czwartek, 25 kwietnia 2024

Zielony (nie)Ład, czyli głęboka orka na ugorze.

 

Przyzwyczajono mnie do zupełnie innej postawy chłopa wobec ziemi niż ta, którą współcześni polscy rolnicy reprezentują.

W czasach, kiedy dorastałam pojęcie „rolnik” jeszcze nie funkcjonowało. Bardziej popularne było „chłop”. Na wsi żyli chłopi, posiadało się urodzenie chłopskie, w nomenklaturze funkcjonowała klasa chłopska.

W lekturach, które musiałam czytać, chłop był „pazerny” na ziemię, zawsze mu jej brakowało. Ta, którą miał, często nie była w stanie wyżywić jego rodziny. Chłop chciał tej ziemi więcej, więcej, więcej. Przede wszystkim dlatego, by się z niej utrzymać. Równocześnie wraz z tym pędem do poszerzania areałów, mizernych zresztą i o mizernej klasie, szedł ogromny szacunek chłopa do ziemi. To była ziemia-żywicielka. Chłop dbał o nią, uczył się jej, poznawał tajniki jej uprawy z poszanowaniem ogólnej przyrody. Często ziemia była dla niego święta- ta ziemia „z ojców, praojców”, wymagająca tradycji w uprawie i obrządkach wobec niej. Jak go nauczono, że miała być stosowna trójpolówka, to ją stosował. Jak uczył go ojciec i dziadek, że należy co roku siać na danym kawałku inne rośliny- siał. Nawoził nawozami naturalnymi, a tych mineralnych tylko dosiewał.

Pamiętam scenę z „Konopielki”, kiedy senior zabronił żąć zboże kosą- „Tak się nie godzi przecież, od wieków żęli my sierpem to i teraz tak będziemy”. I nie chodziło wcale o to, że nowocześnie, chociaż na pewno te stare zwyczaje w zabetonowanych duszach chłopskich siedziały, chodziło o pradawny zwyczaj, objawiający się szacunkiem do ziemi.

No… a teraz? Sami widzicie, co się wyrabia na polach. Znikł gdzieś szacunek do ziemi, nastąpiła jej rabunkowa gospodarka. Rolnicy, bo teraz chłop to rolnik, nie patrzą, że niszczą swój warsztat pracy, ma być tak, jak oni chcą, a oni chcą, jak najmniej płacić i jak najwięcej z pola wyciągnąć pieniędzy. W nosie mają szacunek do ziemi, do przyrody- niszczą ekosystemy, zatruwają wody i jeszcze im daj, daj, daj….i ustępuj, bo oni żądają….


„Udział rolnictwa w polskim PKB wynosi zaledwie 2,3proc., w unijnym już tylko 1,5proc.. W tegorocznym budżecie na wsparcie dla rolników zapisano ponad 74 mld zł. Licząc z dotacjami dla rolniczych ubezpieczeń KRUS oraz przywilejem niepłacenia PIT, to wsparcie sięga 5,5 proc. PKB. Oznacza to, że wartość sprzedanych przez rolników płodów rolnych jest ponad dwa razy niższa niż suma dotacji, jakie otrzymują. Przeciętnie każde gospodarstwo rolne, z 1,3 mln pobierających dopłaty, otrzymuje od Unii oraz od polskich podatników rocznie ponad 60 tysięcy zł. Tylko górnicy dostają więcej. Ogromne wydatki na naszą obronność to 4 % PKB. Na protesty wypadało by spojrzeć także z tej strony.

Na kartonach, przymocowanych do traktorów najczęściej pojawiało się hasło „Nie pozwolimy na ugorowanie”. O co chodzi? Docelowo z produkcji rolnej ma być wyłączone 10 proc. gruntów, na razie miało być 4 proc. Niech rosną tam nawet chwasty, byle zielone- dobrze wychwytują z atmosfery dwutlenek węgla. Ziemia ma w tym czasie odpoczywać bez chemii, w przeciwnym razie  wkrótce nic się na niej już nie urodzi. Jerzy Plewa, który spędził w Brukseli sporo czasu jako wysoki urzędnik odpowiadający za wspólną politykę rolną, zapewnia, że Zielony Ład obowiązek ugorowania narzucał tylko na gospodarstwa większe niż 10 ha. W Polsce prawie 80 proc. ma mniej ziemi. Po protestach Komisja Europejska ustąpiła, kar nie będzie także w przypadku gospodarstw dużych. Protesty jednak nie ustały.

Protestują mali i duzi rolnicy. Duzi, bo „na gębę” dzierżawią ziemię od małych i oddają im za to unijne dopłaty. Gdyby teraz te cudze kawałki zostawiliby nie obsiane, a dopłaty musieliby oddać im formalnym właścicielom, byliby stratni. Z Zielonym Ładem nie ma to nic wspólnego; to Pis zamroził obrót ziemią, więc rolnicy uprawiają fikcję. Właściciele ziemi nie sprzedadzą, ani nie wydzierżawią, bo tracą prawo do KRUS.

Z tego samego  powodu, czyli rozdrobnienia krajowego rolnictwa, złość budzą inne ekoschematy, czyli większe dopłaty do hektara za troskę o środowisko, np. zastąpienie chemii nawozami naturalnymi, czy uprawy bezorkowe. To warunek dla całej Unii. Nasi go nie chcą, bo uważają, że większe pieniądze należą się im bezwarunkowo, a uprawy bezorkowe to kolejna fanaberia Brukseli. Unia chce, żeby ziemi nie orać, tylko ją płytko spulchniać. Eksperci stwierdzili, że orka pługiem wysusza glebę, co przy ociepleniu klimatu i coraz bardziej pogłębiającej się suszy ma ogromne znaczenie. Co gorsza, z przewracanych pługiem skib uwalnia się podtlenek azotu, który jest gazem cieplarnianym gorszym od metanu. Uprawa bezorkowa pomaga glebie oszczędzać wilgoć. Z badań Instytutu Rolnictwa i Gospodarki żywieniowej wynika, że tylko z powodu suszy rolnicy w ostatnich latach stracili 20 proc. dochodów.

