Takie ładne papryczki rosną na górnym balkonie- ponoć są jadalne, ale żal je zrywać.
Upałów ciąg dalszy. W sumie
można się przyzwyczaić do wysokiej temperatury, zwłaszcza, że wieczory i ranki są
chłodne, wręcz rześkie. Tak sobie myślę, że będzie mi brakowało tego ciepełka. I ciepłe ciuchy znowu będzie trzeba ubierać- warstwy, góry ciuchów, nakładać na grzbiet, buty zamiast klapek...
Wczoraj posadziłam, obok tarasu, czerwone rudbekie.
Dzisiaj uporządkowałam grządkę przed tarasem. Stare róże zostały uratowane,
przetrwały remont i głęboką niechęć do nich, panów „majstrów”. Między nimi
zasadzę prusznik i azalię. Niech tylko te upały się skończą.
Fasolka dojrzewa w ilościach
niesamowitych. Wczoraj Młoda przyniosła nam ogromną michę zielonej, adzisiaj zagotowałam 4 słoiki tejże w solance.
Sporo fasoli jest zamrożone.
No i w sumie to jest piękne,
piękne jest właśnie to, że teraz piszę sobie o fasolce, o różach, o ogrodzie i
nie muszę już myśleć o tym, że za chwilę zacznie się kołowrót- dzwonek,
dziennik, klasa, lekcja, dzwonek, dyżur, dzwonek, dziennik, lekcja, dzwonek…
konferencja, szkolenie, wywiadówka, douczanie, konferencja, kurs, douczanie
wywiadówka, konsultacje…. apel, akademia, konkurs, zajęcia
pozalekcyjne…konspekty, plany, programy, sprawozdania, klasówki, kartkówki,
dyktanda, odpytywanie. Brrrrrrrr…. Ech…. No, a uczelnia???? Nic lepiej- ćwiczenia,
wykłady, prezentacja, przygotowanie się…. konferencja, artykuł, konsultacje… w
koło Macieju. Skończyłam pracę na uczelni w momencie, kiedy wprowadzono, chyba
na wzór podstawówek, multum papierów- plany, programy, wymagania, i punktoza,
punktoza, punktoza…. Stwierdziłam, że to nie dla mnie- żadnej perspektywy
rozwoju naukowego, za to oranie i jakieś kompletnie niepotrzebne wymagania, a
studenci… Drugie Ech….
Dopóki pracowałam, to pracowałam i już, dopiero z
perspektywy czasowej widzę, jak to w ogóle wyglądało. No nędznie, po prostu
nędznie i to nie z winy nauczycieli.
Powoli zapominam, że kiedykolwiek, kogokolwiek
uczyłam. I to jest właśnie piękne, to odcięcie się od tamtej pracy zawodowej.
Niesamowite uczucie- 30 lat w zawodzie i można o tym zapomnieć. A wydawało się,
że to niemożliwe. Owszem możliwe, ale ja odcięłam się zupełnie od tego
środowiska, zupełnie. Nie utrzymuję kontaktów z żadną nauczycielką, z którą pracowałam.
I to była właściwa decyzja. Żadnych wspominek, żadnych
opowiadań o współczesnych problemach, żadnego utyskiwania. NUL!
Takie kwiaty ma jedna z tych starych róż.
Przed domem pelargonie przeżywają "drugą młodość", mimo upałów- kwitną tak obficie jak na początku lata.
I jeszcze niecierpek (to pijaczyna, potrzebująca dużo wody)- bardzo mi się podoba, w przyszłym roku posadzę ich więcej.
No dobra, jutro jedziemy pooglądać piękne
charty- wystawa psów się szykuje. A potem może jeszcze jakiś park i pałacyk.
Rozstaliśmy się z majstrami od remontu tarasu. Jaskół w zgodzie, ja
podczas dwóch ostatnich ich wizyt w ogóle nie wychodziłam z domu. Nie na moje
nerwy.
