nim


Ciepło, ciepełko ciepełeczko, nareszcie przyszło. Otwarte drzwi na taras, otwarte drzwi wyjściowe, Bezka wniebowzięta, bo nic jej nie ogranicza w lataniu na pole i z powrotem do domu. Nie musi pod drzwiami „Hau!” wołać, że chce wejść czy wyjść.

Przyjechała klientka i od progu:

- Ale gorąco, kto to widział od razu takie gorąco….- zaczyna narzekanie

- Należy się cieszyć, wszyscy czekaliśmy na ciepło- odpowiada zaskoczony marudzeniem Jaskół.

- Ale panie, tak od razu, takie ciepło…- nadal baba marudzi. To pewnie taka, która musi publicznie ponarzekać. Na szczęście Jaskół nie podjął tematu- paniusia kupiła, co trzeba i szybko się wyniosła. Nie dostała pożywki.

Drozdy, a jest już ich kilka, zaczynają swój koncert po piątej rano. Mają tak silne głosy, iż nawet przez porządne okna, docierają do naszych uszu. Do tego koncert zięb oraz pierwsze nieśmiałe pogwizdywania kosów. Wczoraj posadziłam w donicach wszystkie bratki, które prawie tydzień czekały na to w piwnicy. Niemal słyszałam ich szept: „Och jak dobrze, można korzonki rozprostować”. A dzisiaj nabierają sił w słońcu. Posadziłam również ciemierniki obok rosnącego już od zeszłego roku- widzę, że ma jeden wielki pączek. W kolejce do sadzenia czekają trzy agresty. Odnawiam krzewy owocowe. Stare agresty mają 30 lat i powoli wyradzają się. Trzeba też dosiać trawę w miejsca, gdzie trawnik łysieje. Powoli ogarniam dom po zimie. Nie ma zmiłuj, piorę zasłony, firanki i trzeba umyć okna. Nie dlatego, że święta, bo akurat dla mnie to nie ma znaczenia, ale okna są po prostu brudne i zawsze o tej porze trzeba je umyć. A że często zbiega się ten czas ze świętami to  utarło się, iż  zamiast mówić o porządkach wiosennych, mówi się o porządkach świątecznych. W zeszłym roku kupiłam sobie taki mały karcher do mycia szyb. Rewelacja. Najpierw karcherem po szybie, potem ściągawką i nic nie trzeba polerować. Moje biedne ramię już tak nie męczy się- nie boli piekielnie po każdym myciu okien. Nawet Jaskóła już nie trzeba zatrudniać do tej roboty, bo to on mył te wielkie płaszczyzny szklane. Do mycia podłóg też kupiłam sobie „gosposię”. Nazywa się Braava. Zmywa codzienny brud z paneli, ale gruntownie to raz w tygodniu porządnie domywam miejsca szczególnie zadeptane przez psisko. Nie widzę powodu, by sobie nie ułatwiać życia, zwłaszcza w robieniu codziennych porządków, które są konieczne, bo ja jestem alergikiem no i w ogóle dla wszystkich zdrowiej. Jak przeleci najpierw Roomba, potem Braava, to na półkach kurz prawie nie osadza się. Kiedy budowaliśmy dom, nie przyszło mi na myśl, że będzie kłopot na stare lata z utrzymaniem czystości. Pomieszczenia duże, przestronne, ale hektary podłóg do ogarnięcia, a kilka lat temu wysiadła mi prawa ręka. Nie potrafię robić niektórych ruchów bez bólu. I tak życie zweryfikowało podstawowe potrzeby w tym zakresie- kupiliśmy roboty. Nie piszę o tych maszynach, by się chwalić, a dlatego, że je gorąco polecam, one naprawdę ułatwiają życie. Cenowo i do warunków mieszkaniowych można sobie dobrać odpowiedni, rynek jest bogaty w te urządzenia.

 