Protestujący w ocieplenie klimatu jednak nie wierzą, chociaż ich najbardziej dotyka.

Nie chodzi im o to, by Zielony Ład poprawić, ma być wyrzucony do kosza, najlepiej z Unią. Bruksela jednak, pod polityczną presją, wprowadza poprawki, choćby w sprawie nawozów i środków ochrony roślin, których Zielony Ład  chciał docelowo ograniczyć aż o połowę, żeby żywność była zdrowsza. Ich wpływ na zdrowie konsumentów trudno zanegować, niszczą też bioróżnorodność, pogarszają jakość gleby. A rolnicy krzyczą, że wymóg jest niesprawiedliwy, Polska zużywa bowiem na hektar  średnio 2 kg szkodliwych pestycydów, a Holandia aż 8 kg. Po redukcji nam będzie wolno zużywać zaledwie  kilogram, a Holandii cztery.

Grzegorz Brodziak, zarządzający Goodvalley- dużym gospodarstwem na Pomorzu, zauważa, że w Danii przywiązującej dużą wagę do ochrony środowiska ta średnia wynosi właśnie 1 kg. (…) Na kartonach protestujących nie ma informacji, że w Ukrainie na hektar zużywa się zaledwie 0,8 kg pestycydów. Protestujący przecież krzyczą, że mamy jeść polskie, bo zdrowe, a ukraińska żywność truje nas chemią. To nieprawda. Ukraina ma dobry klimat, ziemie i wielkotowarowe rolnictwo, w którym o racjonalnym użyciu nawozów decydują obserwacje satelitarne. Ale Gabriel Janowski, przed laty nieudany minister rolnictwa, teraz protestujący przeciwko Zielonemu Ładowi, wielkoobszarowego rolnictwa w Polsce sobie nie życzy. Polskie ma się opierać na małych gospodarstwach rodzinnych, które niczego optymalizować nie będą. W naszym kraju tylko 3 proc. Gospodarstw rolnych ma więcej niż 50 ha, więc przed silniejszą konkurencją trzeba zamknąć granice.”

 


Dwa razy nacięłam się na ziemniaki „prosto od rolnika”. Za każdym razem były tak przeazotowane, że szybko w środku czerniały. To były ziemniaki od rolnika z naszej wsi- jest zwyczaj, że wystawiają płody rolne przy bramach i można prosto od nich je kupić. Za pierwszym razem kupiłam 3 kilogramy- były dobre. Po tygodniu kupiłam, w tym samym miejscu, 15 kilo i połowa była do wyrzucenia. Jawne oszustwo. Nawet chciałam pójść i zwrócić uwagę, ale odpuściłam. Rok temu zaryzykowałam kupno ziemniaków u tego samego rolnika, bo miałam nadzieję, że ktoś mu ze wsi powiedział, co sprzedaje. Niestety, sytuacja się powtórzyła. Nigdy więcej od rolnika, sprzed bramy, nic nie kupię. Mam tu sprawdzonych sprzedawcę pomidorów (prosto z tunelu) oraz sprzedawcę truskawek (prosto z pola) i na kupnie u nich poprzestanę.

W terenie wszystkie miedze zaorane, a opryski idą na okrągło. Sadownik już trzeci rok, na tej samej ziemi, sieje kukurydzę…. To są polscy rolnicy.

Źródło:

Joanna Solska: Czarny ład, W: Polityka, nr 17/ 2024 s. 35-37


 

środa, 24 kwietnia 2024

Valašská Kyselica (wracam do Wołochów) oraz jak to z pojęciem ”tradycja’ bywa.

Zdjęcie z internetu.

 Kyselica wałaska, zupa podobna do naszego kapuśniaku, ale nim nie jest. Kyselica była popularną potrawą Wołochów na Morawskiej Wołoszczyźnie. Ten „żurek” z kiszonej kapusty zwano również zelnicą lub rzadziej  właśnie kapuśniakiem.

W wołoskich domach jadano ją niemal codziennie, a w biednych rodzinach zdarzało się, że i dwa razy dziennie. Na przykład w Vizovicach, pod koniec XIX wieku, kyselicę jadano każde rano, a  w  piątek również na obiad. Na Wołoszczyźnie krążyło takie powiedzenie: ”Kto sto lat je kyselicę, długo żyje na świecie”.

Jedna z mieszkanek Wałaskiej Polanki wspomina czasy swojej młodości:

"Kiedy chodziłam do szkoły, nauczyciel zainteresował się, co uczniowie jedzą i czy nie są głodni. Zapytał jednego kolegę, co ostatnio jadł. Zezłoszczony kolega odpowiedział:

- Wczoraj rano jadłem kyselicę, na obiad kyselicę, wieczorem kyselice, dzisiaj rano kyselicę… mam już jej powyżej uszu."

Podstawą zupy była kapusta kiszona i z niej kwaśnica. Kolejność wkładania składników do gara była różna. Jedne gospodynie najpierw gotowały ziemniaki, potem dodawały do nich kapustę i kwaśnicę, po czym zabielały całość mlekiem lub śmietaną. Inne smażyły boczek z cebulą, dodawały mąkę, kapustę z kwaśnicą, potem ziemniaki i całość zaprawiały mlekiem lub śmietaną. Wszystko zależało od zasobności spiżarni. Podczas nieurodzaju czy wojny, gotowano tylko kapustę z ziemniakami, doprawiano kminkiem i zaciągano mlekiem. Czasem do kyselicy dodawano jedno lub dwa jajka. Podczas Wielkiego Postu, w środy i piątki, nie wolno było dodawać do zupy smalcu, kiełbasy czy boczku.

 Przepis, na podstawie którego ugotowałam kwaśnicę, jest najprostszy do wykonania i ma najmniej składników. Prawdopodobnie ten przepis stanowił podstawę  dla późniejszych góralskich wariantów kwaśnicy.