Zaczęłam już nawet opisywać od początku, jak to wyglądało, ale dałam
spokój. Po prostu cały ten dwumiesięczny remont doprowadził mnie do rozstroju
nerwowego- nie chcę do tego wracać. Powiem tylko, że panowie forsowali cały
czas swoje wizje, w ogóle nas nie słuchając. Za każdym ich pobytem musiałam
przypominać, jakie były ustalenia i pilnować, by czegoś nie spieprzyli. Kiedy
mi nerwy wysiadły, interesu zaczął pilnować Jaskół (dotychczas był zajęty w sklepie,
jeżdżeniem po towar, sprawami administracyjnymi itp.- wydawało się, że ja
wystarczę przy remoncie). Myślałam, że z ludźmi można się spokojnie dogadać,
powiedzieć, czego oczekujemy i będzie to wykonane. Tym bardziej, że żadnych
cudów nie wymagaliśmy. Ale jak ktoś twierdzi, że się zna, a potem, w trakcie
pracy, ewidentnie widać, że nie, to zwala swoją nieudolność na
inwestora. No i nie da się dogadać z człowiekiem, który jest klasycznym
narcyzem oraz szowinistą (starszy pan), oraz nadętym tępym bubkiem (młodszy pan).
Nie pomogły nasze wyliczenia, ustalenia parametrów, dobór materiałów, rysunki… Jaskół jeździł dwa
razy do Tychów (w jedną stronę 60 km), by dokupić materiału, bo zabrakło, bo panowie „mądrzejsi”. Zupełnie jak w
powiedzonku mojego drugiego teścia:” Dwa razy my ucinali i jeszcze było za
krótkie”.
Ostatecznie taras zrobiony zgodnie z moimi/naszymi oczekiwaniami.
Starszy pan, który go robił, był przynajmniej w wykonawstwie rzetelny i dokładny.
W końcowej fazie robót przy tarasie tylko Jaskół z nim rozmawiał. Ja na samą
myśl o nim, dostawałam bólu żołądka.
Schody i balustrady zrobi inna firma. Tępota i bucowatość młodszego
pana (od schodów i balustrad), okazała się nie do przeskoczenia. Za każdym
razem, kiedy ustaliliśmy, jak mają wyglądać balustrady oraz schody, kiedy
pokazywałam balustrady na górnym balkonie, kiedy zaciągnęłam go do balustrady
przy dużym tarasie,by pokazać, że taka ma być, słyszałam: „Tak proszę pani”, „Dobrze, proszę pani”, a jak
przywiózł balustrady i schody do przymiarki, to okazało się, że zrobił coś, co
było kompletnie nie do przyjęcia. Oczywiście zgodnie z jego wizją, bo: ”Ja
jestem z artystycznej rodziny i ja mam wizję, niech mi pani zaufa”, a na moją
uwagę, że kupił za grube profile i nie takie były ustalenia, dodał: „Niech mi
pani zaufa, taras jest duży, to się zgubi”.
No i przywiózł grube grzmoty, obrzydliwie ciężkie. Jak szybko je z
samochodu w dwójkę ściągali, tak jeszczeszybciej, po naszych uwagach, sam je na samochód, obrażony, załadował. A
było co dźwigać, bo schody zrobił prawie przemysłowe, na ogromnych profilach.
Przecież gdybyśmy je przytwierdzili do lica tarasu, oberwałyby cały jego róg.
Ale: ”Niech mi pani zaufa”.
I po raz kolejny dochodzimy do wniosku- już nigdy „górnika-glazurnika’,
do żadnego remontu nie weźmiemy- górnika na emeryturze, który sobie czas umila
doraźnymi remontami. Niesłowni, partacze, przemądrzali, a ten w dodatku
postanowił sobie na mnie potrenować wszystkie zagrywki narcystyczne. Od chwalenia
się, jaki to ja jestem śliczny, apetyczny, wszystkie sąsiadki żonie mnie
zazdroszczą, bo ja jestem złotą rączką, przez wieczne pouczanie (bo to się tak
tą piłką nie wycina, bo miotłę stawia się włosem do góry i w tym stylu) i
udowadnianie mi, że nie mam racji, opowiadanie seksistowskich dowcipów,
nachalne i wbrew mojemu zdaniu, że sobie niż życzę, do narcystycznego pytania
zadanego boleściwym tonem: ”Bo pani mnie nie lubi, dlaczego pani mnie nie
lubi?” i naciskanie, i naciskanie na odpowiedź: ”Dlaczego….?” … wtedy mi nerwy
puściły (weszłam do domu, nie, nie zrobiłam awantury, czułam się „zgwałcona”
psychicznie). Oczywiście takich różnych przemocowych tekstów było więcej, ale nie chcę już do nich wracać. Bo ja jestem odporna na takie chwalenie się i nie padłam z zachwytu nad zaletami pana narcyza, zatem stałam się wrogiem numer jeden, zerem, szmatą, której trzeba udowodnić, że jest nikim. I konsekwentnie to robił.