Jednak nie o nich miałam pisać, a o cudnej wiośnie, która chyba się zagościła na dobre. I świetna wiadomość- zadzwonili z ośrodka zdrowia- mamy termin szczepienia pierwszą dawką Astra-Zeneki. Ale najpierw umówiliśmy się na dokładne zbadanie, czy nie mamy przeciwciał. Jestem przygotowana na jakieś objawy poszczepienne. Nie zakładam najgorszego, bo niby dlaczego tak miało by być. To, co przeszłam w zeszłym roku było tak straszne, że wolę się zaszczepić z ewentualnymi objawami, niż jeszcze raz tak strasznie chorować. Uważam, że organizm reaguje na wszystkie nasze nastawienia. Jeżeli negujemy zajadle jakiś np. lek, to on nie zadziała. Jeżeli nie jesteśmy przekonani do sposobów leczenia, a te sposoby są sprawdzone i działają na ogromną populację, my jednak „wiemy lepiej’, to nasz organizm będzie się buntował, bo psychicznie będziemy go hamowali. Tutaj ludzie szczepią się na potęgę i nie usłyszałam, by ktoś z powodu zaszczepienia wylądował w szpitalu, czy zmarł. To jest szansa na normalne funkcjonowanie w społeczeństwie i my ją wykorzystamy. Czy boję się? No jasne, że się boję, jednak mam taki charakter, że jak się czegoś boję to, gdy nie ma wyjścia (a ja się chcę zaszczepić i nie ma opcji na nie), chcę by było szybko i mieć to z głowy. Potem, po fakcie, nie ma co dywagować „co by było, gdyby….”. Zawsze trzeba podjąć jakąś decyzję oraz liczyć się z jej konsekwencjami.

Wrzucam dwa wiosenne filmiki z ptaszorami ogrodowymi


 

Miłego dnia

 

piątek, 26 marca 2021

Zając (e).

 


W niedzielę, na poranny, ogrodowy spacer, nie zabrałam aparatu. Ponuro, zimno- pomyślałam- pewnie nic ciekawego nie będzie i aparat został na kredensie. Bezka sobie lata po trawnikach, tu przystanie, tam powącha i tak dobiega do końca ogrodu. Zawsze staje w jednym miejscu, uważnie oglądając przez siatkę ogrodzeniową zaorane pole, które zostało po wycięciu sadu. I tym razem też tak było. Jednak po chwili Bździągwa zaczyna niesamowicie ujadać. Kot, myślę sobie, bo tam zawsze łazi taki czarno-biały kot. Ale kota nie widzę, nic nie widzę, a pies szczeka, jakby mu stado wilków przed pyskiem latało. Ruch… patrzę- zając staje słupka, a potem przysiada, ale nie ucieka. Ki diabeł- zając zatacza kółka, przysiada w tym samym miejscu, pies drze mordziachę, ja stoję nieruchomo, by nie spłoszyć i główkuję. Zające są przecież mocno płochliwe. Przeważnie, kiedy słyszą takie ujadanie, wieją gdzie pieprz rośnie, tylko im biały  omyk widać. Ten znów zatacza kółko i przysiada. Zaczynam się obawiać, że może chory albo wściekły, bo znów kica  metr do przodu, wraca i siada. A Beza już,  na pyszczysku, niemal piany dostaje. Kurcze, myślę sobie, polecę do domu po aparat, może kicak łaskawie poczeka. Odwracam się i prawie biegiem zaliczam pod górkę z 80 metrów. W duchu powtarzam mantrę- nie uciekaj zajączku, nie uciekaj, daj mi szansę na dobre zdjęcia…. Dolatuję do domu, łapię aparat, nie odpowiadam nic zdziwionemu Jaskółowi i szpula na dół  ogrodu. Beza w tym czasie odpuściła i wróciła do domu. No tak, skoro ona już w domu, to pewnie zając już w lesie. Zwalniam, powoli podchodzę do płotu, patrzę- zając siedzi w tym samym miejscu, w którym był, kiedy leciałam po aparat.  No to teraz już zupełnie zgłupiałam. Jak długo żyję, z takim zachowaniem się u zajęcy, nie miałam do czyniena. Dobra, zrobiłam mu parę zdjęć, zając siedzi. Wiem, że mnie widzi, bo jest niespokojny, ale siedzi. Jak ty taki model jesteś, to sobie film nakręcę, pomyślałam i zaczęłam kręcić. Zając poruszył się, ale siedzi. Podnoszę rękę do góry, macham, zając siedzi. Zaczynam się wkurzać, bo co to za film z takim zajęczym „słupem”? Przestaję kręcić, chrząkam- zając lekko się rusza i na tym poprzestaje. Ty zając, mówię do niego, rusz tyłek, daj się sfilmować w ruchu- zając siedzi. Przeszłam dwa kroki w bok, widzę kątem oka ruch na polu. I całe szczęście, że aparat się nie zamknął automatyczne, a ja szybko nacisnęłam guzik nagrywania. Jak wystrzeliły, jak nabrały tempa, to nie nadążałam z obiektywem za nimi. Nimi, bo ten uparciuch pilnował drugiego uparciucha, który leżał w bruździe  i  ani drgnął. 


 

 Drugiego zająca zobaczyłam dopiero na zdjęciach i kiedy oba uciekały. Tak się szarak zakamuflował, tak się czaił, a ten drugi wierny, jak diabli, ani myślał sam bez niego wiać. Zające w polu, Wielkanoc za pasem.