 Składniki dla ludzi ze snobistycznym podejściem do jedzenia

Składniki: to jest przepis na porządny gar, około 4-6 porcji, czas przygotowania 1,5/ 2 godz.

– 400 g kapusty kiszonej (można ją dodatkowo posiekać)
– 300 g ziemniaków, krojonych w kostkę
– 300 g kiełbasy pokrojonej w plasterki
– 100 g boczku pokrojonego w słupki
cebula drobno posiekana
– 2 ząbki czosnku, drobno posiekane
– 2 łyżki mąki
liść laurowy
– kilka ziaren ziela angielskiego
– łyżeczka kminku

– kilka suszonych grzybów (opcjonalnie) – grzyby namoczyć, pokroić w kawałki
– 200 ml śmietany kremówki-  dałam połowę i też ładnie zupę zaciągnęła
– 2 łyżki masła

 Na Słowacji dodaje się jeszcze białą fasolę.

Przygotowanie:

W dużym garnku roztopić masło, zrumienić na nim boczek, cebulę i czosnek. 

 Dodać kiełbasę, grzyby, podsmażyć kilka minut. Wsypać mąkę i dokładnie ją rozprowadzić.

Do garnka dodać kapustę, ziemniaki i przyprawy. Posolić, zalać wodą tak, aby na parę centymetrów przykryła wszystkie składniki.  

Gotować,  na małym ogniu, do miękkości ziemniaków. Na koniec zaciągnąć śmietaną.

 
Kwaśnicę nazywają również kapuśniakiem, jednak od typowego naszego kapuśniaku ona się różni. Gdy spojrzeć na przepisy kwaśnicy, prezentowane przez różne nacje górali beskidzkich, to możemy w nich dojrzeć coś, czego nie powinno być w typowej kwaśnicy- wywar z np. żeberek wędzonych, dodatki mięsa, dodatki włoszczyzny.

Inna różnica-  kapuśniak zaprawia się zasmażką, kwaśnicę  zaciąga śmietaną.

Kapuśniak i kwaśnica mają jedną wspólną cechę- zupy są kwaśne, niemniej smaki mają już inne.

Tak podają kwaśnicę według przepisu Magdy Gessler- zdjęcie z Internetu

 

Magda Gesler dodała do kwaśnicy wywar  oraz mięso z gęsich udek, czym podobno tej popularnej góralskiej zupie nadała restauracyjny sznyt.

 A ja się buntuję przeciwko tak stawianej sprawie. Załóżmy, że ktoś jest w Zakopanem i chce zjeść prawdziwą tradycyjną góralską zupę- proponują mu kwaśnicę- dostaje takie coś, co gotuje Gessler.

Potem spotykamy się i ten ktoś się chwali:

- Jadłem w Zakopanem tradycyjną kwaśnicę, najlepsze było w niej mięso.

- Jakie mięso, przecież w kwaśnicy nie ma mięsa.

- Mówię ci, że było i było bardzo dobre.

- Nie jadłeś, w takim razie, tradycyjnej kwaśnicy.

- Jadłem, kelner sam mówił, że to tradycyjna góralska kwaśnica.

Kurtyna.

Albo gotuje się tradycyjną kwaśnicę, albo zmienia się zmodyfikowanej kwaśnicy nazwę, a już na pewno nie łże w żywe oczy, że jest to tradycyjna zupa- tradycyjna, czyli oparta na starym przepisie, bez modyfikacji. Tak sobie można mówić rodzinnie- ciotka ugotowała kwaśnicę z żeberkami i to jest w porządku, nie wychodzi  na zewnątrz.

„Zgodnie z rozporządzeniem 1151/2012 „tradycyjny” oznacza udokumentowany jako będący w użyciu na rynku krajowym przez okres umożliwiający przekaz z pokolenia na pokolenie, przy czym okres ten ma wynosić co najmniej 30 lat. Natomiast w myśl ustawy o rejestracji za produkty tradycyjne można uznać produkty, których jakość lub wyjątkowe cechy i właściwości wynikają ze stosowania tradycyjnych metod produkcji, stanowiące element dziedzictwa kulturowego regionu, w którym są wytwarzane, oraz będące elementem tożsamości społeczności lokalnej. Dodatkowo zgodnie z przywołanymi przepisami za tradycyjne metody produkcji uważa się metody wykorzystywane co najmniej od 25 lat.”

Wynika z tego, że za 25 lat kwaśnica na udkach gęsich, według przepisu Magdy Gessler, będzie mogła  przyjąć nazwę: ”tradycyjna”.

Źródła:

https://www.nmvp.cz/file/1c3e6b8994f050719f2efe40a90985b3/6290/Lidov%C3%A1%20strava%20na%20Vala%C5%A1sku.pdf
https://www.notatnikkuchenny.pl/valasska-kyselica-woloski-kapusniak/

https://foodfakty.pl/okreslenie-tradycyjny-w-znakowaniu-zywnosci

 

 

 

 

 

 

wtorek, 23 kwietnia 2024

O... ja cierpię dolę- moje słowackie jaskinie (2)


Polskie jaskinie (te, które zwiedziłam) wobec jaskiń demianowskich, na Słowacji, to pikuś, powiedziałabym nawet- „Pan Pikuś”. Zwłaszcza przy Jaskini Swobody, która nie dość, że długa, to są w niej miejscami przestrzenie wielkości dużych komnat.

Zdjęcia z Internetu- Jaskinia Swobody



W Jaskini Swobody byłam w 1992 roku. Przyłączyłyśmy się wtedy z córką do wycieczki, organizowanej przez tutejszą parafię luterańską, by oderwać się od smutków rodzinnych, a były one ogromne.

Dawno to było, mało z tej wycieczki pamiętam, ale to, że jaskinia była ogromna i zwiedzało ją się dosyć długo, zapamiętałam. No i zapamiętałam z niej również widok przepięknych stalagmitów oraz stalaktytów, a także to, że mimo klaustrofobii, nie czułam się w niej źle. Nie mam z tamtej wycieczki żadnych zdjęć. Zresztą wtedy nie miałam głowy do takich rzeczy. Ważne było, że na moment oderwałyśmy się od smutnej rzeczywistości.

