Po zeszłorocznym szoku,
związanym z chorobą, którą przeszliśmy z Jaskółem niezbyt ciekawie, związanym z
pandemią, z obostrzeniami i z ogólnym rozbiciem po chorobie, postanowiłam, że
tej wiosny po prostu się nie dam wrednym nastrojom. Trochę mi w tym pomogło
oswojenie się z sytuacją i chyba pierwsza dawka szczepionki. Poza tym, bliscy,
na razie, a mam nadzieję i później, też jakoś przystosowali się do
pandemicznego życia.
Co w domu, w zawiązku z tym
postanowieniem, podziało się? Przede wszystkim, zrobiłam przegląd książek.
Pozbyłam się wszystkich związanych z moim zawodem. Część oddałam do gminnej
biblioteki, część do prywatnego przedszkola. Niech służą nauczycielom, a także rodzicom.
Przetrzepałam (po raz
kolejny) wszystkie szafy z ubraniami i bezlitośnie pozbyłam się ciuchów,
czekających na „na pewno jeszcze schudnę”, albo „może trafi się okazja”. Buty
również wylądowały w reklamówkach. Głównie te na wysokich obcasach. No cóż….
Hmmmm…. Tym razem ciuchy znalazły się w kontenerze PCK (mam nadzieję, że Kempa
się do nich nie dobierze). Zwykle oddawałam do parafii ewangelickiej, ale w
związku z pandemią, punkt odbioru jest na razie nieczynny. Potem miałam zamiar
skorzystać z pomocy fundacji, która działa przy schronisku ”Na Paluchu”, w
Warszawie. Fundacja ta zbiera w całej Polsce rzeczy używane (nawet kuriera
posyła po paczkę). Ubrania sprzedaje ciucholandom (ma kilka swoich sklepów
również), a darczyńca przekazuje pieniądze 1 złoty za 1 kilogram ciuchów, na
rzecz wskazanej fundacji. Jest lista z fundacjami, jednak trzeba się
rejestrować, zakładać konto, wypełniać formularze z danymi, by zobaczyć, jakie
fundacje są na tej liście. I to przestało mi się podobać. Daję i nie
zawracajcie mi głowy wyciąganiem danych poza konkretnie potrzebnymi. Ja wiem, że
oni muszą mieć różne „podkładki”, jednak według mnie, wystarczyło by imię,
nazwisko, adres, ilość kilogramów i pokwitowanie bez zakładania konta. Zrezygnowałam.
W ten sposób w kontenerze PCK (szybko sprawnie, anonimowo) przybyło- też
darowizna, a mnie w szafach ubyło.
Teraz robię porządki w
ogrodzie. Nadrabiam wszystko to, co miało być zrobione w zeszłym roku. I jak co
roku, mam nadzieję, że to już będzie jego ostateczny wygląd chociaż na następne
kilkanaście lat. A potem już po mnie „potop”. Dziwnie się poczułam, pisząc
ostatnie zdanie. Czasem mnie gdzieś dziubnie myśl o tym, jak długo jeszcze
będzie mi dane oglądać ten świat. Mam do tego, na razie, stosunek ambiwalentny.
No sama nie wiem, co tak naprawdę czuję myśląc o śmierci- strach? Raczej nie.
Spokój? No nie bardzo. Żal? Może. Nie uciekam od tych myśli, ale też nie
zadręczam się nimi. Bardziej boję się, jak chyba każdy, utraty sprawności umysłowej i
fizycznej, ubezwłasnowolnienia, bycia roślinką.
Do diabła, za oknem słońce,
+18 stopni, a mnie tu coś mrocznego przeleciało przez łepetynę. A sio, a kysz,
do ogrodu marsz.
Czwartek
Pierwszą cześć napisałam we
wtorek i poszłam do ogrodu przecinać róże po zimie. Trach… nawet nie poczułam
kiedy, bo nic mnie nie bolało, wieczorem palec spuchnięty. Palec serdeczny…w
prawej ręce… no tak…A obrączka między spuchniętym stawem i dłonią tkwiła. Ułła,
jak opuchlizna się powiększy, to może obrączka zablokować dopływ krwi do palca.
Altacet w żelu i na całą noc pod opatrunek. Rano patrzę, trochę pomogło. No to
co jeszcze zadziała, kiedy palec się zgina, nawet bez bólu, zasinienie zeszło, czyli
nie złamany? Jakoś czas temu kupiłam olej żywokostowy z gojnikiem. Ponoć
świetny właśnie na zapalenia stawów, odbudowę chrząstki i takie podobne rzeczy.
Dawaj olej na palec, pod opatrunek. Zabandażowałam, ale z pracy w ogrodzie
nici. Jak pech, to pech. Zmieniałam dwa razy opatrunek. Było lepiej. Na noc
znowu altacet. Dzisiaj jeszcze jest lekka opuchlizna, niemniej dużo lepiej to
wygląda. Tylko tej obrączki jeszcze nie potrafię zdjąć. Chciałabym, bo cała
historia uświadomiła mi, że jednak nie należy nosić żadnych
pierścionków, kiedy pracuje się np. w ogrodzie. Wiem, wiem, obrączki ponoć nie
ściąga się w ogóle (oprócz konieczności np. w szpitalu), ale ten strach, że mi
„palec odpadnie” w razie zamartwicy, coś mi powiedział.
A jak już jesteśmy przy
domowych sposobach leczenia się, czy też profilaktyki, to powiem o jeszcze
jednej fajnej rzeczy. Tylko bez śmiechu, bo to działa. Inaczej nie
pisałabymo tym.
Olej, olej kokosowy
nierafinowany ma cudowne właściwości. Było tak, po tamtej paskudnej chorobie
długo nie mogłam dojść do siebie- osłabienie, bóle kręgosłupa, zniechęcenie,
ogólne rozbicie. Pozbierałam się dopiero na jesień, ale wtedy przyplątało mi
się jakieś paskudne zapalenie jamy ustnej. Łykam witaminy, dużo witaminy C, jem
zieleninę, dlatego nie była to jakaś awitaminoza. Od maseczki też raczej nie,
bo naprawdę noszę ją sporadycznie- zakupy robi głównie Jaskół. Żadnych nalotów,
pleśniawek, bąbli, nic, a bolało strasznie pod językiem przy śliniankach.
Ogień, po prostu ogień. Ha! Nic tylko pokarało Jaskółkę za ten paskudny jęzor.
Dzwonię do lekarza, konsultacja- szukanie przyczyny- diagnoza- pewnie to na bananie, którego skórę
odgryzłam, coś było i zapaskudziło mi buzię. Ok. Jakieś dwa płyny do płukania,
tabletki do popchnięcia skuteczności- przeszło. Niedawno draństwo powróciło,
czyli nie banan. I znowu konsultacja, znowu płyn z antybiotykiem do płukania.
Pomogło o tyle, że nie miałam już ognia w buzi, ale ciągle mnie bolało. Dawno
temu czytałam o właściwościach oleju kokosowego i odtąd używam go do smażenia.
Przy okazji przeczytałam też o jego właściwościach leczniczych, a potem
zapomniałam o tym. Rozmawiałam niedawno z synem omoim bólu i on mi przypomniał o tym oleju. A co mi szkodziło spróbować?