 

Te szumy i hałas, to wiatr oraz niedaleka droga. Muszę spróbować, w wolnej chwili, edytować filmy, Może da się wyeliminować szumy

czwartek, 18 marca 2021

Trochę śniegu, trochę słońca

Pogoda przeplatana, jak to w marcu. Przechodzą tak gęste, śnieżne zadymki, iż świata nie widać, ziemia robi się bielutka. Po chwili świeci słońce i znów wszystko jest buro- szaro- zielone. Nuży już mnie to zimno i niemożność pójścia do ogrodu, by w nim popracować. Nie chodzę również na spacery. Mam dosyć wrażliwe gardło- boję się je „rozpalić”. I tak jestem zadowolona, bo ten początek roku obył się bez chorób oraz tradycyjnego mojego zaliczenia „łóżka”. To czas, kiedy corocznie choruję na zapalenie płuc. A w tym roku nic. Wychodzi mi na to, że „i tak mam się lepiej” od innych. A może przebyty w zeszłym roku, o tej porze, covid niecovid (bo do końca niezdiagnozowany) uodpornił mnie? To było straszne chorowanie, jeszcze żadne zapalenie płuc mnie tak nie zmogło, jak ta zeszłoroczna choroba.  Nie ma co roztrząsać. 

Tych spacerów mi brakuje, jednak jeszcze tydzień dwa i zaczniemy z Bezką znowu chodzić w teren. W tym roku jest, jak to bywa w naszym klimacie, typowe przedwiośnie. Przyroda też reaguje na taką pogodę. Nie ma szaleństwa w temperaturach, to i rośliny wolniej wschodzą oraz puszczają pąki. Chyba jest tak dobrze. Te przedwczesne, poprzednie wiosny, gdzie temperatury w marcu dochodziły do 18 stopni ciepła, wcale roślinom nie służyły. Ciepło przyspieszało ich wzrost, a potem nagle przychodziły mocne przymrozki, czy wręcz spadł śnieg i dużo z nich marniało. Ale powoli rośliny odżywają, ptaki śpiewają (przyleciały kolejne drozdy), na irgach zaczynają zielenić się pączki.

Tak ogród wyglądał na początku marca. Wycięliśmy trzy ogromne i niezbyt eleganckie, stare krzewy- zrobiła się fajna przestrzeń. Widać, co jest w ogrodzie dalej, a nie tylko grządki kwiatowe. Tam na dole jest widok na czeskie Beskidy. Na zdjęciu tego nie widać, ale w realu "przebijają" przez drzewa.

 

A w górach naszych oraz w tych na Morawach, jeszcze leży śnieg- chyba nieprędko stopnieje, ponieważ znowu go dopadało

Skrzyczne w dużym przybliżeniu

Czantoria. Jeszcze 15 lat temu widziałam ją całą. Potem, za drogą, zasadzono sosny i modrzewie, które zasłoniły nam widok na górę.

Pasmo czeskich Beskidów. Ten widok, z kolei, odsłonił się dla nas, kiedy sadownik wyciął sad, rosnący za płotem

Łysa Góra na Morawach-  też w dużym przybliżeniu. Mamy do niej około 60 kilometrów drogami
Sierpówka w promieniach wschodzącego słońca. Siedziała prawie na wierzchołku świerka syberyjskiego i darła dziób. Kiedy widzę tyle szyszek jeszcze nie opadłych, to już mnie nie dziwi, że rudasy nie tknęły żarełka w ich karmniku. One po prostu mają dosyć jedzenia wokoło i nasze dokarmianie im niepotrzebne. Na razie.

Bardzo ładnie kwitnie w tym roku wilcze łyko. Krzaczek na zdjęciu ma 30 lat i mimo, iż wiele razy był poturbowany, nie poddaje się. Każdego roku kwitnie, co mnie cieszy. Jest jeszcze drugi krzak wilczego łyka i on także kwitnie. Ale to jeszcze mały, młody krzaczek i kwiatów ma niewiele. Przyniosłam  z dzikiego, opuszczonego ogrodu moich pradziadków, malutką witkę, zasadziłam ją, mając malutka nadzieję, że jednak coś z niej będzie. Zakorzeniła się, wypuściła jedną gałązkę, potem drugą i w tym roku krzew zakwitł. Nie zrobiłam mu zdjęcia, nawet nie wiem, dlaczego przeoczyłam to.

