niedziela, 23 czerwca 2024

"Trzej jeźdźcy apokalipsy"

Pierwsze nawałnice, które zalały Bielsko- Białą, ominęły nas szerokim łukiem. Ucierpiały wtedy jeszcze Racibórz oraz Rybnik, a powiat cieszyński ogłosił alarm przeciwpowodziowy- wody w Olzie oraz  w  Wiśle szły wysoko.

Nawałnica, która przeszła w czwartek również nas ominęła- ucierpiała mocno Pszczyna i okoliczne wioski. Wczorajsza poranna nawałnica dopadła nas. O 8 rano przybyli nad nasz ogród „trzej jeźdźcy apokalipsy”- wyładowania (dosyć liche i odlegle), ogromna wichura oraz ulewa, jakiej dawno nie widziałam- niesione porywami wiatru ściany wody. Trwało to chyba z pół godziny, po czym przeszło w spokojny deszcz, a w południe zaczęło się przejaśniać i wyjrzało słońce.

Filmy kręciłam, kiedy wszystko hulało na dobre- bałam się wystawić głowę za tarasowe drzwi, w końcu zrobiłam to, ale miałam wielkiego pietra, że zaraz huknie, a tego tygryski bardzo nie lubią.


 
Wichura narobiła szkód w lasku u siostry- złamała konar orzecha, wykręciła konar tulipanowca i złamała wierzchołek dorodnego modrzewia- drzewa rosną w ogrodzie za płotem, jednak te nieszczęsne połamane  ich szczątki przewiało na naszą stronę. Mamy teraz zatarasowaną jedną miedzę i lekko nadwyrężony płot. Jak na taką wichurę, straty i tak niewielkie. 

 



 



Szkoda tulipanowca- na połamanych gałęziach jest mnóstwo zielonych pąków, miał zamiar kwitnąć obficie. 

 


Deszcz przetrzepał solidnie morwę- pod nią dywan z owoców, na których dzisiaj siedzi chyba parę uli pszczół oraz mnóstwo motyli rusałek pawików. Pachnie, brzęczy i podle puszcza soki pod butami- ech, takie marnotrawstwo, niestety nie do uratowania.

Katalpa straciła swoje piękne kwiaty- nie robiłam jej zdjęć w tym stanie. zamieszczę takie z pełnego jej rozkwitu, czyli z przed 5 dni.

Najgroźniejsze dla naszego ogrodu są burze i wichury ze wschodu, jednak te pojawiają się rzadko. Większość nawałnic idzie od zachodu oraz południowego zachodu i na pierwszej linii napotyka drzewa w lasku siostry- one chronią nasz lasek. I tak się stało wczoraj. Takie burze zdarzają się u nas stosunkowo rzadko- jak już nie raz pisałam- leci wał burzowych chmur od zachodu prosto na nas i zdaje się, że będziemy mieli burzowe piekiełko a przed Karwiną burzowe chmury rozdzielają się- jedne idą na północ, drugie na południowy wschód i tworzy się korytarz, powiedzmy, ciszy, w którym my jesteśmy. Burza jest nad Cieszynem, burza jest nad Jastrzębiem, a u nas ledwo kilka kropel spadnie. Taki mamy, panie, klimat. Dziwny, ale mnie on cieszy.

Taras

Przy umawianiu terminu remontu jakoś wbiło nam się do głów, że druga połowa czerwca oznacza „17 VI wchodzimy  w robotę”. Przed 17 czekamy na telefon od majstra a tu cisza. W poniedziałek cicho, głucho- Jaskół dzwoni wieczorem do pana i słyszy, że jemu się terminy gdzie indziej przesunęły i przed początkiem lipca raczej się nie pojawią. Myślę sobie- mam to w nosie, ileż można czekać, przez ostatnie 20 lat taras się sypał, ratowaliśmy się przed nanoszeniem do pokoju żwirku i cementu kładąc wykładzinę na nim, schodki kruszyły się a jakoś przeżyliśmy, to i teraz przeżyjemy. W końcu nie taras jest najważniejszy. Jednak jest mi przykro i smutno, kolejne przesuwki, uniki, motanie. Po chwili dzwoni majster i mówi, że on tak nie potrafi, nie chce zawodzić klientów, przyjdą pod koniec miesiąca w piątek, skują co trzeba, zaizolują, a potem w miarę wolnego będą robić resztę. Zobaczymy.