Strzeżcie się takich typów- przymilnych, chwalipięt, stosujących
przemoc psychiczną w białych rękawiczkach. I tak wytrzymałam to przez dwa
miesiące, bo potem, gdy wysiadłam, już tylko dwa razy byli. Ale to już Jaskół pilnował roboty.
W dodatku bałaganiarze- pan starszy nawet po sobie papierka po śniadaniu nie
sprzątnął, butelki po wodzie walały się przy tarasie, wszystkie plastikowe
ścinki tudzież, śrubki rozwalone na płytkach, kabel nie zwinięty- po co,
przecież ta baba może posprzątać. No i pierwszy raz zetknęłam się z ekipą,
która przychodzi robić remont i nie ma ze sobą łopaty, taczek (kucie,
sprzątanie gruzu) kabla (nawiasem, pan bez pytania rozmontował przedłużacz, bo
mu jakieś blaszki przeszkadzały, po czym po zmontowaniu go na nowo, uszkodził
płytkę zabezpieczającą). Remont w całości miał trwać krótko, montowanie już
gotowych schodów i balustrad na początku września, a tu tych schodów i
balustrad, takich, jakie my chcieliśmy, ani widu, ani słychu. Dwa razy zawalili
terminy. No to podziękowaliśmy za już i krzyżyk na drogę, szukajcie następnych
frajerów.
Jedynym, co usprawiedliwia nasz wybór, jest to, że prawie trzy lata szukaliśmy
firmy do tego remontu i żadna się nie podjęła. Panowie sami się jesienią
podjęli remontu, wiedzieli na co wchodzą, potem termin zawalili, bo sobie pan narcyz zapomniał, następnie łaskawca
stwierdził, że nie może nas tak zostawić i chyba myślał, że łaskę nam robi, że
w ogóle zechciał. To też typowe dla narcyza. Zawali, a potem na ciebie winę
zrzuci, wmówi ci jaki jesteś beznadziejny, bo trzeba było się przypomnieć, a
sam przedstawia się jako ten dobrotliwy łaskawca, co teraz przyjdzie i „no już
dobrze, dobrze…”- zrobi tę pracę.
Natomiast balustrady i metalowe schody firmy robią i taką zamówimy do
wykończenia całego remontu.
Teraz czeka nas malowanie filarów- niepotrzebnie zapaćkał je płynem
przeciw łuszczeniu się farby- miał być płyn przeciw namakaniu- a wyszło jak
wyszło, chyba coś mu się pozajączkowało. Trzeba uporządkować teren wokół tarasu.
Na wiosnę zajmę się urządzaniem góry.
Powinnam się teraz nowym tarasem cieszyć, ale nie potrafię. Jeszcze
nie, za dużo nerwów mnie on kosztował. Fakt, że teraz wygląda dużo lepiej niż
przed remontem- jest czysty, równy i chyba ładne są te płytki, ale… może jak
już będą schody i balustrady, pobyt na nim będzie dla mnie przyjemnością. Za to
Beza, z przyjemnością, wyleguje się na słoneczku, na nagrzanych płytkach. Ma
swoje ulubione miejsca- w rogu pod cisem i zaraz przy drzwiach.
Przed tarasem będą posadzone dwa krzewy- biała azalia i niebieski prusznik. Pod, na razie, ubitą ziemią drzemią konwalie, śnieżyce i narcyzy. Wiosną wyjdą i zrobią dywan. Ziemię muszę uzupełnić, nadsypać około 10 centymetrów.
Z prawej strony będą schody- dwa metry szerokie, od prawego rogu tarasu do kolumny i balustrada od strony kolumny. Na dole nadbity schodek, który miał naprawić młodszy pan, ale...tak schodziło, tak się migał, że się wymigał.
Schody będą metalowe, ale stopnie będą z desek kompozytowych. Z drugiej strony schodów i wzdłuż tarasu, balustrady nie będzie. Za schodami będzie kawałek grządki, na której posadzę małą hortensję z pustymi, fioletowymi kwiatami.Ten długi próg będzie robił za krawężnik, a z prawej strony zostanie na nim osadzony pierwszy schodek. Trzeba jeszcze zalepić dziury po starej balustradzie, pomalować te nieszczęsne kolumny i zastanowić się nad pomalowaniem ścian parteru.