To jest ten stary krzak


 W tym roku  (a może było tak zawsze, ale nie było to tak widoczne) śnieżyczki kwitną partiami. Jedna partia zakwitła na początku marca. Te śnieżyczki mają dosyć długie łodygi, a ich kwiaty są "chudziutkie". Sprawiają wrażenie wybujałych zbyt szybko. Teraz wyszła z ziemi druga partia, która jeszcze nie kwitnie, ale już widać, że to będą mocne roślinki.

Te kwitną obok tarasu. 

W każdym roku śnieżyczek przybywa. Wyrastają w różnych miejscach.

Przed domem jest ich coraz więcej.  Kawałek ogrodu, widoczny na zdjęciu, porośnięty jest bluszczem oraz barwinkiem, ale śnieżyczkom to nie przeszkadza. Na zdjęciu są śnieżyczki ( te z dzwonkami) i przebiśniegi (te trójpłatkowe). To jest moje przyporządkowanie nazw kwiatom ( tak też nazywali je moja mama i dziadek, który miał przepiękny kwiatowy ogród z mnóstwem rożnych niecodziennych gatunków). A według Wikipedii, te trójpłatkowe to  śnieżyca przebiśnieg, a te dzwoneczki to śnieżyca wiosenna. Dokładnie o nazwach tych kwiatów można przeczytać też tu:

http://bankgenow.kpnmab.pl/aktualnosci/sniezyczka-czy-sniezyca,83.html

Jak zwał, tak zwał- kwitną pięknie, zawsze cieszą swoim wyglądem. A poza tym zwiastują wiosnę oraz ciepło i to jest radosne.

Leszczyny pospolite też już mają kwiaty. W tym roku kwitną obficie. 

Widuję w ogrodzie dosyć często buszujące,  wydzierające się niemiłosiernie sroki. Udało mi się takiego wrzaskuna upolować.

 



Czy zauważyliście, że kora brzóz, na wiosnę, staje się bardziej biała? A może to kontrast z błękitnym (zimą niebo jest szare), wiosennym niebem jest taki, iż wydaje się bielsza?

Wczoraj padał przelotny deszcz, była pogoda taka bardziej barowa. Deszcz zostawił po sobie tysiące kropelek na roślinach.

Widok z "mrocznej krainy"
 
Kupiłam dzisiaj 50 bratków, by je zasadzić w donicach. No i muszę je zanieść, w skrzynkach, do piwnicy. Zapowiadają na noc mróz do -6 stopni. 

Zastanawiam się, czy nie okryć kaliny. Krzew miał zakwitnąć już w lutym, ale się nie spieszy. Gdy były mrozy, okrywałam ją agrowłókniną, a i tak trochę pączków zmarzło. Podobno jest mrozoodporna- jakoś tej zalety u niej nie widać.

 Tak to codziennie "plecie" się u Jaskółki

Dużo zdrowia:)




 

 

 

poniedziałek, 15 marca 2021

Zaczynam życie w roli "Plecaczka" - (pierwszy zlot u nas- rajdy i wycieczki motocyklowe 2)

Zastanawiam się, gdzie podziały się wszystkie moje posty ze zlotów motocyklowych. To jest mój trzeci blog. W pierwszym, który mam zamknięty, nie ma ani słowa o zlotach, drugi… chyba w tym drugim były, a cały wyleciał w powietrze. Nic z niego nie zostało. Szkoda, zatem ratujmy, co się da i na ile pamięć pozwoli. Zdjęcia mam prawie ze wszystkich, tylko jak to wszystko ogarnąć i przypomnieć sobie? 

Formuła zlotów, którą przyjęliśmy w gronie miłośników oraz posiadaczy motocykla Royal Enfield, była następująca: w piątek po południu dojazd na miejsce noclegowe, w sobotę całodzienny rajd po okolicy- zwiedzanie zabytków i interesujących miejsc, zapoznawanie się z ich historią, wieczorem ognisko, ewentualnie grill, wspólna kolacja, pogaduchy, dyskusje na temat motocykla; w niedzielę, po śniadaniu, powrót do domów. W ciągu sezonu były (coroczne) 4 trzydniowe zloty- w maju, w okolicach Kielc; w czerwcu nasz, tutaj na południu, pod koniec sierpnia na Zamojszczyźnie i pod koniec września lub w październiku w okolicach Sanoka. Ja brałam udział w naszych i w tych na Roztoczu. Nie mogłam, we wszystkich, bo ktoś musiał pilnować interesu. Motocyklistą był Jaskół, dlatego sprawa była jasna. 