Zakładki wykończyłam (w końcu). Wyhaftowałam w marcu i włożyłam do szafki, bo mi się znudziły. Teraz je zszyłam i są do gotowe do pójścia w świat. 



 

piątek, 14 czerwca 2024

I pachnie, i śpiewają, i po ogrodzie się wałęsają...

 

Wczoraj wizyta u weterynarza. Trzeba było Bezę zaszczepić, obciąć jej pazurki i zrobić przegląd zębów. I przy tych ostatnich pojawił się problem- dziąsła przy trzonowych mają już tendencję do zapalenia. Decyzja- pod wpływem tzw. „Głupiego Jasia”, trzeba Bezie zęby wyczyścić, zdrapać kamień, który tam się osadził. Nie na już, nie na za chwilę, ale postanowiliśmy, że pod koniec sierpnia (jak nie będzie upałów) damy te zęby wyczyścić.

Po powrocie do domu wielka niespodzianka dla mnie- usłyszałam pierwszy raz w tym roku śpiew wilgi- mocny, donośny zaśpiew samca. A rano wydawało mi się, że skrzek, który słyszę, to „śpiew” samicy wilgi. Nie byłam jednak tego pewna, no to teraz już wiem- wilgi wróciły do ogrodu i pewnie potowarzyszą nam do końca lipca lub do połowy sierpnia. No i szykuje się moje polowanie na fajne zdjęcia z nimi.

Jeszcze tydzień i rozpoczną się wakacje. Dla mnie to już termin umowny, bo dawno mnie cała sprawa zakończenia roku szkolnego, rozpoczęcia wakacji nie dotyczy. A kiedy przechodziłam na emeryturę, to w ogóle czas wakacyjny miałam przesunięty o miesiąc i rozpoczęcie roku akademickiego też później było. A jednak… gdzieś tam jeszcze drzemie we mnie to przedwakacyjne napięcie.

Za tydzień z hakiem, zacznie ubywać dnia. Bolesna świadomość dla mnie, która nie przepada za krótkimi dniami. Maj ciągnął się mi w nieskończoność i w tym roku był to wielki pozytyw- ciepło, mało deszczu. A czerwiec leci jak szalony…


Rozkwitły lipy, te, które powinny zacząć kwitnienie pod koniec czerwca. Pachną obłędnie i nie chce się spod nich wychodzić- staję pod drzewem i „ciągnę” ten zapach aż do głębi płuc. Pachną nagrzane słońcem, ale i w pochmurny, mglisty dzień ich zapach niósł się aż na taras.




 

Jeże się uaktywniły. Najpierw ratowałam starą jeżycę, która zaplątała się w plandekę okrywającą palety. Weszła między płachty i szamotała się biedulka. Usłyszałam ten szelest- najpierw myślałam, że kos gdzieś tam łazi, potem, kiedy poruszyłam plandeką zauważyłam, że to w środku coś jest. Podniosłam płachtę lekko do góry i oczekiwałam „wypadu” przestraszonego gryzonia, a tu taki wielki jeż się wytoczył. Zwinęła się w kłębek i tak trwała. Zdążyłam pójść po aparat, ale potem akcja nabrała tempa- jeżowa rozwinęła się, Chwilę postała i szpula pod palety.


 
Małego jeża było łatwiej sfilmować, bo niczym się nie przejmował- spacerował sobie spokojnie między roślinami.

 No i na koniec opowieści o jeżach- wczoraj wieczorem, wynosiłam takie małe kolczaste sprzed drzwi do piwnicy. Pewnie opuścił gniazdo pod tarasem, poszedł w niewłaściwą stronę i spadł pod drzwi. Nic mu się chyba nie stało, wyglądał zdrowo. Wyniosłam go na trawnik koło tarasu.

I tu mam zgryz- w poniedziałek przyjdą panowie remontować taras, prawdopodobnie pod tarasem siedzą małe jeże, dojście tam jest utrudnione, bo nisko, wąsko i ciemno (chyba na brzuchu, na ziemi, się położę, by sprawdzić, co tam jest). Jeżeli okaże się, że siedzi tam rodzina jeży, a tak już bywało, to trzeba je delikatnie ewakuować. Pytanie gdzie? I pytanie, czy cała rodzinka będzie na miejscu. Wiem, wiem, na zapas takie zmartwienie, ale ja lubię mieć wszystko zaplanowane i  ewentualne warianty działania.