Nic. Od dwóch tygodni codziennie biorę jedną łyżeczkę oleju, trzymam go w buzi
przez 10 minut (robiąc płukankę wokół dziąseł), potem wypluwam i biorę drugą
porcję na 10 minut (można dużą łychę od razu na 20 minut). Wypluwam, przepłukuję
usta ciepłą wodą (nie należy tego oleju łykać, bo są w nim bakterie z płukania)
i to wszystko. Po paru dniach było po bólu, a teraz mam uczucie, jakbym miała
nowe zęby, mocne dziąsła i świeżo w buzi. Olej jest bielutki, pachnie kokosem
i ma smak kokosu- sama przyjemność. Tylko za pierwszym razem jest kłopot, bo
chce się go przełknąć, albo wypluć. Kwestia przyzwyczajenia. Podobno po pewnym czasie takiego "płukania" znika kamień nazębny. Zobaczymy😀😀
Po katastrofie rządowego samolotu w 2010 roku,
bardzo szybko przestały interesować mnie kolejne rewelacje, wygłaszane przez
szalonego Antka. Natomiast interesowały mnie i interesują nadal wszelkie
wypowiedzi pilotów, techników samolotowych oraz ludzi, którzy zajmowali się
organizacja wyjazdu obu delegacji do Katania,w tym feralnym roku.
Niedawno znalazłamna Facebooku wypowiedź, nieżyjącego już,
pilota, w której krok po kroku wyjaśnia, jakie są/ były przepisy, procedury
oraz zwyczajowo przyjęte zachowania, podczas lotu, wszystkich lecących
samolotem. Opisuje różne lotnicze przypadki oraz absurdalne zachowania członków
polskiego rządu i nie tylko.
zm.
27 lutego 2017r. mówił całą prawdę o katastrofie smoleńskiej!
"Doczekałem
się pięknej, wolnej POLSKI. Nie chcę jej stracić, o Katastrofie smoleńskiej mam
prawo mówić. Poświęciłem lotnictwu niemal 50 lat. z czego jako kapitan w
liniach lotniczych ponad 30. Przewiozłem bezpiecznie miliony pasażerów od
Alaski po Australię, od Tokio i wyspę Guam na środku Pacyfiku po Amerykę
Północną i Południową. W cywilizowanym świecie do kokpitu samolotu wiozącego
VIP-ów nikt nie ma wstępu.
Dam
przykład: w 2013 roku pani kanclerz Merkel leciała ze swą świtą do Indii.
Samolotu nie wpuszczono w przestrzeń powietrzną Iranu. Kapitan prawie dwie
godziny krążył po stronie tureckiej, po uzyskaniu zgody poleciał dalej. Pani
kanclerz dowiedziała się o tym siedem godzin po wylądowaniu. Proszę sobie
wyobrazić naszą polityczną gawiedź. Pewnie kapitana wyrzucono by za burtę, a
politycy sami wiedzieliby najlepiej co robić.
Od
momentu katastrofy pojawia się podejrzenia o spisek na życie prezydenta i
zdradę stanu z obcym państwem. O bredniach głoszonych na temat katastrofy można
napisać książkę lub nawet kilka. Wspomnę tylko wybrane.
Pan
minister Macierewicz zaraz po katastrofie twierdził, że Rosjanie na lądowanie
premiera Tuska przywieźli w teczce ILS (Instrument Landing System), a na
lądowanie prezydenta już nie przywieźli. Dalej Rosjanie nie odpędzili,
powtarzam kuriozalne określenie „nie odpędzili*, naszego kapitana i nie
zamknęli lotniska.
Odpowiem
panu ministrowi: ILS waży kilkaset kilogramów. Na lotnisku Okęcie był montowany
4 lata. Specjalnie wyposażony samolot kalibrował go, stabilizował ścieżkę
schodzenia i centralną oś pasa. Na lotnisku Modlin instalowano ILS przez 3
lata. Koszt wyniósł 62 min złotych. Panie Ministrze – kapitana nie odpędza się.
To komary lub muchę z czoła można odpędzać. Lotniska nigdy nie zamyka się
kapitanom, wyjątkiem jest sytuacja jeśli na pasie stoi inny, uszkodzony
samolot. O lądowaniu lub nie decyduje tylko i wyłącznie kapitan.
Pani
poseł Kempa biegała po stacjach TV z rewelacją, że przyczyną katastrofy było
nie zabranie rosyjskiego nawigatora. Kosmiczna bzdura i kompromitacja pani poseł.
Ma się to tak. jakby chirurgowi tuż przed operacją przyprowadzono salową i
powiedziano, że jeśli pan doktor nie podoła, to ona pomoże przy operacji.
Katastrofę
smoleńską mozolnie, przez głupotę, brak wiedzy, chciwość i cynizm,
przygotowywała polityczna czołówka PIS. Zaczęło się w 2006 roku za rządów
premiera Jarosława Kaczyńskiego. W czasie publicznego wystąpienia minister
obrony z PIS-u zapytany został przez oficerów- pilotów samolotu Tu 154 za
Specpułku dlaczego nie ćwiczą na symulatorach. Odpowiedź była następująca i
niebywale skandaliczna: „Nie. bo to ruskie symulatory”. Dla mnie powiało grozą
i jęknąłem: „będziemy mieli katastrofy”. Nomen omen ten minister zginął w
katastrofie smoleńskiej.
Ćwiczenia
na symulatorach są niebywale ważne, uratowały wiele istnień i nie do pomyślenia
jest. aby z nich rezygnować. Cały świat lotniczy z nich korzysta. Prezesi nawet
najbiedniejszych linii lotniczych klną, ale płacą za ćwiczenia swoich załóg.
Ogrom głupoty i braku odpowiedzialności powala tu na ziemię.
Mogę
dać dziesiątki przykładów, ale pozostanę przy swoim doświadczeniu. W mozolnych
ćwiczeniach na symulatorze wielokrotnie wraz z załogą zabiłem się. Ale przyszła
jeden raz okrutna rzeczywistość. Po 10-cio godzinnym locie, niewiele minut
przed lądowaniem na moim lotnisku zrobiło się tragicznie. Mgła do samej ziemi,
chmury, widzialność 50 m. Do zapasowego lotniska 800 km a paliwa resztki.
Panie
Ministrze Macierewicz, nikt mnie nie odpędzał, nikt mi nie zamykał lotniska ale
widziałem śmierć w oczach i warunki ponad moje uprawnienia i siły. Myślałem już
o straży pożarnej i karetkach. Pierwszy kontakt wzrokowy z ziemią miałem na
dziesięciu metrach wysokości, błysnęła zielona lampa progu pasa i centralnej
linii. Do portu samodzielnie bez pomocy „Follow me” nie mogłem pokołować. Nie
było cudu. tylko wyszkolona załoga po wielu godzinach treningu na symulatorze.
Wracający z urlopu w Singapurze, kolega kapitan i mój instruktor, wszedł przed
lądowaniem do mojego kokpitu.
Natychmiast
został wyproszony. Nikt w takiej sytuacji nie może być w kabinie, w odróżnieniu
od tego, co nasi politycy urządzili temu biednemu pilotowi pełniącemu funkcję
kapitana TU154. Żałość i rozpacz. Kiedy uderzycie się w piersi?
Polityka
PIS w imię idiotycznych i partykularnych fobii pozbawiła pilotów Specpułku
ćwiczeń w symulatorze, obniżając bezpieczeństwo lotów w tym lotów z
najważniejszymi osobami w Polsce. To był wstęp do katastrofy.