W stronę schodów.Ta obwódka przy kolumnie to było jedyne rozsądne wyjście, by zakryć dziury, jakie powstały przy kolumnach- panowie układali płytki w całości i okazało się, że do kolumny zostało około 5 cm pustej przestrzeni. Dociąć płytki nie, bo brzydkie takie kawałki, no to wymyśliliśmy "kołnierzyki" brązowe, by grały z dechami kolorem.
Chyba nie trafiłam z doniczkami- takie malutkie teraz są na tej dużej powierzchni. Werbena, w nich, też zmarniała od upałów. Do wiosny mam czas wymyślić coś innego.
No i koniecznie musimy zamontować markizę, od kolumny do kolumny- trochę odciąć to palące słońce od pokoju i tarasu.
PS. Tych kolumn na tarasie miało nie być. Miał być normalny taras ze schodami do ogrodu, a nad nim balkon wzdłuż całej ściany. Kiedy budowano dom, firma "zapomniała" zrobić balkon. Przyjeżdżam (mieszkałam wtedy w Bielsku), patrzę- pusta ściana, balkonu nie ma, chałupa wygląda jak stodoła. Nie powiem jaką wiązanką rzuciłam, bo jak mnie tak zwana jasna cholera trzepnie, to nie ma zmiłuj. Dziw, że przy tej obecnej tarasowej ekipie tak długo wytrzymałam, nie padła ani jedna panienka. Wtedy przyjechał architekt i stwierdził, że już tylko kolumny uratują sytuację. Zaprojektował trzy kolumny pod balkon- dwie na tarasie, trzecia przy wejściu do domu. Balkon uratował, ale nie taras. Kolumna nagle wyrosła na samym środku zejścia do ogrodu. Aby wejść na schody musiałam albo z prawej, albo z lewej ją obchodzić. No i znowu się wściekłam- zatem, na całej szerokości nadlali taras (ostatecznie ma 15 m2) i dobudowali schody. Teraz schody miały szerokość taką, jak nowy taras- 3 metry (i one zostały skute, bo się sypnęły na całego). A te kolumny to spartaczyli- są krzywe, mają różnej szerokości ścianki, natomiast na dole oblazły z farby oraz tynku. Dlatego trudno było zrobić równe kołnierzyki na nowym tarasie. Nie lubię ich, ta jedna zasłania mi widok na ogród.
Jest też i coś fajnego. Zakwitł następny hibiskusowy maluch. Ma piękne białe pełne kwiaty.
No cóż, zarzekała się żaba,
że do wody nie skoczy i chlup… tylko kręgi po powierzchni się rozeszły. Nie
znoszę robić przetworów, no nie lubię i już, ale okazało się, że moje
nielubienie nic nie znaczy wobec urodzaju. A marnować jedzonka to ja jeszcze
bardziej nie lubię. Miałam przestać na dwóch słojach ogórków małosolnych, a
zrobiłam ich 8- sukcesywnie, w miarę zjadania już gotowych. Do tego doszły 3 słoiki fasolki szparagowej w słonej zalewie
oraz 12 słoików ogórków octowych. Dereń w tym roku szybciej dojrzewa, owoce
opadają. Pozbierałam, ile się dało, bo on nierówno dojrzewa- są dwa słoiki
kompotu.
Okna- po 4 miesięcznym
przesuwaniu ich mycia (bo to upały, bo to remont tarasu, bo to „dziś nie chce
mi się”, „ogród teraz ważniejszy”), zostały w zeszłą sobotę, do południa, umyte.
Och… ślicznie czyściutkie i prawie pachnące- w takim stanie przetrwały raptem 3
godziny. Późnym popołudniem zrobiło się szaro, potem sino biało i spadła taka
ulewa, jakiej w życiu nie widziałam (no może tylko wtedy, kiedy chmura się nad
domem urwała i zalało całą piwnicę na wysokość 30 cm). Nawiasem mówiąc, za każdym
razem, kiedy widzę za oknem nieprawdopodobny szkwał, mówię ”No czegoś takiego
to ja jeszcze nie widziałam”, po czym następna ulewa jest jeszcze gorsza. Ta w
sobotę to było coś niewyobrażalnie strasznego. Lało, wiało, wichura niosła pył
wodny, który stworzył białą ścianę. A potem spadło niebo- deszcz o blaszany
dach walił z taką siłą, iż myślałam, że krokwie nie wytrzymają i dach zawali
się, a my w tym huku nawet tego nie zauważymy. Ja naprawdę czegoś takiego, do
soboty, nie przeżyłam. Trochę grzmiało, ale wiatr oraz szum deszczu głuszyły
wszystko. Drzwi tarasowe na obu tarasach (tarasy zadaszone), były mokre od góry
do dołu. Okna zalane z trzech stron (czwarta ściana jest wspólna z
„bliźniakiem” siostry)- burza przyszła z południowego wschodu, a zalało również
okno od północy. Drzewa prawie kładły się i już „widziałam” ogromne straty w
ogrodzie. Wszystko trwało może pół godziny, może ciut dłużej. Przeleciało,
ucichło, tylko deszcz lał jeszcze dosyć długo. Nie, nie ma strat w ogrodzie-
kilka suchych gałęzi spadło z sosen i tyle. Ale po raz pierwszy widziałam
położoną trawę „pod górę”. I to pod brzozami, na miedzy między drzewami.