 


 Jaskół, po kupnie motocykla, organizował zloty u siebie, w Tychach. Na początku royalistów było kilku, potem grupa się powiększyła, zaczęli na zloty przyjeżdżać motocykliści z całej Polski. Dołączyli również do naszej grupy motocykliści, którzy posiadali motocykle klasyczne. Taki był warunek uczestnictwa w zlotach- mieć motocykl klasyczny. Ale kiedy pojawiły się Enfieldy- Effi, które już miały elektroniczny zapłon, też z nami jeździły. To była, przede wszystkim, grupa posiadaczy motocykli Royal Enfield. 

W 2008 roku zorganizowaliśmy pierwszy zlot u nas. Najpierw poszukaliśmy w okolicy miejsca na nocleg dla grupy motocyklistów. Niedaleko są dwa gospodarstwa agroturystyczne. Wybraliśmy jedno z nich i zaklepaliśmy noclegi wraz ze śniadaniami na dwa dni. 

 To bardzo popularne tutaj, i nie tylko tutaj,  gospodarstwo. Zjeżdżają tu wędkarze z całego Śląska, ponieważ na jego terenie jest kilka stawów zarybianych sukcesywnie. Można sobie złowić karpia, szczupaka, odpocząć, zrobić grilla, pójść w teren na wycieczkę. Jest mały bufet, można przenocować.

Takiego karpia złowił nasz kolega, po przyjeździe na miejsce, w piątek.

Wprawdzie warunki noclegowe wtedy były jeszcze marne, ale udało nam się wynająć domek „Brda”, kilka osób spało w budynku, spano również w namiotach. 


Potem opracowaliśmy trasę sobotniego rajdu. Jako miejsce docelowe wybraliśmy Terchovą na Słowacji, gdzie jest imponujący pomnik Janosika. To zdjęcie zrobiłam podczas innej naszej wycieczki- w Diery

Sobota rano, omawianie trasy rajdu.
 
Nasz motocykl gotowy do drogi


Takie motocykle miały z nami również jechać. Full wypas maszyny, które rżną 130 i więcej kilosów na godzinę.

Harley czarny

Harley czerwony
 
Niestety, potwierdziła się nasza niezbyt dobra opinia o charakterze polskich harleyowców- zadufani egoiści, którzy tylko siebie i swoje wypasy widzą. Tak się jakoś złożyło, że po śniadaniu, w sobotę, główna grupa, wyjeżdżając na drogę powiatową, skręciła w prawo, natomiast koledzy na harleyach, którzy trochę zaspali, stwierdzili, że nas dogonią, potem skręcili w lewo. Niestety, jeszcze jeden nasz kolega T. wyjechał  (sam) trochę później i też skręcił w lewo. W dodatku rozładował mu się telefon, co spowodowało, że potem do nas już nie dołączył. Cała trójka spotkała się w Cieszynie. Kolega T. zapytał, dokąd pojechaliśmy, na co usłyszał, że oni nie wiedzą i wracają do Rzeszowa, skąd przyjechali. Nie zdążył im powiedzieć, że mu siadł telefon. Zawarczało, zafurczało i tyle ich widział. Jaskół kilkakrotnie do niech i do T. dzwonił, ale ich telefony milczały. Dopiero na którymś postoju, dowiedzieliśmy się, że Harleye są już niedaleko Rzeszowa, a co z T. to oni nie wiedzą. Żaden z naszych nie zostawiłby kolegi na trasie.

I jeszcze jeden widok na krajobraz agroturystyki


 Zaplanowaliśmy zwiedzanie muzeum zabytkowych motocykli "Rdzawe Diamenty" w Ustroniu, a obiad gdzieś na Słowacji. 


 
Zdjęcia wzięłam z internetu, bo jeszcze wtedy nie wpadłam w manię fotografowania i mieliśmy tylko jeden aparat Jaskóła, z którego korzystaliśmy na zmianę, na zasadzie-daj, daj, bo mam fajne...

Tu jest strona muzeum

https://rdzawe-diamenty.com/muzeum-motocykli-zabytkowych/ 

Jaskół poprawia kufry, wypinając przy tym swój.

Czekał mnie sprawdzian jako plecaczka, bo to był mój pierwszy dłuższy wypad na motocyklu. Po wspięciu się na Kubalonkę, przejechaniu przez Koniaków, kiedy zaliczyliśmy wąski z wielkim zakrętem, nieciekawy szutrowy odcinek drogi łączącej Zwardoń z Koniakowem (ciekawostka taka- asfalt się kończy w połowie zjazdu z niewielkiej górki, na dole widać mocny zakręt, przejeżdżamy ten zakręt po szutrze i w połowie podjazdu na pagórek zaczyna się droga asfaltowa), nasz motocykl zaczął kichać, silnik przerywać i…. stop. Dobrze, że to było obok jakiejś knajpy przed Zwardoniem i mogliśmy spokojnie, całą grupą stanąć na placu przed budynkiem. Mamy w naszej grupie dobrego mechanika, który zajmuje się, podczas rajdów, wszystkimi awariami motocykli (o ile jedzie z nami). Zresztą, wszyscy royalowcy mieli jakieś awarie motocykli i raczej się orientują, co jest grane, sami sobie, o ile da się, naprawiają maszyny. W naszym rozregulował się gaźnik. Kolega poustawiał go i mogliśmy jechać dalej. Niestety pół godziny nam uciekło.