Rok
2008. Prezydent Lech Kaczyński wraz z zaproszonymi gośćmi, prezydentami i
premierami, lecieli do Gruzji przez Azerbejdżan. Gruzja była w stanie wojny z
Rosją. Dlatego Pan Prezydent akceptuje taką trasę. W trakcie lotu Pan Prezydent
zmienia swoją decyzję i poleca kapitanowi zmianę trasy lotu wprost do Tbilisi.
Kapitan odmawia, bo nie zezwalają na to przepisy, ponadto gdyby
niezidentyfikowany obiekt pojawił się w strefie działań wojennych mógłby być
zestrzelony przez Gruzinów lub Rosjan. Mielibyśmy przez głupotę niebywały
skandal międzynarodowy i na sumieniu prezydentów i premierów.
Kapitan
został obrażony przez Pana Prezydenta, nazwany tchórzem. Po przylocie do
Warszawy straszony konsekwencjami. A wystarczyło polecić jednemu z licznych
doradców-prawnik&o acute;w zajrzeć do prawa lotniczego i naszego AIP. Wtedy
kapitan zostałby przeproszony.
Nie
posądzam o samodzielny, nierozsądny pomysł samego Prezydenta. W samolocie był
odcięty od światowych informacji, a newsy podały, że prezydenci Francji i Rosji
lecą aktualnie z Moskwy do Tbilisi w asyście myśliwców. Pewnie jakiś usłużny
poddał więc panu Prezydentowi przez telefon przednią myśl zmiany trasy lotu. Po
tym zdarzeniu pozostało już w Specpułku niewielu doświadczonych pilotów, którzy
chcieli latać z prezydentem. Kapitan nie może odmówić lotu. ale może. np.
zachorować. To była kolejna cegła przyłożona do katastrofy.
Na
lot do Smoleńska w fotelu kapitańskim zasiadł więc pilot nieposiadający w pełni
uprawnień kapitańskich, jak stwierdziła komisja. Opowiem jak to jest w liniach
lotniczych. Na przykład jeśli ważność ćwiczeń w symulatorze przeciągnie się
nawet o jeden dzień kapitan odmawia lotu. Kapitan odmówił lotu rano w słoneczny
dzień do Wrocławia i z powrotem, bo zapomniano wyposażyć kokpit w ręczną,
wymaganą instrukcją, latarkę. Ten młody kapitan miał rację. W tym locie mogło
np. nastąpić zadymienie kabiny i ta latarka ratowałaby wszystko – odczyty
przyrządów.
Składam
Jego Magnificencji Rektorowi Politechniki Rzeszowskiej gratulacje. Ten młody
pilot od Pana wyszedł, tak jak wielu innych. Dziś latają oni jako kapitanowie w
najlepszych liniach świata. Uważam, że gdyby tego młodego pilota Tu154
potraktowano jak w cywilizowanych społeczeństwach, to znaczy uszanowano jego
kwalifikacje i decyzje oraz pozostawiono kokpit zamknięty, to po otrzymaniu
standardowej informacji o pogodzie z wieży kontrolnej smoleńskiego lotniska i
jeszcze bardziej nadzwyczajnej i dodatkowej informacji o godz. 08.24 że
„warunków do przyjęcia nie ma”, to kapitan po stwierdzeniu, że na wysokości 100
m nie widzi ziemi i pasa. odleciałby ma lotnisko zapasowe lub postawił samolot
w krąg.
Zgodnie
z instrukcją wykonywania lotów. I to jest cała wiedza. Jednak chciwość,
zarozumialstwo i cynizm możnych polityków zwyciężyły.
Przed
wejściem pasażerów na pokład, honorem i przywilejem kapitana jest witanie
najważniejszej osoby wraz z małżonką, czyli pana Prezydenta. Odebrał ten
przywilej kapitanowi Dowódca Wojsk Lotniczych – generał Błasik. Po prostu
pokazał mu jego miejsce i to, że jest tu nikim – poniżające i podłe.
Ja
w takiej sytuacji odmówiłbym lotu. Niby niewyobrażalne, ale nie dla tych którzy
wiedzą o co idzie, zwłaszcza dla pilotów. Jest to kolejna cegła budująca to
nieszczęście. Na 11 minut przed katastrofą kapitan otrzymuje wiadomość że „Pan
Prezydent jeszcze nie podjął decyzji co robimy dalej’. To oburzające i
paraliżujące oświadczenie. To kapitan ma wiedzieć, co robić i on decyduje! To
on odpowiada za życie wszystkich na pokładzie, a nie pasażer, nawet
najważniejszy! Kokpit winien być absolutnie sterylny i tylko kapitan może
wydawać polecenia.
Tam
był po prostu bałagan. Nie wiadomo było, kto dowodził, kapitan nie był w stanie
pozbyć się gości (intruzów) z kokpitu, samolot pędził do ziemi, nic nie było
widać poniżej nieprzekraczalnych 100 m. Generał, Dowódca Wojsk Lotniczych
zamiast wrzasnąć w tym momencie „do góry!” nawet nie wyrzucił i nie uciszył intruzów
– horror.
Pan
minister Macierewicz z uporem twierdzi, że załoga zamierzała odejść na drugi
krąg. Panie Ministrze, już byli tak nisko, że zadziałała instalacja TAWS. „Pull
up. terrain ahead”. To paraliżująca informacja, każdy pilot natychmiast ucieka do
góry, jeśli zdąży.
A
co robi załoga?
Kapitan
wycisza sygnalizację zmieniając nastawy wysokościomierza barycznego. tym samym
pozbawiając się wskazania wysokości progu pasa – czyste samobójstwo. Robi to po
to. aby sygnalizacja przy dalszym zniżaniu mu nie przeszkadzała! Chciał
zobaczyć ziemię jak najszybciej przed minięciem radiolatarni. Po prostu na siłę
chciał lądować. Naciski na niego, niekoniecznie słowne, były niewyobrażalnie
mocne, tak aż uderzyli w ziemię 900 m od progu pasa. Dokładnie, jak przez kalkę
w Mirosławcu, gdzie samolot CASA także uderzył 900 m przed progiem, taka sama
pogoda.
Jednak
informacja od Prezydenta nie była ostatnim ani najmocniejszym ciosem dla
kapitana.
Najboleśniej
ugodził go kolega-kapitan samolotu JAK40. który kilkanaście minut wcześniej
„spadł” na pas w odległości 700 m od progu. Dlaczego spadł? Bo pogoda była już
fatalna i zniżając się poniżej dopuszczalnej wysokości 100 m ujrzał ziemię
będąc już nad pasem. Nie zgłosił obowiązującej formuły, że widzi pas i prosi o
zgodę na lądowanie. Zrobił to bez zgody wieży. Czym to się kończy, dam
przykład: podczas identycznej pogody na Teneryfie kapitan B747 otrzymał zgodę z
wieży na start i gdy się rozpędzał kapitan drugiego B747 bez zgody wieży
wkołował na środek pasa. Wynik – 862 osoby spłonęły.
Pasażerowie
rejsu JAK40 winni wygrać ogromne odszkodowania za narażenie ich życia. Otóż
kapitan Tu154 zapytał przez radio kolegę- kapitana JAK40 o pogodę. Ten
odpowiedział, cytuję: „Piz*wata, widać 200-400 m, podstawa chmur 50 m, mnie się
udało, możesz próbować”. To jest haniebne. Życie Prezydenta i ponad 90 innych
osób to nie rosyjska ruletka, albo się uda albo nie. Winien krzyknąć „Uciekaj
jak najszybciej”.