Przeważnie woda spływając po stoku, kładzie
trawę zgodnie z kierunkiem spływu- w dół. Podczas tej burzy wiatr przyczesał
trawę w górę stoku. Dziwny widok.
Wiatr szedł „po ziemi” i
przygiął również kwiaty, teoretycznie nie do ruszenia, bo wyższe krzewy je
chronią.
Ucierpiał tulipanowiec-
następny pień złamał się wpół. Pozostał jeszcze jeden pień, ale ten jest
osłabiony, odkryty i pewnie przy najbliższej wichurze też się złamie. Szkoda,
piękne drzewo, niezwykłe kwiaty, no żal.
W tym roku dalszych wypraw
nie będzie (chyba). Majowy wypadek Jaskóła skutecznie je ograniczył. W dodatku
przedłużający się remont tarasu i obłędne upały dołożyły swoje. Poranne spacery
z Bezą również odpadły. Po 9 robi się już gorąco, a asfalt i pobocze są
nagrzanie do niemożliwości. Zamiast przyjemności spaceru byłaby katorga z
wywieszonymi, z powodu gorąca,językami,
jak u Bezy tak i u mnie.
Dlatego dłuższe chodzenie
nie wchodzi teraz w grę. Odzywa się też mój kręgosłup, mocno nadwyrężony w
czasach, kiedy opiekowałam się „leżącą” matką. Nie mogę dłużej chodzić i dłużej
stać. Po każdej dłuższej akcji w spionizowanej pozycji, muszę się położyć. Nie
powiem, żeby mi to jakoś przeszkadzało (tylko ten tępy ból). Po prostu zwolniłam tempo, a to, co
trzeba zrobić rozkładam na raty. Da się.
W tych przerwach czytam,
czytam, czytam…Ostatnio skończyłam „Dziady i Dybuki” Kurskiego, teraz czytam
„Łabędzie” Dehnela, a w kolejce czeka multum nowych pozycji.
Ogromne tomiszcza, mnóstwo stron, a jednak po przeczytaniu chciało by się jeszcze i jeszcze:)
Dom szczelnie pozamykany, by
nie wpuścić gorącego powietrza do środka. Ale noce teraz są ciepłe- dzisiaj 20
stopni o północy i nawet poranki oraz wieczory, które w sierpniu bywają
chłodne, nie są w stanie tego ciepła wymieść. Prognozy zakładają jeszcze jedną
falę upałów w końcówce sierpnia, a potem ciepły wrzesień. Po ostatniej
straszliwej ulewie, połączonej z takim huraganem, że momentami tylko pył wodny
niósł się, jestem w stanie uwierzyć, że teraz na pewno klimat nam się zmienił.
Niestety na gorszy. Lubię ciepło, ale mój organizm źle reaguje na letnie
słońce. Kiedyś tego nie miałam, teraz się zmieniło. I to słońce też jest inne,
bardziej „nagrzane’, prażące, wręcz nieprzyjemne. No i te nawałnice… gwałtowne,
niebezpieczne, nieobliczalne…
A dzisiaj, w nocy, ulewa,
rano deszcz, teraz słońce. W powietrzu czuć schyłek lata, zaraz zacznie się
lato babie.
Co w o grodzie?
Od dwóch tygodni kwitną wrzosy. Te starsze, bo te zasadzone wiosną ledwo zipią. Na dziewięć sadzonek przyjęły się trzy i to tak ledwo, ledwo. Nie dosadzam, nie warto się denerwować, że znów jakaś roślina "nie wypaliła".
Na karaganie dojrzałe strąki. Jest ich dużo mniej niż w zeszłym roku.
