Weszłam dzisiaj w początki
mojego poprzedniego bloga. Weszłam, bo mam zamiar, by oderwać się od ponurej, w
końcu, rzeczywistości, opowiedzieć, jak wędrowaliśmy z Jaskółem, na motocyklu,
tedy i owędy.
O zlotach motocyklowych cykl będzie. Zlotów, w których brałam udział, było sporo. Sporo też jeździliśmy na wycieczki po okolicy bliższej i dalszej. Motocykl to moja miłość (zaraz po Jaskóle i Bezie😀😀😀, dzieci i wnuki mają bezwarunkowe pierwszeństwo w tej gradacji). Teraz tylko Jaskół jeździ, bo mój kręgosłup odmówił posłuszeństwa. Za każdym razem, kiedy wyjeżdża, ogarnia mnie tęsknota za tym czymś, co tylko jadąc tylko na motocyklu, można doznać. Ta niesamowita wolność, przestrzeń, niezależność, bo motocykl wjedzie niemal wszędzie. Motocykliści śmieją się, że podczas jazdy mają wiatr we włosach, a po skończeniu jazdy muchy na zębach.
Moja miłość do motocykli zaczęła się w momencie, kiedy dziadek podarował mi Simsona. Miałam wtedy 16 lat. Był to piękny, szary motorower. Ani razu nim nie jechałam, bo trzeba było go wpierw naprawić, ale już we mnie zaiskrzyło. Motocykl miał też mój poprzedni szwagier, taką WSKę i jeden z moich chłopaków, też WSKę. To chyba wtedy tak naprawdę, po tych przejażdżkach z nimi (zaliczając też wywrotki), jeszcze jako nastoletnia smarkula, pokochałam na dobre jazdę na motocyklu.
Mój poprzedni mąż, kiedy się
poznaliśmy, miał Panonię. Motocykl ciężki, z awaryjnym aparatem zapłonowym.
Kilka jazd i do warsztatu, kilka jazd i do warsztatu- sprzedaliśmy. Kupiłam
potem na raty (pożyczka pisana na mnie to i mój motocykl był) WSKę- Kobuza 125tkę,
ale to taka lichota mała była. Ani to nie ryknie, a ciasne jak pudełko na
zapałki. W zasadzie jednoosobówka. Kobuz stał w piwnicy, bo mężowi odechciało
się jeździć na nim, a ja nie miałam czasu robić prawa jazdy na motocykl.
Zrobiłam samochodowe, a poza tym, jestem trochę za mizerna, by utrzymać
motocykl, choćby mały. Wprawdzie niskie, drobne kobiety jeżdżą na motocyklach,
jednak uznałam, że to ma być przyjemność, a nie siłowanie się. Mąż zmarł,
Kobuza sprzedałam. A potem? Potem zeszliśmy się z Jaskółem. Jeszcze na początku
naszej „znajomości” (w cudzysłowie, po chodziliśmy w LO do tej samej klasy, nastepnie była 40 letnia przerwa, każdy miał swoje życie no i…), zaprosił mnie do
swojej drukarni, gdzie stało to cudo. Na tym zdjęciu ma już dorobione oparcie dla "plecaczka", czyli mnie
Dech mi zaparło. Klasyk, autentyczny klasyk, w cudnych kolorach, stał sobie jako najdoskonalsza forma motocyklowa. Nie japoński plastik, nie czoperowaty kurdupel amerykański, nie przereklamowany Harley z „Easy Rider” (który też mi się podobał), czy też ścigacz z podniesionym zadkiem. Tam parkował najprawdziwszy królewski motocykl Royal Enfield 500 Bullet. Stałam i wgapiałam się w motocykl, a Jaskół wgapiał się we mnie, czułam to napięcie, wyczekiwanie na moją reakcję. Po co mu baba, która zacznie marudzić, że niebezpiecznie, a po co, a nie lepiej samochodem, a kosztuje, a sama w domu, bo ona boi się wsiąść na motocykl i boi się o niego…
Ale mnie nawet na myśl nie przyszło, że motocykl jest BE. Podeszłam do maszyny, nie zapomnę tego uczucia, a które może się innym wydawać dziwne, miałam w sobie autentyczny zachwyt. Wypucowany, błyszczący, doskonały- cacuszko. Zapytałam, czy mogę usiąść na nim. Zachowywałam się, jak małe dziecko, ale nie mogłam się oprzeć, by nie usiąść na nim.
A potem Jaskół go zapalił. Nie jakimś nowoczesnym guziczkiem, kopem i to kilkakrotnie pompując. Enfield zadudnił głęboko, dostojnie. I jak tu nie kochać takiej maszyny? I ta moja miłość do niego nadal trwa. A potem kupiliśmy dla mnie kurtkę, spodnie, buty motocyklowe, kask- świat stanął przed nami otworem.
Trochę o tym klasyku
Royal Enfield to przedwojenna angielska marka. W połowie lat 50tych jego produkcję przeniesiono z Anglii do Indii. Jest on tam chyba najbardziej popularnym motocyklem. Daje sobie radę podczas jazdy na dużych wysokościach, gdzie inne motocykle "zdychają". Jest dosyć kapryśny, ale można go, jak to robią w Indiach, naprawić dosłownie za pomocą młotka i śrubokręta".
Nasz motocykl został wyprodukowany w 2001 roku i ma zachowany wygląd z lat 50tych.
Moja pierwsza przejażdżka w roli plecaczka. Nie miałam jeszcze ciuchów motocyklowych, ale nakolanniki, kask, rękawice trzeba było obowiązkowo nałożyć. Na zdjęciu jest jeszcze Zuzka, przekochany pies. A propos rękawic, zakładamy nawet w największe upały. Kolega opowiadał, jak to przy małej prędkości motocykla, wywrócił się na żwirową drogę i zdarł skórę na dłoniach do mięsa. To samo dotyczy ubierania się do jazdy na motocyklu. Kiedy widzę facetów jadących na motocyklu w spodenkach, adidasach, czy wręcz klapkach i koszulce z krótkim rękawem, to mam ciarki i ochotę popukania się w głowę. Ale co tam. Może oni lubią skórowanie na żywca?
Jaskół na maszynie
A tu bierze udział w zawodach w ośrodku, w którym nocowaliśmy, dlatego "rozebrany"
Zdjęcie zrobione na górze Tuł niedaleko Cieszyna. Polecam. Mają tam świetne żarełko.
I jeszcze motocykl. To naprawdę ogromna, ciężka i mocna maszyna. Tu z pojedynczym siodłem.
Niemniej trochę zmian w nim zaszło. Po wypadku Jaskóła, trzeba było dać nową szybę, kierownicę i gmole. Dopasowaliśmy również do moich gabarytów siodło i stopki. Motocykl dostał nowe, tylne kierunkowskazy, po zamontowaniu stelaży na kufry. Te z kolei są niezbędne ze względu na rzeczy, jakie zabieraliśmy na rajdy. Pewnie coś jeszcze zmieniliśmy, ale ogólny klasyczny wygląd i kolor motocykla, pozostał.
Nasza grupa miłośników Enfieldów na którymś z rajdów, gdzie mnie nie było.