Ten
kapitan bryluje teraz na salonach pana ministra Macierewicza i jest jego
pupilem. Panie Ministrze, różnimy się. ja też mam swojego guru. Jest nim dr
nauk technicznych, emerytowany pułkownik pilot doświadczalny Antoni Milkiewicz.
Jako młody oficer-inżynier brał udział w komisji badającej katastrofy naszych
IŁ62. Mimo nacisków potężnego ZSRR udowodnił winę producenta siników, narażając
tym samym przyszłość swoją i swojej rodziny. Gratuluję Panie Ministrze pupila.
Tak rodziła się katastrofa smoleńska, w której wybitny udział mieli politycy
karmiący nas kłamstwami. Pomaga im kler. a szczególnie episkopat. Od sześciu
lat słyszę z ambon: „Żądamy prawdy”. A ta prawda jest znana.
Nasza
znakomicie wykształcona (pozazdrościć może nam wiele państw) komisja badania
wypadków lotniczych ogłosiła wyniki. Zapewniam wszystkich, gdyby rozpatrywałaby
to najlepsza amerykańska komisja NTSB, to wynik byłby identyczny Jedynie zdjęto
by jakąkolwiek odpowiedzialność z pracowników wieży, tak jak zrobił to nasz sąd
po katastrofie w Mirosławcu. Ponadto dowiedzielibyśmy się o treści rozmów
braci, tak przed katastrofą, jak i w locie do Azerbejdżanu.
Z
rozgłośni toruńskiej leje się rzeka bzdur o katastrofie, a
„Najważniejszy&rdqu o; orzekł, że jej uczestnicy byli „prowadzeni na
specjalne zamordowanie”.
To
jest rozpaczliwie chore. Biskup zamyka z błahych powodów nie wiadomo na jak
długo nam, wiernym, świątynię – a nie potrafi zareagować, gdy na drugi dzień po
tragedii, w środku metropolii, najbardziej katoliccy dziennikarze ogłaszają
światu, że Rosjanie dobijali pasażerów. Do dziś nie ma nagany kościoła ani
sprostowania i przeprosin. Ja to teraz robię – przepraszam Rosjan. Każdego
10-tego dnia miesiąca na czele z duchownym, z wizerunkiem Chrystusa i Matki
Bożej, z flagami narodowymi o napisach niewybrednych i ubliżających
Prezydentowi Państwa i Premierowi, odbywają się partyjne wiece i modły o wolną
Polskę.
Żadnego
biskupa to nie boli Dzisiaj upominają nas i nazywają Targowiczanami. Już
zrozumiałem nauki Kościoła. Służy temu. który więcej da lub więcej obieca.
Gdzie jest biskup, który mówił „Największą mądrością jest umieć jednoczyć – nie
rozbijać”. Tego dzisiejsi pasterze katoliccy nawet nie wspominają. Był to
prymas Wyszyński.
Największym
naszym wstydem jest zespół pana Macierewicza wraz z jego „profesorami” . Otóż
wszystkie komisje świata badające katastrofy lotnicze zaczynają od analizy
wyszkolenia i przygotowania załogi, ostatniego wypoczynku, posiłku, sytuacji w
pracy, w domu i lotu od samego przygotowania do startu. Panowie w zespole
zaczynali od kolejnego wybuchu wskazanego przez guru, tak jakby samolot sam
leciał.
Prof.
Nowaczyk oświadczył, że samolot był wprowadzony na zły pas. Panie profesorze to
nie Frankfurt lub Amsterdam, w Smoleńsku jest tylko jeden pas! Dziwi się Pan,
że zwolniono go z Uniwersytetu Maryland, ja dziwię się. że Pana w ogóle
przyjęto. Nie wspomnę już o parówkach i różnych puszkach. Proponuję profesorom
przed następnymi dociekaniami kupić godzinę lotu na symulatorze z instruktorem.
Zapytać instruktora jak zachowują się piloci po sygnale „Puli up”. Podpowiem
natychmiast: pełen gaz i do góry.
A
co robiła nasza załoga?
Gnała
do ziemi nadal, wyłączając sygnalizację. Żal mi bardzo rodzin ofiar po dwakroć.
Za stratę bliskich i za drwiny ze strony polityków.
Radziłbym,
a szczególnie Pani poseł-mecenas. zapytać pana Prezydenta, pana Sasina, pana
Łozińskiego i innych, którzy byli najbliższymi doradcami Prezydenta: jaki dureń
z ich otoczenia wymyślił lotnisko Smoleńsk, stare, zdewastowane, nieczynne od
dawna lotnisko j wojskowe, mając w pobliżu dwa międzynarodowe, cywilne, czynne
i sprawne porty lotnicze!
Jaki
skończony dureń wsadził do jednego samolotu tyle ważnych osobistości, zamiast
rozlokować w trzech środkach transportu. I nie ubezpieczył ich. Czy to też wina
Tuska?
Głosowałem
z wielką nadzieją na mojego idola pana Lecha Kaczyńskiego – spokojnego,
średniej klasy urzędnika. Zimny prysznic otrzymałem wieczorem jak prezydent
elekt zameldował swojemu pierwszemu sekretarzowi wykonanie zadania. Wiedziałem,
że będziemy mieli dwóch prezydentów: de jurę i de facto . I tak pozostało.
Było
wiele zamachów na carów, bojarów, książąt, króli, papieży i prezydentów
mocarstw. Pojedynczo, nie zbiorowo. Nasz Prezydent nie zagrażał nikomu, nie
miał armii z bronią nuklearną. Nie był wybitnym mężem stanu, tylko mężem
wspaniałej Pierwszej Damy. Nie bywał zapraszany na salony polityczne świata,
ani sam nie zapraszał.
Zginął
przez cynizm najbliższych, ich chciwość i głupotę Stąd dzisiaj ta żądza
wynagrodzenia mu przez stawianie pomników, nazwy placów i ulic, a może wkrótce
i miast. Piszę to w wielkim żalu i smutku, bo miałem sentyment do tego
człowieka."
Jerzy
Grzędzielski
ur.
4 maj1933 zm. 27 lutego 2017r.
Emerytowany
kapitan linii lotniczych
Pilot
doświadczalny samolotowy i szybowcowy
Instruktor
samolotowy i szybowcowy
Inspektor
Wyszkolenia Lotniczego
Oficer
rezerwy Wojsk Lotniczych
Nalot
w powietrzu ponad 25.000 godzin”
Ciepłych dni
PS. Piękne są te samoloty na Video. Takie "Emirates" i "Qatar" latają nad naszym domem systematycznie. Są ogromne. Niesamowite, ale tęsknie za widokiem większej liczby samolotów. A tak kiedyś narzekałam na ich hałas.
Prawie ideał ta nasza Beza, prawda? No, ale
na ten ideał wszyscy spokojnie, cierpliwie pracowaliśmy. Poza tym ona ma tu
dużo miłości, dużo spokoju, rzadko ustawiam ją do pionu podniesionym głosu, czy
klapsem. Nikt nie robi jej na złość, szanujemy jej potrzeby.
Zanim okryła się długim futrem, chodziła taki podrostek wypłosz. I była bardzo chuda.
Od początku bardzo dużo do
niej mówiłam, bez zdrobnień, bez udziwnień, nazywając rzeczy, pokazując je i wymawiając
ich nazwy. Tak, jak to się robi z małym dzieckiem. Uczyłam też czystości.
Oczywiście, że mały piesek robił w domu siku i kupę, ale za każdym razem mówiłam,
że tak nie. Na zdjęciu akcja "wysadzanie pieska".