Tak teraz wygląda S1 ze Zwardonia Myto do Czadcy i dalej na południe. Jednak ta piękna droga była wtedy jeszce w planach i już częściowo w budowie.


To są tunele, sprzed których zawróciliśmy na obiad.

Tamtego lata, ze Zwardonia do Czadcy, jechaliśmy starą, krętą, wąską, leśną drogą, wijącą się na zboczach wzgórz. Już wjazd na Kubalonkę, dostarczył mi emocji (serpentyny) a ta droga dała mi popalić, bo akurat zbocza były po prawej stronie i widziałam, przy krawędzi pobocza, dosyć spore stromizny (przy moim lęku wysokości, czułam się nieciekawie). Potem, podczas jazdy, kilkakrotnie nasz motocykl odmawiał posłuszeństwa, kolega regulował gaźnik i jechaliśmy dalej. A czas uciekał. W rezultacie stwierdziliśmy, że już do Terchovej nie dojedziemy, zawracamy- szukamy knajpy z obiadem. Ale to była Słowacja, a na Słowacji restauracje i bary wydają obiady do 15tej. Po tej godzinie możesz o obiedzie zapomnieć- knajpy się zamykają (tak było wtedy, nie wiem, jak jest teraz). Poza tym, wcale tych barów nie było tak wiele na naszej trasie. Dojechaliśmy do tunelu  w Świrczynowcu, z zamiarem przejechania nim, a potem przez granicę słowacko-czeską i gdzieś po tamtej stronie znaleźć jakąś restaurację. Kiedy dojechaliśmy do świateł przed tunelem, dowiedzieliśmy się, że jest on na pół godziny zamknięty. Wszyscy byliśmy już porządnie głodni. Postanowiliśmy zjechać do Ćerni i w nich poszukać knajpy.

 No i udało się- dostrzegliśmy restaurację oraz samochody przed nią. Znak, że chyba otwarta. Podjechaliśmy pod budynek, Jaskól poszedł zapytać o obiad. Tylko dlatego, że było tam wesele, mogliśmy obiad zjeść (kuchnia działała).

Widok sprzed restauracji na słowackie pagórki

Nasze motocykle na parkingu

Same Enfieldy i jeden Moto Guzzi

 Proszę, jaki stylowy kask "gutka".


Dowód, że tam byłam. Chyba coś strasznie hałaśliwego przeleciało, bo to mój odruch, by zatkać wtedy uszy


Po obiedzie zrobiło się późno, dlatego postanowiliśmy wracać do Polski. Przejechaliśmy przez tunel, potem granicę czesko- słowacką i przez Jabłonków, Trzyniec, Cieszyn wróciliśmy do agroturystyki. 

Kiedy już wszyscy ogarnęli się po długiej trasie, zaczęły się „nocne rodaków rozmowy”.


 Bardzo lubiłam ten czas, kiedy spokojnie można było o wszystkim i o niczym rozmawiać. Wtedy, na tym moim pierwszym zlocie, poznałam bardzo fajnych ludzi, z którymi do teraz się przyjaźnię. 

Zdjęć z tego zlotu jest mało, ponieważ cały czas byliśmy w trasie. Oprócz zwiedzania "Rdzawych Diamentów", nie planowaliśmy innych atrakcji. Mieliśmy zajechać do Terchovej, tam zjeść obiad i wrócić do Polski. W dodatku na Słowacji popsuła się pogoda, zaczął padać drobny deszczyk, no i awarie naszego motocykla, wprawdzie krótkie, mocno nadwyrężyły czas przeznaczony do jazdy. 

Sam rajd bardzo mi się podobał, jazda na motocyklu była super i nie widziałam żadnych przeciwwskazań, do zaliczania następnych rajdów. Musieliśmy tylko bardziej dostosować w motocyklu (podnieść) tylne podnóżki do długości moich nóg oraz dorobić oparcie dla mnie, bo się zsuwałam z siedzenia  na bagażnik.

piątek, 12 marca 2021

Przyleciały

już 1. marca. Najpierw zobaczyliśmy klucz żurawi. Był nieduży i leciał bardzo wysoko. Udało mi się sfotografować dwa ostatnie, w kluczu, ptaki. 