Jaskinia Swobody, zdjęcie z Internetu.

Jaskinię Lodową zwiedziłam na początku ery Jaskóła, czyli jakieś 16 lat temu.

 Obie jaskinie znajdują się w Dolinie Demianowskiej w Niżnych Tatrach. Nie mamy do nich daleko, jedyne 170 kilometrów. 

 Po przekroczeniu granicy czesko- słowackiej (Mosty u Jabłonkowa), trzeba jechać drogą szybkiego ruchu, przecinającą płaskowyż, po bokach którego ciągną się pasma gór. 
Słowacja jest piękna i słabo zaludniona- tam mam wrażenie pobytu w głębokiej naturze.
Widoki niesamowite. Jedyną upierdliwą uciążliwością, zaburzającą krajobraz, były ogromne tablice reklamowe, gęsto stojące przy drodze wzdłuż całej trasy.

Parking znajduje się niedaleko Jaskini Lodowej, do której trzeba było trochę podejść pod górę. Jaskinia Swobody znajduje się kilka kilometrów dalej.

Parking w lesie, w jarze, obok płynie rzeczka Demianovka, wokoło skały, skałki.

Idziemy w stronę wejścia do jaskini, po lewej wysoka ściana skalna, porośnięta lasem, po prawej przepaść, na szczęście odgrodzona barierą i zasłonięta wysokimi drzewami, w dole Demianovka. Wszystkie zdjęcia zrobili mój syn i Jaskół. Tylko z trasy są moje.

Latem w jaskini nie ma lodu, a temperatura utrzymuje się na poziomie +4 stopni. Faktycznie było tam okropnie zimno i gdyby nie momentami rozgrzewające mnie emocje, że  cała ta skała zwali mi się na łepetynę, zmarzłabym na sopelek. Wtedy mogliby mnie postawić na dowód, że jaskinia ma właściwą nazwę. Gruba zimowa kurtka, którą miałam na sobie, popsuła te wizje.



 W jaskini, o tej porze (byliśmy w sierpniu) nie ma również lodowych nacieków przez co mieliśmy mniej atrakcji. Ale same formacje skalne, ich kolory to już był, jak to się teraz mówi, sztos. W ogóle to było, jak to w jaskiniach, bardzo ciemno- lampki tylko oświetlały trasę i ciekawsze zakątki- tych jednak było sporo. Niektóre zdjęcia, nawet z lampą błyskową wyszły marnie.




Jaskinia Lodowa była znana od dawna jako Smocza (Dračia jaskyna).

Znaleziono w niej dużo kości niedźwiedzia jaskiniowego, które uznawano za szczątki mitycznych zwierząt, stąd powstała ta nazwa. Funkcjonowała ona do lat 60 XX wieku.

Jaskinię zwiedzano już na początku XX wieku- u jej wejścia stał drewniany schron dla turystów. Pisał o niej Miloš Janoška w pierwszym słowackim przewodniku po Tatrach.





 

O Jaskini Lodowej możemy jeszcze dowiedzieć się, że:

„Warunki do zalodzenia jaskini pojawiły się po zasypaniu gruzem (na skutek procesów wietrzeniowych na stoku) kilku pobocznych otworów, na skutek czego uniemożliwiona została wymiana powietrza w jej wnętrzu.  Zimne powietrze, dostające się do jaskini zimą, jako cięższe utrzymuje się w jej dolnych partiach cały rok, a przesiąkające z powierzchni wody opadowe zamarzają w przechłodzonym wnętrzu. Lodowe wypełnienie w postaci lodu podłogowego, lodowych draperii, stalaktytów i stalagmitów znajduje się w dolnych partiach jaskini, zwłaszcza w komorze zwanej Kmeťov dóm. Ilość lodu w jaskini jest zmienna. Ostatni okres pełnego zalodzenia jaskini wiąże się z tzw. małą epoką lodową (XIV–XVIII w”




 Trasa zwiedzania liczy 650 metrów. Wejście i wyjście z jaskini jest to samo. Położone jest pod głazem
Bašta na wysokości 840 m n. p. m. oraz około 90 m nad dnem doliny. Przed nim taras i widoki na Chopok (2024 m n.p.m.), oraz Dolinę Demianowską.

Chopok- pasmo z tyłu za tą ciemną "kopą".


 A to już dolina Popradu- zdjęcie zrobiłam, kiedy wracaliśmy do domu. Droga idzie dosyć długo wzdłuż rzeki, raz z prawej, raz z lewej jej strony.


 Źródła:

https://pl.wikipedia.org/wiki/Demianowska_Jaskinia_Lodowa

https://www.visitliptov.sk/pl/ciekawostka/demianowska-jaskinia-lodowa/



 Może się pojawić info, że film niedostępny- kliknąć w obraz i otworzy się na YT

A tu więcej o Jaskini Swobody

https://pl.wikipedia.org/wiki/Demianowska_Jaskinia_Wolno%C5%9Bci


 

 

 

niedziela, 21 kwietnia 2024

O… ja cierpię dolę- moje polskie jaskinie (1).

 Mam fobię, związaną z przebywaniem w piwnicach, jaskiniach oraz zamkniętych pomieszczeniach.

Już mieszkając w leśniczówce, miałam problem z pójściem do piwnicy. Pomieszczenia w niej były niskie, ciasne, słabo oświetlone (wiadomo- oszczędzanie prądu), widać było tylko tyle, by wiedzieć, jak iść, lub coś w pomieszczeniu zrobić. Kąty mroczne, dla mnie przerażające. Zanim zapaliłam światło w kolejnej piwnicy, musiałam powstrzymywać się od wrzasku- wydawało mi się, że coś z niej wyskoczy, pożre mnie w całości, choć wtedy stanowiłam jedynie przekąskę. No chyba, że to coś lubiło młode kości. I to paraliżujące odczucie, że zaraz sufit zwali mi się na głowę, a ściany mnie zacisną.