Za to czerwona leszczyna mocno obrodziła. I co z tego, kiedy orzechy niejadalne, bo w nich siedzą robaki. Wiewiórki wyprowadziły się z ogrodu. No cóż, gniazdowanie krogulca, skutecznie je wypłoszyło.
Pigwa dopiero dojrzewa, a ten pigwowiec ma już dojrzałe owoce.
Na jarząbach i jarzębinie, w tym roku, mnóstwo owoców- pięknych, dorodnych czystych bez plamek.
A ketmie przy bramie zakończyły kwitnienie. Te mniejsze, w ogrodzie, jeszcze pięknie kwitną
Na jednym krzaku dwa kolory. W dodatku białe kwiaty są pełne, filetowe są puste.
Jeszcze są dwa gatunki, ale tym nie zdążyłam zrobić zdjęcia. Może w przyszłym roku uda się:)
Zawsze podobały mi się
angielskie ogrody. W latach 80. oglądałam angielski serial, w którym pokazywano,
jak Anglicy zakładają ogrody, jak je planują, komponują, jak dobierają rośliny
na określone rabaty. Dziką zazdrość wywoływały u mnie te wszystkie płotki, palisady,
pergole, donice, ławki, altanki itp., jakie mogli sobie Anglicy sprawić do
ogrodu. U nas wtedy była w tym temacie posucha, a jedynym dostępnym materiałem „zdobniczym”
były kamole nielegalnie wywożone z górskich rzek, albo robione za straszne
pieniądze elementy z metaloplastyki tudzież drewniane (o strasznych krasnalach nie piszę, bo mieć takiego w ogrodzie było obciachem).
No i te ich narzędzia ogrodnicze,
przyprawiające o ból głowy. Miałam do dyspozycji motykę, jakiś szpadel, grabie
i jeden sekator. O ziemi kupowanej w worach nic jeszcze nam nie było wiadomo. A
potem przyszła era marketów ogrodniczych oraz sklepów wysyłkowych i świat
zrobił się piękny. Nareszcie mogłam kupować rośliny takie i siakie, narzędzia i ziemię w worach, płotki, palisady i co tam się zamarzyło. Ale ogród,
mimo tych wszystkich udogodnień, nie był oraz nie jest taki, jakie mają Anglicy.
Bo cała sprawa polega nie na tych
udogodnieniach, a na klimacie, w jakim te ogrody są uprawiane.
U nich łagodne zimy,
wilgotne powietrze, lata bez żarówy z nieba- rośliny mogą długo wegetować bez wstrząsów
klimatycznych. U nas a to mróz, a to upał, a to ulewy, wichury,
susza, palące słońce… Jest sierpień, a mój ogród wygląda jak w połowie
września. I mogę się uwijać, pilnować, dbać, chuchać, dawać ekstra ziemię,
nawozy, odpowiednie gatunki, a potem przyjdzie jeden jedyny kataklizm, albo przeleci przez grządki tabun ślimoli i po
ptokach.
Zdjęcia ogrodu angielskiego
w Leeds Castle zrobił mój syn.
Cała
Polska zamarła, gdy Prezes Jarosław ukazał się światu w krawacie zawiązanym od
tyłu. Są tacy, którzy twierdzą, że Kaczyński od tyłu jest ciekawszy niż z
przodu. Wielu jednak twierdzi, że od tyłu jest tak samo pospolity jak an face.
Instytut
Psychologii Dziecięcej właśnie wydał opinie w sprawie krawata uwiązanego u szyi
zbawcy narodu odwrotnie.
Otóż
okazuje się, że są osoby, które nie przywiązują wagi do swojego stroju, a tym
bardziej nie przywiązują krawata do szyi. Te osoby nie są w kwestiach
odzieżowych samodzielne. Mówiąc ostrzej są w sferze odzieżowej upośledzone.
Dzieciom często nakłada się buty czy kurtki, bo same nie potrafią.
Z
badań wynika, że geniusz z Żoliborza był do 60 roku życia ubierany przez matkę
lub opiekunkę. Już wcześniej, przed aferą krawatową, widziano przywódcę PiS w
sweterku nałożonym na drugą stronę, ze szwami na wierzchu. Każdemu z nas takie
rzeczy trafiały się w życiu. Ale w wieku pięciu lat.