Prewencyjnie brałam psa często na ręce, wynosiłam na trawnik i
mówiłam, „zrób siusiu”, „zrób kupę”, a potem chwaliłam- „ślicznie pies zrobił
siusiu”, „dobry piesek zrobił kupę”. I wzmacniałam małymi cukierkami- nagrodą.
Po miesiącu brudzenie w domu było sporadyczne. Teraz na te sprawy ma ogród.
Zadowolony pies, po załatwieniu potrzeby, wybiega spomiędzy krzaków, dostaje pochwałę i cukierasa, po
czym biegnie do domu. Dokładnie tak samo z psem postępuje Jaskół. Śmiejemy się,
że Beza była chowana jak dziecko i jest traktowana jak pełnoprawny domownik. Z niszczeniem sprzętów też
nie było kłopotów. Dostała swoje zabawki, dużo się z nią bawiłam, nie nudziła
się. Zabawki ma w swoim koszyczku. Kiedy chce się bawić, wybiera sobie jakąś,
podbiega do mnie i jest zabawa. Rzadko jej odmawiam, bo traktuję te nasze
zabawy jako świetny rozruch dla moich starych mięśni. Nie przypominam sobie, by
zniszczyła jakieś obuwie, na pewno nie ogryzała nóg od krzeseł i nie gryzła
obić.
W tym koszyczku przywieźliśmy szczeniaka do domu. Ale piesek nie chciał w nim spać. Koszyczek pełni rolę pojemnika na zabawki. Widać w nim sznurki, które nazywamy bambetlami. Na hasło: "Beza gdzie jest bambetel, przynieś bambetla.", pies biegnie do koszyka, wyciąga sznurek z zapętlonym sznurem w kulę i zaczyna się szarpanina. Często przy wyciąganiu bambetla cały koszyk wyjeżdża na holik. Młoda przywiozła jej, z Anglii, misia, który pomrukiwał przy naciśnięciu na brzuszek. Beza skończyła wtedy rok. Ten misio jeszcze wegetuje w koszyczku, chociaż jest straszliwie poturbowany. Ulubiona zabawka Bezki. Kiedy się nudzi, bierze z koszyczka misia, idzie na rogówkę i tam sobie go "dziamga".
Na rogówce Beza ma swoją poduchę, którą może tarmosić. I ona doskonale o tym wie. Nie ruszy pozostałych dwóch, tylko tę jedną. Nie wskoczy również na rogówkę, kiedy nie ma na niej narzuty. I może spać tylko na fotelu, na którym też jest narzuta. Tego też ją nauczyliśmy. Jest bardzo zdyscyplinowana. Czasem aż nie chce mi się wierzyć, że pies może być tak poukładany oraz karny.
Zabawi się dosłownie wszystkim, nawet klockami drewna
Nie znosi, kiedy jest
czesana. Wije się jak węgorz, siada na pupie, próbuje gryźć szczotkę. Do tej
pracy potrzeba nas dwóch. Nigdy nie była kąpana, bo jej futerko jest z tych
samoczyszczących się, natomiast musi być czesana. Kiedy dłużej jej nie
wyczeszę, trzeba wycinać sfilcowane dredy. Niechętnie, ale poddaje się tym
zabiegom. Nauczyłam ją też „myć pupę”. Ona ma długie futro pod ogonem, i zdarza
się jej zabrudzić je. Na hasło: „Beza trzeba myć pupę”, maszeruje do łazienki,
staje w kabinie tyłem do prysznica i cierpliwie stoi tak długo, dając się myć,
aż powiem: ”Teraz się wycieramy”. Wychodzi z kabiny i daje się łaskawie
wytrzeć. Oczywiście musi być jej ręcznik do tego procederu użyty. Tu też ma
swoje przyzwyczajenia. Ma swoje legowisko z dwóch poskładanych koców. Jeden
gruby złożyłam i zszyłam- taki materacyk, drugi jest cienki polarowy, złożony i
położony na ten gruby. Do tego ma swoją płaską poduszkę, kupioną jak tylko się
u nas pojawiła. Kiedy biorę do prania poszewkę i cienki kocyk, albo kiedy
wynoszę wszystko do wietrzenia, patrzy uważnie, co robię i jest wyraźnie
zaniepokojona. Na początku pilnowała wietrzących się na tarasie kocyków. Teraz
jest już spokojniejsza, bo nikt JEJ kocyków nie zabiera. Zużyte zabawki
wyrzucamy po kryjomu. Mała Beza na swojej poduszce- drzemka na środku holiku. Holik już wyremontowany, straszny był .
Trzeba sobie pilnować własnej ukochanej poduszki. Na wszelki wypadek wyniosę ją do ogrodu.
Jak już o wszystkim, co Bezy
dotyczy, to o wszystkim. Wczoraj dostała tabletkę przeciw kleszczom. Nie
smarujemy jej, nie ma obróżki nasączanej płynem przeciw pchłom i kleszczom. Nie
smarujemy też jej futra takim płynem, bo ma je tak gęste, że te płyny są
nieskuteczne. Każdego roku, na wiosnę, dostaje tabletkę, która załatwia sprawę
pcheł i kleszczy aż do jesieni. Poza tym, pcheł to nasz pies nie ma, bo raczej
nie ma kontaktu z innymi psami, a z otoczenia jeszcze nie złapała.
Na tym zdjęciu ma dwa lata.
Nie nosi obroży, a na
spacery chodzi w szelkach. Oczywiście to muszą być TE szelki oraz Ta smycz. Na
słowo „spacer” podbiega do szafy, gdzie w szufladzie są szelki i smycz, dotyka
nosem szuflady, popiskuje.
Nauczyła się także, że
wszystko, co żyje w ogrodzie, jest „Nie rusz”. Od początku pozwalaliśmy jej
podchodzić i wąchać zwierzaki, ale gdy tylko zabierała się do łapania w
pyszczek, słyszała „Zostaw”, „Nie rusz”. W ten sposób traktuje jeże, zaskrońce,
o ile gad szybciej nie umknie, ptakii
wiewiórki. Z wiewiórkami to sprawa trudniejsza. Wiewiórka może jej przejść
przed nosem i Beza nie drgnie, ale jeżeli ktoś z nas zrobi ruch lub się
odezwie, od razu zrywa się i za wiewiórką sprintem. Może dlatego, że wiewiórka
tak fajnie ucieka, a Beza ma we krwi gonienie. Nie zrobiła krzywdy żadnej, bo
nasze „Zostaw” lekko ją wyhamowuje, jednak tempo ma równie szybkie jak rudasy.
Dlatego staramy się nie reagować przy Bezie na wiewiórki. Ale czasem zdarza się jej spłoszyć kosy, kiedy zbyt hałasują.
Spostrzegłam, że rzadko
używam słów „Nie wolno”, raczej mówię z naganą w głosie, jak do dziecka: ” „No
coś ty, jak tak można”, „Tak się nie robi”, „Co ty wyprawiasz?” i w ten deseń.
Wie, że coś poszło nie tak i czuje się skarcona. Mam takie wrażenie, iż w
zwrotach, gdzie występuje „nie”, to „nie” gubi się i pies słyszy drugie słowo.