Mając takie doświadczenia, na samą myśl o zwiedzaniu jakiejkolwiek jaskini, robiło mi się słabo i czułam wielki wewnętrzny opór- żadną siłą mnie do niej nie wciśniecie. A jednak…

Pierwszą, trudno powiedzieć tak o niej, „jaskinię”, zaliczyłam w Wieliczce. Dla mnie to wszystko jedno czy kopalnia, czy jaskinia- sufit i tak może zawalić mi się tonami ziemi i skał na głowę. Brrrrr. Nie było wyjścia, kiedy uczyłam w szkle podstawowej, każda klasa miała w planie dwie wycieczki w roku szkolnym. No i akurat każda MUSIAŁA zwiedzać kopalnię soli w Wieliczce. Powiedz tu dzieciakom, że za Chiny Ludowe nie dasz się na dół wcisnąć, no powiedz. W Wieliczce byłam 3 razy, za każdym razem schodziłam- zjeżdżałam na dół z szalejącym sercem i skupiając się głównie na uczniach, hamowałam własne lęki. Nie można było przecież im pokazać, że nauczycielka panicznie boi się jaskiń. Musiałam też uspokajać dzieciaki, bo wśród nich były i takie, które miały podobne fobie. 

Pierwsza wycieczka do Wieliczki- chyba rok 1991. Wszystkie zdjęcia są niewyraźne, bo je sfotografowałam z papierowych zdjęć.

Patrzę na moje "adekwatnie" dobrane do takiej wycieczki buciki😟😂, a Młoda jeszcze taka mała. jestem opiekunem dodatkowym, bez swojej klasy.

Tu następna- rok 1994- z moją V klasą.
 

Na sobie mam kurtkę Młodej- nawiasem, sama ją uszyłam ( wtedy dużo rzeczy sama szyłam dla siebie u dzieci). A Młoda, gorąca dziewczyna, jako jedyna w krótkim rękawku😄😄😄

Z klasą zwiedziliśmy równie Jaskinię Łokietka- taka bździągwa jaskinka, ale też mi dała popalić. W dodatku moje własne dziecię (nauczycielskie dzieci z reguły jeździły z rodzicami na wycieczki klasowe- moja córa prawie na wszystkie moje i wszystkie swoje), gadając do koleżanki, nie zauważyło występu w górnej skale i z całej siły grzmotnęło się w głowę. I może właśnie ratowanie własnego dziecka tak odwróciło moją uwagę od ciasnoty jaskini, że cała impreza w niej przebiegła dla mnie mało boleśnie.

 Zaliczyliśmy również Jaskinię Niedźwiedzią w Sudetach. Powiedzmy ładna była, jednak moja chęć ucieczki z niej, przeważała nad jej urodą. Ważne, że dzieciaki były zadowolone. W Polsce zwiedziłam jeszcze dwa takie miejsca, w których ze strachu cała drętwiałam. Jedno to jaskinia w Dolinie Strążyskiej (?), w Tatrach. Moje już mocno podrośnięte dziecię, które podróżowało ze mną we wszystkie możliwe miejsca wycieczkowe, organizowane przez szkołę, koniecznie musiało dodawać sobie i mnie wrażeń. Idziemy sobie we dwójkę Doliną Strążyską (wycieczka grona pedagogicznego- ludzie porozłazili się wokół Zakopanego według własnych upodobań) i ona zaczyna do mnie zagajać

- Wiesz tu jest taka fajna jaskinia, byliśmy tu z klasą.

- Matko, babo, przecież wiesz, że ja do żadnej dziury pod ziemię nie zejdę, ani żadnej innej- bronię się i cierpnę, że, znając moją córę, jednak tę jaskinię będę musiała zaliczyć.

- Ale ona nie jest taka wielka i szybko nią przejdziemy. Wiesz ona jest tu niedaleko, tylko tą ścieżką pod górę 10 minut i już jesteśmy- upiera się przy swoim i macha ręką do tyłu- Tam była tabliczka ze strzałką ku jaskini.

- No nie wiem, wolę jednak sobie iść  po równym, nawet nie musimy dojść do schroniska- fajnie mi się szło, słoneczko grzało, widoki przecudne, po co mi się pchać w skały. Jednak widzę jej zawiedzioną minę, a w oczach ogromną chęć zwiedzenia jaskini.

- No dobra, idziemy- poddaję się- Ale musimy zdążyć wrócić do autobusu.

Poszłyśmy za strzałką na tabliczce, jednak nie przeczytałam czasu przejścia. Idziemy pod górę stromą ścieżką w wysokim lesie, po skałach, a co dziura czy ciemniejsze miejsce powyżej, to Młoda mówi do mnie uspokajająco

-  Popatrz, to już na pewno tu.

Po czym plama okazuje się rumowiskiem głazów, kępą krzaczorów czy faktycznie dziurą skale, ale nie wejściem do jaskini.

Ja do dzisiaj nie wiem, jak to się stało, że jednak do tej jaskini dotarłyśmy (po prawie godzinnej wspinaczce stromym chodniczkiem). Na pewno to była jakaś boczna trasa, bo główna trasa do jaskini wiedzie zupełnie inną doliną.

 No i czytam w Internecie, że to jaskinia „Dziura” i tam trzeba mieć latarkę, samemu się zwiedza, a ja pamiętam, że był tam przewodnik, a może podpięłyśmy się pod jakąś wycieczkę z przewodnikiem, ktoś oświetlił nam drogę, nie pamiętam? W każdym razie przeszłyśmy ją bez dodatkowych przygód. Jaskinię przeżyłam, a Młoda miała dodatkową radochę. Patrząc na film, kręcony w tej jaskini, jestem pewna, że tam byłam. Zwłaszcza wyjście zapamiętałam.