Następnego dnia zobaczyliśmy drugi, większy klucz żurawi. I znowu ptaki leciały bardzo wysoko. Były jednak na tyle łaskawe, że przez kilka minut kołowały nad ogrodem i sąsiednimi polami. Zrobiłam im zdjęcia z tarasu. 

Biały punkcik na literą "J" to samolot. Fajnie wygląda na powiększeniu, kiedy żuraw i samolot "lecą ku sobie" na spotkanie.
 

W tym samym dniu zaczęły przeciągać nad nami klucze dzikich gęsi. Jedne leciały z zachodu na wschód, inne z południa na północ. Gęsiom nie robiłam zdjęć, bo to daremne. One bardzo szybko leciały- spróbowałam nakręcić film. Trochę się udało. Na tyle, na ile potrafię kręcić aparatem fotograficznym  filmy z lecącymi ptakami.



 


Na początku marca odezwał się drozd i zaczęły śpiewać zięby. Przyleciała również para „grubych” gołębi. No i szpaczki też już są. Wydaje mi się, że w tym roku ptaki przyleciały nieco wcześniej niż w poprzednich. I zastanawia mnie brak drozdów. Tylko jeden, a przecież było ich tu zatrzęsienie. Przypuszczam, iż ten drapol krogulec, który gniazdował w lasku, przetrzebił moje ukochane drozdy. W tym roku, z bólem serca, będę krogulce przeganiać.

Miłego dnia

 

poniedziałek, 8 marca 2021

Royal Enfield moja miłość ( rajdy i wycieczki motocyklowe 1)

 

Weszłam dzisiaj w początki mojego poprzedniego bloga. Weszłam, bo mam zamiar, by oderwać się od ponurej, w końcu, rzeczywistości, opowiedzieć, jak wędrowaliśmy z Jaskółem, na motocyklu, tedy i owędy.

 O zlotach motocyklowych cykl będzie. Zlotów, w których brałam udział, było sporo. Sporo też jeździliśmy na wycieczki po okolicy bliższej i dalszej. Motocykl to moja miłość (zaraz po Jaskóle i Bezie😀😀😀, dzieci i wnuki mają bezwarunkowe pierwszeństwo w tej gradacji). Teraz tylko Jaskół jeździ, bo mój  kręgosłup odmówił posłuszeństwa. Za każdym razem, kiedy wyjeżdża, ogarnia mnie tęsknota za tym czymś, co tylko jadąc tylko na motocyklu, można doznać. Ta niesamowita wolność, przestrzeń, niezależność, bo motocykl wjedzie niemal wszędzie. Motocykliści śmieją się, że podczas jazdy mają wiatr we włosach, a po skończeniu jazdy muchy na zębach.

Moja miłość do motocykli zaczęła się w momencie, kiedy dziadek podarował mi Simsona. Miałam wtedy 16 lat. Był to piękny, szary motorower. Ani razu nim nie jechałam, bo trzeba było go wpierw naprawić, ale już we mnie zaiskrzyło. Motocykl miał też mój poprzedni szwagier, taką WSKę i jeden z moich chłopaków, też WSKę. To chyba wtedy tak naprawdę, po tych przejażdżkach z nimi (zaliczając też wywrotki), jeszcze jako nastoletnia smarkula, pokochałam na dobre jazdę na motocyklu.

Mój poprzedni mąż, kiedy się poznaliśmy, miał Panonię. Motocykl ciężki, z awaryjnym aparatem zapłonowym. Kilka jazd i do warsztatu, kilka jazd i do warsztatu- sprzedaliśmy. Kupiłam potem na raty (pożyczka pisana na mnie to i mój motocykl był) WSKę- Kobuza 125tkę, ale to taka lichota mała była. Ani to nie ryknie, a ciasne jak pudełko na zapałki. W zasadzie jednoosobówka. Kobuz stał w piwnicy, bo mężowi odechciało się jeździć na nim, a ja nie miałam czasu robić prawa jazdy na motocykl. Zrobiłam samochodowe, a poza tym, jestem trochę za mizerna, by utrzymać motocykl, choćby mały. Wprawdzie niskie, drobne kobiety jeżdżą na motocyklach, jednak uznałam, że to ma być przyjemność, a nie siłowanie się. Mąż zmarł, Kobuza sprzedałam. A potem? Potem zeszliśmy się z Jaskółem. Jeszcze na początku naszej „znajomości” (w cudzysłowie, po chodziliśmy w LO do tej samej klasy, nastepnie była 40 letnia przerwa, każdy miał swoje życie no i…), zaprosił mnie do swojej drukarni, gdzie stało to cudo. Na tym zdjęciu ma już dorobione oparcie dla "plecaczka", czyli mnie