Głośne
było zdjęcie Jarosława, gdy chodził w dwóch różnych butach lub z rozwiązanymi
sznurowadłami. Po eskapadach z Brudzińskim, gdy płynął motorówką po Zalewie
Szczecińskim, byli tacy, którzy dostrzegli na fotkach obszczane portki.
Fotki
z wycieczek górskich pokazują ulubieńca górali w kurtce po Giertychu, czyli w
pięć numerów za dużym rozmiarze. Politolodzy zastanawiają się, czy człowiek,
który nie potrafi zadbać o siebie, potrafi zadbać o kraj.
Złośliwcy
zaś twierdzą, że Prezes jest wizjonerem modowym, królem nowych trendów i po
prostu lansuje niedbały strój jako współczesny wizerunek hipisa z odzysku.
Z
kolei zdaniem komentatorów sceny politycznej Kaczelnik otoczył się dworem
potakiaczy i zer, z których żaden nie ma odwagi poprawić mu krawata.
Analitycy
wojskowi, specjaliści od szyfrów i taktyki wojennej, widzą w krawacie od tyłu
zupełnie inny sygnał. To sprytnie zaszyfrowany komunikat dla swoich partyjnych
działaczy, który znaczy tyle co "zarządzam odwrót" lub "ratuj
się kto może. Ta ostatnia interpretacja wydaje się najwłaściwszą. "
Prezes II
"PREZES
NA OLIMPIADZIE
Po
klęsce polskiego sportu w Paryżu, czepiają się tego Prezesa Komitetu
Olimpijskiego strasznie. Że olał polską firmę i na stroje polskich sportowców
wybrał niemieckiego Adidasa, że z rodziną jeździł do Dubaju i Dominikany
kosztem polskich sportowców, że sypiał w Paryżu w czasie Igrzysk Olimpijskich w
hotelu w którym doba kosztuje 4 tysiące złotych.
A
gdzie miał spać? W wiosce olimpijskiej razem se spoconymi sportowcami? Ludzie!
Przestańcie się czepiać kumpla Sasina. Pożyczał Sasinowi kase, grał z nim
towarzysko w golfa, to i w nagrodę został prezesem MKOL.
A
już te zarzuty, że żona Radosława Piesiewicza pracowała na fikcyjnym etacie w
PKO, to wprost oburzające. A co miała tam robić w tym banku jak nie zna się na
tej robocie? Wystarczy, że kuma co to jest miesięczny przelew na konto.
Toż
to przecież lepiej, że brała kasę i nic nie robiła, bo gdyby zaczęła, to
dopiero mogłyby być jaja. Sam mam trochę kasy w PKO i jeszcze mi nic nie
ukradli. Więc o co te pretensje? I co z tego, że miała tam za nic nie robienie,
tyle szmalu co stypendia dla kilkudziesięciu sportowców?
Sportowcy
i tak medali nie przywieźli, a dzięki temu było na SPA i luksusy dla żony
działacza. A już te ohydne pomówienia, że na lotnisku Chopina w Warszawie, to
rodzinka Prezesa zawsze jest obsługiwana w pakietach VIP, co to furę siana
kosztują, to już absurd zupełny.
Pan
Prezes Komitetu Olimpijskiego ma pięcioosobową rodzinę i dla niego ona jest
ważniejsza niż jakieś szermierki, kolarki czy pożal się Boże biegaczki, które
niech się cieszą, że w klasie ekonomicznej samolotem leciały, a nie beczkowozem
do Żabolandii.
Następnym
razem zorganizuje się Igrzyska Olimpijskie Działaczy Sportowych i na nich
wystartuje Prezes Piesiewicz wraz z małżonką i dziećmi. I zapewniam Was, że
medali przywiezie więcej niż sportowcy.
Piesiewicz
już dziś zdobył złoto w takich dyscyplinach jak:
1.
Koszenie szmalu i luksusowe życie kosztem sportowców.
2.
Narcystyczny autolans na billboardach.
3.
Dojenie forsy na fikcyjnym etacie dla żony.
4.
Korzystna dla portfela przyjaźń z Jackiem Sasinem.”
Pogańska religia Słowian
była mocno związana z kultem przyrody. Jej święta wyznaczane były przez
naturalny cykl upraw i zjawiska atmosferyczne. Ten cykl trwał i był niezmienny
od zarania dziejów. Najpierw wiosną narodziny, potem rozkwit w lecie, zbieranie
plonów jesienią oraz zanikanie, obumieranie zimą. Słowiańskie podstawowe kulty
wiązały się z naturą: kult Słońca, Ognia, Matki- Ziemi.