 Sztolnia Czarnego Pstrąga w Tarnowskich Górach- to był dla mnie horror. Nie dość, że chodnik kopalniany z nisko zwieszonym sufitem i tak wąski, że jak wyciągnęłam ręce w bok, to dotykałam ścian, to jeszcze woda miejscami głęboka oraz zaliczanie trasy na wąskich łodziach. Ponieważ było nas trochę, to w trasę popłynęły dwie, albo trzy łodzie- nie pamiętam. Dzieciaki też chyba mocno przeżywały, bo momentami było cicho jak makiem zasiał, a przewodnik nie miał problemów z uciszaniem ich, by opowiadać historię kopalni. Moja wyobraźnia pracowała na wysokich obrotach- dół  metr/metry czarnej, lodowatej wody, góra nisko i kilkadziesiąt metrów skał nad głową, miejscami trzeba było, siedząc w łodzi, pochylać, by nie złapać guza. I pamiętać, by łodzią nie chybotać oraz by trzymać ręce przy sobie- takie ostrzeżenie dostaliśmy na początku trasy. Jedyne chybotanie było dziełem przewodnika, który przesuwał łódkę po wodzie, odpychając się rękami od ścian. To chyba była najgorsza wycieczka klasowa w mojej nauczycielskiej karierze. Z trudem wytrzymałam do wyjścia na powierzchnię. Całe szczęście, że dzieciaki były tak podekscytowane, iż nie zauważyły mojej trupiej bladości na twarzy. A skąd o niej wiem? Koleżanka, co chwilę pytała, jak się czuję i czy wytrzymam. Pod ziemią siedzieliśmy około dwóch godzin, a po wyjściu na powierzchnię przysięgłam sobie, że nigdy więcej żadnej kopalni, żadnej jaskini, żadnych katakumb (w korytarze Twierdzy Kłodzkiej odmówiłam wejścia i zostałam pilnować uczniów, którzy też nie mieli na nie ochoty).

Jednak życie dziwnie się plecie- moje zarzekania się były takie, jak u żaby, która mówiła, że już do wody nie wskoczy… nigdy… NEVER… a potem chlup do stawu i tyle ją było widać.

Zatem jeszcze dwa razy byłam w jaskiniach. To były Jaskinie Demanowskie na  Słowacji, ale o tym innym razem.

 


P.S. Mam niewiele zdjęć z tych wycieczek. To były lata 90., nie miałam własnego aparatu, a nie zawsze udało mi się od kogoś pożyczyć. Aparaty były jeszcze na klisze. Mam dużo rolek z filmami, nie wiem jednak, czy są one jeszcze do wykorzystania. Sporą część zdjęć, z wycieczek, musiałam wyrzucić, bo były do niczego. Poza tym,  zajęta byłam pilnowaniem dzieciaków- na wycieczkach jest często tak, że pochylisz się, by zawiązać sznurówkę, a w tym czasie już jest bójka, albo inne skręcenie nogi. To były dzieci z podstawówki, a takim to naprawdę różne głupoty do głowy strzelają w najmniej spodziewanym momencie. Długo opowiadać- można mieć do nich zaufanie zamiast a i tak zawsze się coś wykoci.  Dlatego zamiast robić zdjęcia, uważałam na bezpieczeństwo uczniów.  Ze sztolni i jaskiń zdjęcia nie wyszły. Mam za to zdjęcia z nieistniejącej już w Stroniu Śląskim huty szkła (to następna dziedzina sztuki, którą chciałabym opanować, ale…. No właśnie). To ta sama wycieczka- Jaskinia Niedźwiedzia jest w Kletnie niedaleko huty.


 

czwartek, 18 kwietnia 2024

A tymczasem rozważania przy krojeniu mięsa, czyli jak ugotować węgierski bogracz.

Taki piękny łan kwitnącego czosnku niedźwiedziego widzę przez okno, siedząc przy komputerze- czosnek w ogrodzie siostry.

 Bogracz gotowałam kilka razy. Ostatni ugotowałam w lutym. Zrobiłam zdjęcia, by wrzucić na blog i pokazać, że nie tylko chińska kuchnia jest w pakiecie moich zainteresowań kulinarnych. Dania z kuchni innych krajów są w nim również.

Niestety, podczas robienia porządków w folderach ze zdjęciami, ten z kulinarnymi dokonaniami Jaskółki, wyleciał w powietrze. Szkoda, bo miałam tam już niezłą dokumentację z gotowania oraz pieczenia fajnych jedzonek. No to apiać cały cykl.


Pierwszy na linię ognia poszedł bogracz- węgierska zupa typu śląski ajntopf (wszystko do jednego gara, byle sycące, byle gęste).

Bogracz gotuje się jak kartoflankę, to dlaczego go nie reklamować?

I teraz moje rozmyślania przy krojeniu mięsa wołowego na zupę. Kawałek wołowiny miał być takim wspaniałym „czystym” mięskiem na bitki lub rolady. Niestety okazał się tylko z góry piękny, bo w środku miał pełno żył i włókien. Zaczynam to chabazie wycinać- nasuwa mi się myśl o wegetarianach i ich krytyce mięsożernych. No, myślę sobie, jak to łatwo krytykować innych, że jedzą zwierzątka, że serca nie mają, że jak tak można, że ekologia, bo hodowla zaśmieca środowisko, truje powietrze… Myślę sobie i wściekam się przy wycinaniu tych żył.  Tak szczerze mówiąc, to częściej spotykam się z krytyką, dotyczącą jedzenia mięsa, uprawianą przez wegetarian, vegan czy jeszcze inne nacje, niż z krytyką wegetarianizmu ze strony mięsożernych. Mało tego, wegetarianie swoją krytykę przeprowadzają za pomocą słownictwa, które ma wbić mięsożercę w  ogromne poczucie winy, takie, że nic tylko iść i zakopać się w piasek, bo odważył się zjeść kotlet, roladę wieprzową czy udko z kurczaka na obiad. A w dodatku żre kiełbachę, szynki, wędzone boczki- bez skrępowania, że właśnie pożera zwierzątko. No…

Tnę to paskudne, oporne mięso na kawałki i dalej mi się myśli snują- jak to jest, że taki krytykant nie popatrzy najpierw sobie do talerza, zanim zacznie na innych wieszać, nomen omen, psy, które też są mięskiem? Nie widzi, że te wszystkie ostrygi, krewetki, rybki, mule, raki i kraby to też mięso? Naprawdę tego nie widzi? A wcina to z apetytem i jeszcze mówi- ja mięsa nie jadam, ale ryby tak. Nie, nie jadam mięsa, ale rybne sushi, mniam, owszem, mógł/mogłabym jeść na okrągło.  A jajeczka, a galaretkę???? Żelatyną robi się z kości wieprzowych i rzadko który wegetarianin zastanawia się, z czego jest zrobiona galaretka, którą na deser wcina. Koń by się uśmiał z takich wegetariańskiej dwulicowości i zakłamania.