Wilgi wilgami, a ja sobie gołębie wyhaftowałam na serwetce. Nie jestem miłośniczką haftów tzw. makatkowych, a ten wzór taki jest, ale chciałam wyhaftować gołębie to je mam. Tym razem nie wyczułam „ciężkości” wzoru i wyszło jak wyszło- haft jest ciężki oraz mały  w stosunku do wielkości serwetki. W oryginale ptaki były haftowane po konturach. To z kolei, wydawało mi się za lekkie w stosunku do ich wielkości. No i się wkopałam w haftowanie, haftowanie, zapełnianie, zapełnianie- tysiące ściegów…

Ta plama z prawej strony to cień:):):):)

Nic się nie nadawało (tasiemki, koronki, wstawki), by zrównoważyć haft na serwetce. Zostawiłam tak, jak jest.

środa, 12 czerwca 2024

Angielski Castle z wątkiem cieszyńskim w tle

 Takie sobie angielskie klimaty w ramach oddechu od klimatów słowackich.


Ten piękny zamek w hrabstwie Kent, wygląda obecnie inaczej niż pierwsza budowla wzniesiona w tym miejscu. Zamek w Leeds istnieje od IX wieku. Jego pierwszym właścicielem był saksoński wódz Leeds lub Led. Pierwszy właściciel wzniósł drewnianą budowlę w pośrodku rzeki Len. Następny właściciel przekształcił ją, w kamienną romańską twierdzę. 

W XII wieku król Edward I przejął budynki zamkowe i  całość znacznie rozbudował. Prawdopodobnie to on zarządził utworzenie jeziora wokół zamku. Leeds castle było ulubionym miejscem pobytu tego króla.


 W 1381 roku zimę na zamku spędziła narzeczona króla Ryszarda II Anna Czeska. Był to jej przystanek w drodze do Londynu, gdzie miał się odbyć jej ślub z królem. 

I tu się wkrada wątek cieszyński- książę cieszyński, Przemysław Noszak, udzielał się bardzo na dworze króla czeskiego, a zarazem cesarza, Karola IV Luksemburskiego. Na dworze czeskim sprawował funkcje sędziego nadwornego oraz rolę negocjatora podczas waśni między książętami niemieckimi. Dużo podróżował w orszaku Karola Luksemburskiego po całej Europie. Był to książę obyty towarzysko, zaznajomiony z problemami polityki ówczesnych dworów europejskich, toteż król wysłał go z misją do Anglii, by ustalił zasadnicze elementy układu małżeńskiego między królem Ryszardem II a księżniczką czeską Anną. Kiedy wszystko było już ustalone, książę Noszak powrócił na czeski dwór. Ale jego podróże do Anglii nie skończyły się. Król Karol, wysyłając córkę  na dwór angielski, powierzył Noszakowi dbanie o jej bezpieczeństwo w trakcie podróży. Należy dodać, że wśród dworzan, towarzyszących Annie, była również księżniczka cieszyńska- Małgorzata, córka księcia Noszaka, która była najbliższą Annie dwórką. Po przebyciu Kanału Angielskiego, cały orszak zatrzymał się w zamku Leeds, gdzie spędził Boże Narodzenie.

Podczas królewskiego ślubu:

"Cieszyński książę i jego córka byli tym samym jedynymi członkami dynastii Piastów, którzy mieli okazję na własne oczy podziwiać wnętrza katedry Westminster.


Byli także jedynymi Piastami uczestniczącymi w trwającym cały miesiąc królewskim weselu. W Londynie odbywały się wówczas bankiety, przedstawienia teatralne, występy muzyków z całej Europy, a także turnieje rycerskie. Według angielskiego kronikarza Geoffreya Chaucera rycerze czescy z orszaku nowej królowej brali czynny udział we wspomnianych turniejach, popisując się umiejętnościami. Możemy jedynie przypuszczać, iż w jednym z takich turniejów wziął udział książę cieszyński Przemysław I Noszak, nazywany przez Chaucera szwagrem czeskiego króla (sic!). Na stoły serwowano najwyśmienitsze specjały tamtej epoki. Do nich należało niewątpliwie popisowe danie na dworze Ryszarda II, czyli Sauce Madam'e
 