Starożytni
Grecy zwali Ziemię Gają, z kolei Rzymianie nadali jej nazwę Tellus, Terra-
Matka, Ziemia- uosobienie płodności, macierzyństwa, opieki.
Słowianie
czcili boginie Matkę, noszącą imię Mokosz, której kult wywodzi się również z
pradawnego kultu Matki- Ziemi. Była to bogini urodzaju, deszczu, mokrej pogody
i burzy. Przypuszcza się, że towarzyszyła Perkunowi. Słowianie odnosili się do
Mokosz z ogromnym szacunkiem, a jej kult dał podstawy do wielu późniejszych
świąt maryjnych. Dniem tygodnia poświęconym Mokosz był piątek.
W folklorze
wschodniosłowiańskim przetrwała jako duch domowy. Ma on postać kobiety z dużą
głową, przędącej nocą wełnę lub strzygącej owce. Pojawienie się ducha poprzedza
warkot kołowrotka. Zostawiano jej obok nożyc kłębek wełny, a podczas świąt
trochę żywności.
Słowianie zawsze darzyli
ziemię nabożnym szacunkiem. Zgodnie z ich tradycją nie wolno było spluwać na
nią, bić jej kijem. Zanim rytualnie powitano wiosnę, nie wolno było kopać w
ziemi ani wykonywać orki. Wyrazem głębokiej czci dla ziemi było kładzenie na
niej noworodka.
Pierwotny, słowiański kult
Mokoszy przekształcił się w chrześcijański kult maryjny.
Współczesne święto Matki
Boskiej Zielnej jest przedłużeniem kultu Matki- Ziemi. W naszym kraju i w
innych krajach europejskich, Matka Boska jest uważana za patronkę Ziemi.
Tradycja ta powstała w V
wieku. Początkowo święto to nazywało się „Zaśnięcie Maryi”. W VI wieku, w Konstantynopolu, ustalono, że
święto to będzie obchodzone 15 sierpnia. Potem zaczęto je obchodzić w Europie. W Polsce obchodzone jestod kiedy zaistniało w niej chrześcijaństwo i jego nazwa brzmi Święto Matki
Boskiej Zielnej, podczas gdy w innych państwach przyjęło inne nazwy. Na przykład w Czechach święto to ma nazwę
Matki Boskiej korzennej.
Oparte jestna starej
chrześcijańskiej legendzie, która mówi, że po otwarciu grobu Matki Boskiej
znaleziono zioła oraz kwiaty, zamiast ciała.
W Polsce, 15 sierpnia powstał zwyczaj przynoszenia do kościołów
płodów ziemi. Były to: zioła owoce, warzywa, kwiaty. Poświęcone w tym dniu
bukiety i wiązanki nabierają szczególnej mocy: leczenia i płodności. Ustawione
w domu miały mu zapewnić szczęście i miłość, a ułożone na polu urodzaj.
Praktyki te mają wiele wspólnego z obrządkiem pogańskim, a stosowanie przyjętej
powszechnie nazwy Matka Boska Zielna, jest potwierdzeniem głębokiego
zakorzenienia polskich katolików w czasach słowiańskich.
Siłę
kultu Matki- Ziemi przeniesiono na kult Matki Boskiej. W Polsce, w
średniowieczu kult ten stał się na tyle mocny, że powstała pieśń sławiąca Matkę
Boską- Bogurodzica, którą uważa się za pierwszy, polski hymn.
Współcześnie
Matka Boska Zielna czczona jest jako patronka Ziemi będącej w najbujniejszym
rozkwicie.
15
sierpnia składa się jej w ofierze płody ziemi, zioła, kwiaty, owoce i warzywa.
Bukiety tak, jak w słowiańskich czasach, układa się z bylicy, macierzanki,
mięty, piołunu, chabrów, kopytnika i krwawnika – ziół o wypróbowanych
właściwościach leczniczych. Uzupełnia się je kwiatami polnymi i ogrodowymi oraz
kłosami zbóż i traw.
Do
kościołów przynosi się ogromne kosze misternie ułożonych warzyw, owoców,
udekorowane kwiatami, ziołami oraz kłosami. Znosi się do świątyni całe
dobrodziejstwo uzyskane ze zbiorów, żeby nacieszyć nim Matkę Boska Zielną,
patronkę Ziemi. I jak kiedyś wierzy się, że to dobro, poświęcone, nabiera
niezwykłych mocy.