Jestem przeciwniczką niehumanitarnego uboju, przeciwniczką uboju rytualnego, przeciwniczką hodowli zwierząt na futra, przeciwniczką bezmyślnego myślistwa, przeciwniczką dręczenia zwierząt dla widzi mi się itp. ale nie mam zamiaru brać udziału w nagonce na ludzi tylko dlatego, że wybrali taki, a nie inny sposób żywienia oraz styl życia. I nie mam zamiaru być ofiarą takiej nagonki. Jakim prawem ktoś, komu wydaje się, że żyje lepiej ode mnie, albo wybrał, według niego, lepszy styl życia, będzie mi narzucał ten styl? Tylko dlatego, że „wydaje mu się”? Jakim prawem obrzuca mnie, mięsożerną, epitetami, wyśmiewa, krytykuje i wpędza w poczucie winy z tego powodu? Jeżeli zechcę „zmieniać” świat, to zrobię to z własnej woli, a nie dlatego, że ktoś pohukuje mi nad głową, jaka to ja jestem zła oraz bezduszna, bo ośmielam się jeść mięso. 

No dobra, pocięłam w końcu to oporne mięso w kostkę i myśli poleciały mi w stronę ekologii, często na nas wymuszanej. Takie segregowanie odpadów w naszej gminie- ja jestem zadowolona, że w ogóle jest, bo przedtem konieczność nakazywała to wszystko palić, nie było gdzie składować. Ale jak weszło segregowanie śmieci, wszedł nakaz mycia słoików, butelek, opakowań np. po jogurtach. No kompletny bezsens, bo wzrosło jednocześnie zużycie wody oraz prądu- zimną wodą tłustego nie wymyjesz. Ale przyszło opamiętanie i ten nakaz zniesiono- ja niektóre opakowania myję, bo trzymamy wory w piwnicy i po kilku dniach byłby straszliwy smród (segregowane odbierają u nas raz w miesiącu). Od dwóch lat gmina odbiera odpady bio- no ludzie, zdziwiłam się- bio na wsi? Ale ma to jednak sens, ponieważ polikwidowano hodowlę świntuchów (ani jednego już się w gospodarstwach nie hoduje- ludzie puścili ziemię w dzierżawę), krów, a kur to teraz w gospodarstwie jest najwyżej kilka, o ile w ogóle one są. Gdzie te resztki dawać? Stary zwyczaj ogrodowy zakłada posiadanie kompostownika. Najpierw mieliśmy taki tradycyjny- odpadki, chwasty na kupie kompostowej. Potem kupiliśmy dwa duże plastikowe pojemniki- kompostowniki, wrzucamy tam resztki jedzenia przesypując je chwastami- robi się piękna ziemia kompostowa. Ale na wsi zwyczaj kompostowania przeminął- odpadki ładuje się do plastikowych kubłów, te wywozi gmina co 2 tygodnie. Do tych kubłów właściciele wrzucają również skoszoną trawę, to mnie jednak bulwersuje, bo skoszona trawa, kiedy się ją zostawi, trawnik nawozi.

No dobra, każdy sobie rzepkę skrobie, ale kiedy zgłosiłam kompostowniki i poprosiłam o ulgę, bo w końcu nie obciążam gminy wywozem odpadków, usłyszałam, że ulga w miesięcznej opłacie za wywóz śmieci wynosi 1 zeta. To samo mają właściciele domów, które ogrzewają gazem- gmina nie wywozi ich popiołu, ale oni muszą za ten wywóz płacić. Podobno są to ogólnokrajowe przepisy i tyle.

I dalej bogracz- poprzednie bez kluseczek. Podobno rasowy bogracz powinien te kluseczki w sobie mieć. No to zrobiłam.

Najpierw o nich, potem o zupie. Kluseczki robi się banalnie prosto: wbijasz do miski jajko, soli, dodajesz tyle mąki, ile jajko zbierze, ale ciasto powinno być miękkie. Wyrobiłam całość ręką, dałam na deskę do krojenia, uformowałam wałeczek i pocięłam go w taki sposób, jak się kroi na kopytka. A potem te kluski do zupy i poczekać aż się ugotują. W przepisie jest rada- jak wypłyną, to znaczy, że ugotowane. Sęk w tym, że bogracz jest gęsty i kluski żadnym sposobem się w nim nie utopią, nic nie wypłynie, bo nie opadnie na dno. Kluseczki można ugotować osobno w osolonej wodzie.

 W ogóle te przepisy są często niedokładne, składniki podawane byle jak, widać, że wiele jest powielanych „bez głowy”. A ja potem gotuję według takiego niedokładnego przepisu i wychodzi klapa. Tak było z czeburakami (tu akurat dobrze, że zdjęcia wyleciały w niebyt- zrobię następne czeburaki, to pokażę)- zrobiłam według wybranego przepisu- wyszły twarde. Potem poszukałam innych przepisów i w nich była zupełnie inna technologia robienia ciasta. Teraz parę razy porównuję przepisy- wybieram ten, który wydaje mi się sensowny. Oczywiście wymagający mało pracy i nie „kosztowny”, oraz nie ma wymyślnych produktów.