 


Dech mi zaparło. Klasyk, autentyczny klasyk, w cudnych kolorach, stał sobie jako najdoskonalsza forma motocyklowa. Nie japoński plastik, nie czoperowaty kurdupel amerykański, nie przereklamowany Harley z „Easy Rider” (który też mi się podobał), czy też ścigacz z podniesionym zadkiem. Tam parkował najprawdziwszy królewski motocykl Royal Enfield 500 Bullet. Stałam i wgapiałam się w motocykl, a Jaskół wgapiał się we mnie, czułam to napięcie, wyczekiwanie na moją reakcję. Po co mu baba, która zacznie marudzić, że niebezpiecznie, a po co, a nie lepiej samochodem, a kosztuje, a sama w domu, bo  ona boi się wsiąść na motocykl  i boi się o niego…

Ale mnie nawet na myśl nie przyszło, że motocykl jest BE. Podeszłam do maszyny, nie zapomnę tego uczucia, a które może się innym wydawać dziwne, miałam w sobie autentyczny zachwyt. Wypucowany, błyszczący, doskonały- cacuszko. Zapytałam, czy mogę usiąść na nim. Zachowywałam się, jak małe dziecko, ale nie mogłam się oprzeć, by nie usiąść na nim.

 A potem Jaskół go zapalił. Nie jakimś nowoczesnym guziczkiem, kopem i to kilkakrotnie pompując. Enfield zadudnił głęboko, dostojnie. I jak tu nie kochać takiej maszyny? I ta moja miłość do niego nadal trwa. A potem kupiliśmy dla mnie kurtkę, spodnie, buty motocyklowe, kask- świat stanął przed nami otworem.

Trochę o tym klasyku



 Royal Enfield to przedwojenna angielska marka. W połowie lat 50tych jego produkcję przeniesiono z Anglii do Indii. Jest on tam chyba najbardziej popularnym motocyklem. Daje sobie radę podczas jazdy na dużych wysokościach, gdzie inne motocykle "zdychają". Jest dosyć kapryśny, ale można go, jak to robią w Indiach, naprawić dosłownie za pomocą młotka i śrubokręta".

Nasz motocykl został wyprodukowany w 2001 roku i ma  zachowany wygląd z lat 50tych.

Moja pierwsza przejażdżka w roli plecaczka. Nie miałam jeszcze ciuchów motocyklowych, ale nakolanniki, kask, rękawice trzeba było obowiązkowo nałożyć. Na zdjęciu jest jeszcze Zuzka, przekochany pies. A propos rękawic, zakładamy nawet w największe upały. Kolega opowiadał, jak to przy małej prędkości motocykla, wywrócił się na żwirową drogę i zdarł skórę na dłoniach do mięsa. To samo dotyczy ubierania się do jazdy na motocyklu. Kiedy widzę facetów jadących na motocyklu w spodenkach, adidasach, czy wręcz klapkach i koszulce z krótkim rękawem, to mam ciarki i ochotę popukania się w głowę. Ale co tam. Może oni lubią skórowanie na żywca?





 Jaskół na maszynie

A tu bierze udział w zawodach w ośrodku, w którym nocowaliśmy, dlatego "rozebrany"
Zdjęcie zrobione na górze Tuł niedaleko Cieszyna. Polecam. Mają tam świetne żarełko.
I jeszcze motocykl. To naprawdę ogromna, ciężka i mocna maszyna. Tu z pojedynczym siodłem.


Enfield to taki motocykl, który można na różne sposoby przerabiać i chłopaki robią to ( za co jestem trochę na nich zła). Jednak my uznaliśmy, że jeżeli nie trzeba, to nie zmieniamy jego klasycznego wyglądu.
 Niemniej trochę zmian w nim zaszło. Po wypadku Jaskóła, trzeba było dać nową szybę, kierownicę i gmole. Dopasowaliśmy również do moich gabarytów  siodło i stopki. Motocykl dostał nowe, tylne kierunkowskazy, po zamontowaniu stelaży na kufry. Te z kolei są niezbędne ze względu na rzeczy, jakie zabieraliśmy na rajdy. Pewnie coś jeszcze zmieniliśmy, ale ogólny klasyczny wygląd i kolor motocykla, pozostał.

Nasza grupa miłośników Enfieldów na którymś z rajdów, gdzie mnie nie było.