Powiedzcie szybko „Nie wolno”, normalnie bez nacisku na „Nie” (a przecież tak
automatycznie mówimy) i co wychodzi? Dlatego lepiej Beza reaguje na:„Zostaw”, „Przestań” niż „Nie wolno”. No ale
to Beza, chowana w ten sposób. Każdy pies ma swój odbiór i może na inne psy
słowo „Nie”, lepiej działa, niż na Bezę. Poza tymdyscyplinowałam Bezę poleceniem „Siad”, w
sytuacjach, kiedy miała się skupić. Na przykład, przed przyjęciem tabletki,
najpierw musi zrobić „Siad”, uspokoić się, a potem skupić na tym, czego od niej
żądam. Nawet jak jest bardzo rozbrykana, słysząc: „Siad”, uspokaja się. Beza jest mocno nagradzana za
każde dobre zachowanie- cukieras psi, głaskanie, głośne chwalenie, pieszczoty.
I chociaż to już duży pies, nie odchodzimy od tej zasady.
Od czasu do czasy poluje na coś, co jest pod ziemią. Ma doskonały słuch- idzie sobie przez trawnik lub w lasku, nagle staje, przekrzywia łepek, nasłuchuje. potem wolniutko, wysoko podnosząc nogi skrada się do miejsca, gdzie coś usłyszała- skok i
Owszem kopie dziury, jednak po kilku próbach kopania wśród grządek kwiatowych i ostrym moim proteście, teraz kopie jamy- poluje na myszy, tylko poza kwiatowym. Ona kopie dziurę, ja, po kilku dniach, ją zasypuję i znów wszystko gra. Na szczęście zew krwi nie odzywa się w niej często. Nie wyrywała, nie niszczyła roślin. Szybko nauczyła się biegać po ścieżkach i w tych miejscach, gdzie jej wolno. Na grządki kwiatowe wchodzi sporadycznie. Kiedy była młodsza, lubiła maliny. Zrywała je sobie z krzaczka. Teraz chyba przestały jej smakować.
Beza jest pogodnym psem. Nie
zaczepiana, sama nie zaczepia. Na trasie spaceru ma kilka zaprzyjaźnionych
psów, z którymi radośnie wita się przez płot. Ma też jednego wroga (przynajmniej ja wiem o jednym).
Jest nim Miśka. Ruda suczka trochę mniejsza od Bezy, ale strasznie psykata i
zadziorna. Otóż Miśka lubi pomieszkiwać w kilku domach przy innej naszej
spacerowej trasie.Nigdy nie wiadomo, w
którym obecnie przebywa. Jeżeli w tym bliższym, to nie mamy wyjścia i musimy
szerokim łukiem obejść bramę, pójść w sady. Jeżeli mieszka w dalszym,
dochodzimy na pewną odległość, zawracamy i idziemy albo w sady, albo obok domu w inną trasę. A w ogóle właściciel Miśki mieszka zupełnie gdzie indziej i tam
jest jej dom prawdziwy. Miśka ma brzydki zwyczaj przelatywać wzdłuż naszego
płotu, podbiegać do bramki i jazgotem prowokować Bezę do awantury. Beza gania
jak szalona, wściekła, że nie może Miski dopaść. Jednak pewnego razu, wracając
ze spaceru, zbyt późno zorientowałam się, że Miśka stoi obok naszej bramki. Ona
zresztą też nas nie widziała. Jak ją Beza zobaczyła, jak szarpnęła smyczą, omal
mi ręki z barku nie wyrwała. Wystartowała, linka była na tle długa, że Miśka
została przyziemiona i przetarmoszona. Siłą oderwałam Bezę od przerażonego psa.
Suka ani się obejrzała, kiedy wiała w dół drogi, nie wiem, do którego domu tym
razem. To był jeden, jedyny raz, kiedy Beza tak się wściekła i zaatakowała. Od tego
czasu Miśka i Beza są wrogami.
Nie lubi, kiedy robię jej zdjęcia lub ją filmuje. Potrafi tak, jak rudas, wpaść w stupor i jak osioła jakaś trwać w nim, dopóki nie opuszczę zniechęcona aparatu.
Mina z tych: "Dasz mi już spokój wreszcie?"
I jeszcze o porannym rytuale- budzi nas tylko wtedy, kiedy słyszy, że się ruszamy, albo zmienia nam się oddech. Kiedy już wie, że nie śpimy, zaczyna się dziki taniec radości, jest mizianie po brzuszku, czochranie po grzbiecie, smyranie po psim nosie i za uszami, psie całusy po całej naszej twarzy, taniec dookoła ogona. Sama radość. I tak samo radośnie nas wita, kiedy wracamy do domu. Nieważne, czy to Młoda, czy Młody, Jaskół lub ja, każdego wita tak, jakby, co najmniej, tydzień go nie widziała.
Beza skończyła 8 lat. Najdłużej z nami byli: Agat- 17 lat, Zuza- 14, Ciapek 10 lat. Bardzo chciałabym, by to nasze psie szczęście było z nami jak najdłużej.
Zdjęcia dorosłej Bezy znajdują się w zakładce z etykietą- Beza.
Pod koniec styczna Beza
skończyła 8 lat. Małego szczeniaczka przywieźliśmy w marcu do domu. Urocze toto
było.
Jeszcze maleńka.
Jej matka, rasowa szetlandka, zbroiła z domowym kundlem, z przewagą rasy
husky. To jest ojciec Bezki, zdjęcia jej matki nie mam. Beza po ojcu oddziedziczyła spojrzenie i jasne zakola nad brwiami. W sumie cały pyszczek Bezy jest bardzo podobny do pyszczka jej ojca. I jeszcze wzrost- jest wyższa od szetlandów oraz "śpiewanie". Bardzo lubi sobie wyć, kiedy ma do tego nastrój. Zaciąga jak kniejowy wilk. Reszta to już rasowy owczarek szetlandzki- umaszczenie, długość futra, zwinność, szybkość i gonienie wszystkiego, co się rusza. Nie lubi hałaśliwych dzieci, biegających i jeżdżących na rowerach. Traktuje je jak stadne owce, które trzeba zaganiać obszczekując. Zresztą nas też traktuje jak stado, które trzeba mieć na oku, a jak idziemy, to próbuje nas "zaganiać" do kupki.
Mój brat, który odkąd pamiętam, miał hodowlę Szetlandów, był bardzo
niezadowolony z wyczynu swojej suki. Tym bardziej, że gdzieś te dwa pieski- dwa, bo Beza miała brata,
trzeba było „zadomowić”.
Po odejściu
Zuzy (zdjęcie po prawej stronie na pasku), nie planowaliśmy jużpsa do domu. Czasami
tylko patrzyłam na strony schroniska, ale jakoś nie mogliśmy się zdecydować,
czy w ogóle brać jeszcze zwierzaka do domu. No i przyjechał brat z problemem.
Popatrzyłam na Jaskóła, on wzruszył ramionami- Jak chcesz…. Ok, warunek jeden,
bierzemy suczkę, bo psy mają brzydki zwyczaj „palić” rośliny. Podniesie taki nogę
i pół krzaczka zniszczone. Brat Bezy zamieszkał nad
Sanem, niedaleko Przemyśla. Nie było mu dane długo żyć. Sąsiad właściciela
pieska, który był paskudą, otruł szczeniaka. Żal. A my od marca 2013 roku mamy
psie szczęście w domu.
W kwietniu tego samego roku spadło dużo śniegu. Frajda dla Bezki. Ona bardzo lubi śnieg- w ogóle lubi chłód. Pewnie po tatusiu. Potrafi godzinami leżeć przed domem. A kiedy jej zbyt ciepło w domu, domaga się wypuszczenia na taras, tam się kładzie przy drzwiach (musi mieć nas na oku) i przysypia.