 Bogracz- to jeden z symboli madziarskiej tradycji kulinarnej. Węgierska nazwa "bogrács" wywodzi się od tureckiego słowa "bakraç", oznaczającego „ miedziany kociołek”. To prawdopodobnie przybysze z Osmańskiego Imperium,  rozpowszechnili, na terenach nad Dunajem, Drawą oraz Cisą, zwyczaj przyrządzania potraw nad ogniskiem. Miedziane naczynia zastąpiono żeliwnymi, a Węgrzy dalej z umiłowaniem przyrządzają w kociołku nad ogniskiem różne potrawy: halászlé (zupa rybna), paprykarz (potrawa z baraniny lub cielęciny z dużą ilością papryki i śmietany), slambuc (danie z boczku, ziemniaków, cebuli, papryki i łazanek) oraz wszelkie odmiany gulaszu, na czele z tytułowym bograczem.

Często na bogracz mówi się gulasz, ponieważ węgierskie słowo „gulyás” oznacza zupę gulaszową, jaką jest bogracz. Sprawdziłam przepisy na bogracz i na gulasz- prawie niczym się nie różnią. Wynika z tego, że dla Polaków gulasz to zupa, która po węgiersku nosi nazwę bogracz. Ale żeby być sprawiedliwym, należy dodać, że w sposobie przygotowania, gulasz od bogracza różni się tylko tym, iż gulasz zagęszcza się zasmażką, a bogracz pozostaje w postaci gęstej zupy. No i do bogracza można, ale wcale nie trzeba, dodać kluseczki.

Bardzo często w Polsce mówi się "gulasz" na kawałki mięsa w gęstym sosie- "na są obiad ziemniaki z gulaszem i kiszonym ogórkiem".

Pierwotnie podstawowymi mięsami w bograczu były dziczyzna i wołowina. Najczęściej gotuje się go na wołowinie, ale dobór mięsa jest współcześnie dowolny. Charakterystyczny smak tej zupie nadają różne rodzaje papryki, smalec wieprzowy, boczek wędzony oraz ziemniaki. I znów można dodać, że współcześnie w bograczu można znaleźć różne dodatki np. pieczarki, grzyby leśne, inne warzywa niż w podstawowym przepisie, plasterki kiełbasy itp.

No nie wiem, jak chcę ugotować coś, co jest charakterystycznym daniem danego kraju, to staram się gotować pierwszy raz zgodnie z przepisem, a potem, ewentualnie z braku jakiegoś produktu, przepis modyfikować.

Podaję przepis na bogracz tradycyjny. Ugotowanie go zajęło mi około 1,5 godziny.

 Składniki na 4 porządne porcje:

- 500 g mięsa wołowego na gulasz

- 2 łyżki smalcu wieprzowego,

- 100 g boczku wędzonego,

- 1 duża cebula,

- 4 duże ząbki czosnku,

- 2 marchewki,

- 3 papryki kolorowe( zielona, czerwona, żółta),

- 3-4 ziemniaki,

- 1 łyżka papryki suszonej słodkiej ( nie wiem, czy płatek, ja dałam mieloną),

- 4 liście laurowe,

- 6 ziaren ziela angielskiego,

- 1,5 litra wody,

- 1 puszka pomidorów krojonych (400g),

- 1 łyżka koncentratu pomidorowego,

- sól, pieprz do smaku,

- kwaśna śmietana do podania,

- zielona pietruszka do podania,

Tego wyjdzie sporo, czyli potrzebny jest duży rondel lub garnek, no chyba, że ktoś ma ekstra  kociołek i robi bogracz nad ogniem.

Moje uwagi- w przepisie są podane składniki i ich ilość, ale to od indywidualnego podejścia zależy, ile czego dać do zupy. Nie dałam koncentratu, bo bogracz i tak był bardzo pomidorowo- słodki, dałam mniej ziemniaków oraz średnie marchewki, ponieważ nie ma podanej wielkości warzyw. Nie dałam zielonej papryki, ale jak ktoś chce mieć dużo, to należy dodać więcej ziemniaków, paprykę różnokolorową. Podczas gotowania kosztowałam i dodawałam sól oraz pieprz do smaku, bo ciągle było „płone” (ni słone, ni płone- za mało doprawione). 

 

Wykonanie:

  1. Mięso pokroić na nieduże kawałki, posolić.
  2. Roztopić tłuszcz, wrzucić na gorący tłuszcz mięso i smażyć parę minut (smażyłam dosyć długo, bo chciałam mieć pewność, że nie będzie twarde- wołowina jest długo twarda).
  3. Na smażone mięso wrzucić pokrojoną cebulę w kostkę, pokrojony w kostkę boczek oraz straty czosnek (pokroiłam czosnek drobno). Smażyć około 10 minut.
  4. Wrzucić pokrojone w kostkę paprykę oraz marchewkę, dodać słodką paprykę.
  5. Wlać do wszystkiego wodę, dodać liść laurowy, ziele angielskie lekko posolić. Całość gotować na małym ogniu około 30 minut.
  6. Wsyp pokrojone w kostkę ziemniaki.
  7. Kiedy ziemniaki będą prawie miękkie, dodać pomidory i na koniec koncentrat pomidorowy. Gotować wszystko do miękkości mięsa. Jeżeli trzeba, doprawić gotową zupę solą oraz pieprzem. 

Z kluseczkami.

 Można podawać w miseczkach z kluseczkami, z kleksem kwaśnej śmietany i posypane zieloną pietruszką.

 


https://kuchnia.wp.pl/bogracz-jak-zrobic-wegierski-specjal-6596340458732512a

Zdjęcia kociołków :

https://www.kwestiasmaku.com/kuchnia_polska/wolowina/bogracz/przepis.html

https://pl.wikipedia.org/wiki/Bogracz

 

P.S. Proszę tu nie zamieszczać opisów, dotyczących okrutnego traktowania zwierząt i proszę mnie nie przekonywać, że jedzenie mięsa jest złe. Przedstawiłam swoje zdanie na ten temat, moja postawa wobec takiego, a nie innego sposobu żywienia, jest przemyślana i na razie nic jej nie zmieni.