I jeszcze filmik z małą Bezą. Maluch uwielbiał chodzić po ogrodzie. Bardzo, bardzo była szczęśliwa, kiedy mogła buszować wszędzie bez ograniczeń. A ja, patrząc na ten film, widzę, że od tamtego czasu niesamowicie dużo się w ogrodzie zmieniło. Tamtej wiosny zrobiliśmy porządną przecinkę- wycięliśmy wszystkie słabe sosny i sporo ogromnych krzewów.
Oczywistym jest, że dla każdego jego pies jest
najcudowniejszy. I tak jest też z naszą Bezą.Od dzieciństwa miałam do czynienia z różnymi psami- miałam białego jak
śnieg szpica Puszka, miałam śliczną jamniczkę Psiusię, miałam super
inteligentną kundelkę Czarkę, były w moim domu ( już dużo później) dwa niezbyt
rasowe pekińczyki- rudo podpalanyAgat i
czarno- biały Ciapek. Była również Zuza, poprzedniczka Bezy, która przyszła do
nas już jako dorosły pies, ale bardzo szybko się nauczyła nas i domu. Pokochaliśmy ją mocno, myślę, że z wzajemnością. Moi rodzice, moja
siostra, również mieli sporo psów. Jednak żaden dotychczasowy, domowy pies, nie
przebił inteligencją tej rudej wydry Bezy.
Już jako szczenię, była bardzo towarzyska. Wszędzie też jej było pełno. Taki mały wisus. "Pomaganie" przy kładzeniu paneli bardzo jej się podobało. Zwłaszcza łażenie po Jaskóle na wszystkie sposoby. Jaskółowi niekoniecznie to pasowało.
Kiedy skończyła 10 miesiąc, została wysterylizowana. Najpierw była długa narada z weterynarzem, tym samym, który świetnie opiekował się Zuzą, a potem z ciężkim sercem podjęta decyzja. Psina doskonale zniosła zabieg, ale już wychodził z niej wisusowaty charakter. Po wszystkim koniecznie chciała spać ze mną na wersalce, na co nie mogłam pozwolić, bo bałam się, że mogę ją podczas snu niechcący "uszkodzić". No i Jaskół wyjął łóżko polowe. Nie, nie Beza na nim spała, tylko ja przemęczyłam się prawie tydzień. Wieczorem ona kładła się na równej (ważne po operacji) wersalce, na kocu, ja obok na polówce, głaskałam ją po łepetynie i tak zasypiałyśmy. Miałam pewność, że jest pod kontrolą. Kaftanik pozwoliła sobie założyć po kłótniach i fochach. A potem robiła wszystko, by to paskudztwo z siebie ściągnąć. Wszystkie tasiemki poobgryzała, jakim cudem też na grzbiecie, nie wiem. Raz niemal zeszłam przez nią na atak serca. Dwa dni po zabiegu, widząc mnie w pokoju, rozpędziła się, przeleciała galopem przez holik i od progu wykonała wielki skok, przez oparcie, na wersalkę (metr z kawałkiem wyciągnięta jak struna). Zamurowało mnie, już widziałam te popuszczone szwy i futro zalane krwią. Złapałam ją i na grzbiet- na szczęście nic się nie stało, tylko mała kropla krwi pojawiła się na kubraczku. Na zdjęciu czymś zaaferowana stoi na schodach z nosem przy oknie.
Skończyła rok (na zdjęciu). Musieliśmy wzdłuż całego płotu zainstalować dodatkowo siatkę. Jakimś cudem przeszła na posesję siostry i zanim ją tam znalazłam, to najadłam się porządnego strachu, że poszła w świat i jej już nie zobaczę. Poza tym, nie chcieliśmy chodzić ciągle na druga stronę. Nie te układy. Siatka została zainstalowana. Ale nasza psinka nie była głupia. Pewnego piękne dnia zobaczyłam ją w akcji. Bezunia brała w pyszczek róg siatki i lecąc wzdłuż płotu elegancko ją demontowała (zipy puszczały). Słuchać było tylko serię kliknięć puszczających trytytek. Takie trrrrrrrrrrrr......no, szczęście pieska było ogromne. Jednak na drugą stronę już nie przeszła ani razu.
Niesamowicie szybko się uczyła i
uczy nadal. Zna znaczenie sporo słów, ma swoje utarte rytuały, których pilnuje. Śmiejemy się, że chyba ma zegarek w pupie, boona dostaje w określonych godzinach posiłki, a gdy się spóźniamy, to
staje przed nami i patrzy z wyrzutem- pani, już czas na żarcie, czego się
obijasz? Pilnuje też porannych i popołudniowych spacerów po ogrodzie, kiedy to
sobie załatwia „grubsze sprawy”. Poza tym, ma określoną godzinę zabawy ze mną
(około 19tej) i nie ma zmiłuj, a rano wie, kiedy może już nas budzić- mniej
więcej o wpół do siódmej, nie wcześniej. Gdy chce wyjść i kiedy chce wejść
szczeka pod drzwiami, nienachalnie, parę razy spokojnie, pojedyncze „Hau”. Ma
też wieczorne wyjście przed snem na siusiu i też tego pilnujemy. Po przyjściu
mówię do niej ”Do łóżeczka” a ona posłusznie maszeruje na swoje legowisko.
Wie, ile to jest trzy, bo
tak ją nauczyłam- po każdym naszym posiłku, Beza dostaje trzy kąski mięsa lub
kiełbasy- kolejny rytuał. I jak dam dwa, to patrzy, czeka. Odchodzi po trzecim
kawałku. Jest też karna- słucha mnie, bo wie, że jak coś chcę od niej, to i tak
to wyegzekwuję, choćby się wiła jak piskorz. Ale prawda jest też taka, że nie
nadużywamy jej zaufania, cierpliwości i nie okłamujemy jej. Jak powiem
„później”, czy „nie teraz”, to cierpliwie czeka- wie, że jak załatwię coś, to
potem wrócę i spełnię jej oczekiwanie.
Uczymy się chodzić na smyczy. Pamiętam, że pierwszy raz na smyczy zaliczyła dłuższy spacer na przełęcz Karkoszczonkę w Brennej. Idziemy sobie spokojnie, Beza chodzi z jednej strony traktu na drugą, wącha, przystaje. Nagle pojawia się przed nami, schodząca para z psem- większym od Bezy psem. Beza zjeża futro na karku, ale stoi posłusznie obok nogi Jaskóła. Uspokajamy turystów, których pies trochę powarkuje, ale idzie karnie przy nodze pana, że Beza jeszcze mała i nic nie zrobi. W tym momencie Beza "wychodzi" z kubraczka i podbiega do psa. W ostatniej chwili złapałam ją za ogon. Niechybnie wielki pies pożarłby małą głupolkę. No jasne, nic innego tylko luźnawy kubraczek był winny, a nie śliczna piesiunia.
Na tym zdjęciu ma 1,5 roku
Beza uwielbia chodzić na spacery poza ogród,
a na nich jest teraz posłuszna. Żadnego wyrywania się, szarpania. Chodzi na długiej
lince, tam gdzie chce i jak nie ma przeszkód, to jej nie ograniczam „poznawania
świata”. Uwielbia jeździć samochodem. Rozkładamy na tylne siedzenia specjalny
pokrowiec, ona wskakuje do środka, czekając z niecierpliwością na podróż.Bardzo niechętnie opuszcza samochód.Często, podczas jazdy, opiera pyszczek na
oparcie siedzenia Jaskóła albo mojego i patrzy przez przednią szybę.
Tu ma trzy lata.
Będzie dalszy ciąg opowieści o psie, który zawojował całą rodzinę.
Wierzcie mi, ostatni post
jest wynikiem dobicia do dna mojej tolerancji w odbiorze ludzkich bredni oraz przekroczenia granicy mojego zrozumienia ogromu ludzkiej arogancji tudzież egoizmu.
Tak się wściekłam, że teraz staram się powoli dojść do siebie, ale ile razy
sobie przypomnę te wszystkie, aroganckie „antymaseczkowe”, „wolnościowe”,
wyśmiewające obawy i racjonalne zachowania ludzkie, lekceważące wpisy, to
jeszcze mną trzepie.
Tym bardziej, że znów
przeczytałam, ile nieszczęścia niesie za sobą ta choroba. Nie tylko ciężkie jej
przebiegi, zgony, ale ile też pozostawia niedobrego w ludziach, którzy to
wszystko wraz z bliskimi przeżywają- depresję, doły, obawy, bezsenność, ból, żal, brak planów,
niepewność i beznadzieję.
Tydzień temu spadło dużo
śniegu. Zaraz, w tym samym dniu, wszystko spłynęło. Potem było dosyć ciepło i
prześlicznie świeciło słońce. Przedwczoraj był ostatni ciepły dzień wiosenny.
Teraz znów, od czasu do czasu, pada śnieg. Mamy to szczęście, że mieszkamy na
północnej granicy powiatu cieszyńskiego i gdy dla powiatu ogłasza się alerty
pogodowe, u nas często pogoda jest lepsza. I tak, gdy na południu powiatu, w
górach pada śnieg, u nas tylko lekko prószy lub pada deszcz. Kiedy na
południu powiatu leje, u nas pada, ale bez przesady. Częściej pogoda traktuje
nas łagodniej, ale bywa, że jest na odwrót. Na razie pada deszcz, co mnie
złości, bo bardzo już chcę ciepła, słońca, letnich ciuchów, otwartych drzwi na
taras i w ogóle….
Z powodu szczepienia
starałam się jak najmniej narażać na przeziębienie, dlatego mało przebywałam w
ogrodzie. Zresztą ziemia bardzo mokra, odchwaszczać nijak, a górą wiało
szalenie, co zagrażało przewianiem i przeziębieniem- nie przecinałam krzewów.
Można powiedzieć, ogród zarasta i czeka na lepszą pogodę, a mnie denerwuje
perspektywa nadganiania zaległości. Po zeszłorocznej chorobie nie potrafię złapać
tego „powera”, co to pozwalał pół dnia „siedzieć na grządkach”. Doszła do tego
„alergia” na słońce, czego wcześniej nie miałam. Nie mogę teraz dłużej pracować
w słońcu (nie chodzi o wysoką temperaturę), bo oblewam się potem, tracę siły i
muszę uciekać do cienia. No cóż, trzeba się przestawić nie tylko mentalnie, ale
i fizycznie, przeszacować siły, przeorganizować rozkład dnia.
Poszczepiennych reakcji
nadal brak, dlatego uznałam, że może już ich nie będzie. Szczepienie załatwiło
również moje nieustanne „obracanie myśli”. Jest po fakcie, rów przeskoczony,
skończyło się „co by, gdyby”, skończył się niepokój.
Wczorajsza rozmowa:
- I jak zdrowie? Wszyscy
zdrowi?- pytam stałą klientkę.
- A jakoś chwała bogu, na
razie wszyscy zdrowi- odpowiada zbierając z lady towar.
- Zaszczepiliśmy się w
sobotę- mówię do niej, bo kiedyś rozmawiałyśmy na temat szczepień.
- I co? Dzieje się coś?-
nadstawia ucha
- No właśnie wszystko w
porządku. Chyba już nic nie będzie złego-
mówię spokojnie. Na co ona nagle wypala:
- A wie pani, że ten Staniek
zmarł? Ten przewoźnik?
- No wiem który, znam.-
odpowiadam niezbyt ciekawa, ale czuję, że coś się szykuje.
- Ja tam nic nie mówię, nie
będę powtarzała plotek, ale on ponoć zmarł po szczepionce- klientka zniża głos,
bacznie mi się przygląda.
- Na pewno po szczepionce?
Nie wierzę, pewnie na coś jeszcze chorował- cały czas jestem spokojna, bo co mi
po tej informacji.
- No ponoć po szczepionce,
ale ja tam nie będę plotkować- odpowiada wsiadając do samochodu.
Nie przestraszyłam się, ale
odczułam niesmak. Niektórzy to potrafią zachowywać się jak słoń w sklepie z
porcelaną. Topornie oraz tępawo. Klientka antyszczepionkowiec, może chciała
zobaczyć w moich oczach strach, ale chyba nie, ona raczej jest z tych
„nielotów”, palnie zanim pomyśli. Trzeba koniecznie produkować sensacje,
nadarza się teraz okazja- śmierć po dawce szczepionki. Ręce opadają.
Zrobiłam kilka zdjęć myszołowowi. Siedział na modrzewiu i jak zwykle, kiedy mnie ujrzał, pofrunął w siną dal. Dosłownie siną, bo niebo miało właśnie taki kolor.
Jest coś pięknego w locie
tych ptaków. Często kołują nad polami i ogrodem. Bywają dwa, bywa ich kilka. Ruchy
skrzydeł myszołowa są płynne majestatyczne, ptak płynie w powietrzu. A kiedy
zrywa się do lotu, nie robi tego gwałtowanie- on rozpościera skrzydła i spływa,
dopiero po kilku metrach zaczyna powoli nimi machać.
Krogulec też cicho zrywa
się do lotu, ale od momentu poderwania się z gałęzi, macha energicznie
skrzydłami. Jest zwinny, bezawaryjnie przemyka między pniami, gałęziami, nad
krzewami. To bardzo szybki drapieżnik. Ten nasz „ogrodowy” już w marcu
sygnalizował swój codzienny pobyt w lasku. Co jakiś czas słychać jego krótkie
śpiewne nawoływania. Na nasz widok podrywa się, ale bez paniki. Przelatuje na
inne drzewo, siada, czeka spokojnie, aż znikniemy. Zdarza się, że przechodzę
pod tym drzewem, on jest jakieś 6 metrów nade mną, nie reaguje.
Zdjęcia zrobione o 6 rano w niedzielę. Na pierwszym ptaszor siedzi przodem do słońca, widać jego piękne upierzenie, ale resztę zasłoniły gałęzie modrzewia. Nawiasem mówiąc, modrzewie właśnie teraz, wbrew paskudnej pogodzie, kwitną.
Drugie zdjęcie pokazuje drapola na ogromnym orzechu. Kiedy mu zrobiłam pierwsze zdjęcie, spłoszył się, odleciał, zrobił kółko i usiadł nad alejką. Niestety tyłem.
Na początku
próbowałam krogulca płoszyć. Nie chcę, by znów budował w ogrodzie gniazdo. Nic z tego, uznał, że to jego teren i nie da się z niego
wykurzyć. Daję spokój. Widocznie tak ma być.
Myszołów też często siada na modrzewiu i obserwuje sąsiednie pola.
Czy mogę już uznać, że mamy oswojone drapole? Tylko tych ptaszków i gołębi żal.
Jednak to natura, a ona wie dobrze, co robi.