Choć znaczna część gości weselnych do końca lutego 1382 roku wróciła do swoich zamków, to książę Przemysław I Noszak, wraz ze świtą pozostał na Wyspach, z bliżej nieznanych powodów, nieco dłużej. W czasie tego pobytu wydał za mąż swoją córkę Małgorzatę za Szymona z Felbrigg, chorążego króla Ryszarda II. Tego samego, który w sierpniu 1381 roku przybył wraz z księciem cieszyńskim do Pragi. Już na zawsze pozostanie tajemnicą, czy Małgorzata i Szymon poznali się w czasie długiej drogi z Pragi do Londynu, towarzysząc przyszłej królowej w jej orszaku ślubnym, czy może Przemysław I Noszak chciał zapewnić swojej córce dobrą przyszłość, wiedząc, że więcej jej nie zobaczy, toteż postanowił wybrać dla niej wysoko postawionego na dworze urzędnika.

Przemysław I Noszak na pewno przebywał w Anglii jeszcze w sierpniu 1382 roku. Termin ten ostatecznie wyznacza dokument znajdujący się w londyńskim Archiwum Królewskim.Choć książę cieszyński opuścił Wyspy Brytyjskie w 1382 roku, to pozostawił tam swoją córkę Małgorzatę. Z małżeństwa Małgorzaty i Szymona z Felbrigg przyszły na świat trzy córki – Elżbieta, Anna i Alena. Ich potomkowie przez kilka następnych stuleci pamiętali o Małgorzacie, szczycąc się swym pochodzeniem od czeskich królów i przekazując z pokolenia na pokolenie informacje o historycznym orszaku czeskich możnowładców, towarzyszących przyszłej królowej Anglii, którym przewodniczył ich wielki przodek – Przemysław I Noszak, książę cieszyński. Wjechał on bowiem do Londynu, niczym potężny władca z dalekiego, kontynentalnego kraju."
 
Tyle o Księciu cieszyńskim w kontekście zamku Leeds, natomiast w XVI wieku król Henryk VIII przeznaczył zamek na mieszkanie dla swojej żony Katarzyny Aragońskiej.
W następnych wiekach zamek zmieniał właścicieli, był wielokrotnie przebudowywany.
 

Obecny wygląd uzyskał pod koniec lat 20. XX wieku, kiedy jego właścicielką była lady Baillie. Zarządziła ona, by po jej śmierci, co stało się w 1974 roku, zamek przeszedł w ręce Leeds Castel Fundation. 
Jest to zabytek klasy I o znaczeniu międzynarodowym i służy wielu celom społecznym. 

Niedziela w Leeds Castle







Sobota nad Morzem Północnym



Zdjęcia i filmy autorstwa mojego syna.

 http://www.principatusteschinensis.pl/2020/01/slady-ksiazat-cieszynskich-na-zielonych.html

 https://en-m-wikipedia-org.translate.goog/wiki/Leeds_Castle?_x_tr_sl=en&_x_tr_tl=pl&_x_tr_hl=pl&_x_tr_pto=sc

poniedziałek, 10 czerwca 2024

"Akaz bedziemy mek suć?"- budownictwo wołoskie- Cziczmany cz. 3

 Przepływ wyborców między ugrupowaniami 0d 2023 do 2024 roku

Źródło:https://www.onet.pl/informacje/onetwiadomosci/kto-przejal-jej-wyborcow-trzeciej-drogi-dramatyczny-spadek-poparcia/ybgwebe,79cfc278


Zaczęłam ten post od maleńkiego podsumowania eurowyborów, ale wydaje mi się, że nie ma co dużo roztrząsać ten temat- to, co miało zostać zrobione ze strony wyborców koalicji, zostało zrobione. Mnie wynik podoba się, oprócz jednego zgrzytu- słaby wynik Lewicy. No cóż, dwa alfa samce trzymają w niej władzę i szkodzą całemu ugrupowaniu. Natomiast bawi mnie, w pewnym sensie,  wynik Trzeciej Drogi. Dostali hołowniokosiniakowie po łapach od wyborców, utarto im tego zadufanego nochala, że hej.

No dobra, wracam do Cziczmanów i ekspozycji w Domu Radenov.

W drugiej izbie była wystawa, związana z pracami ciesielskimi- młotki, imadła, szpikulce, piły, siekierki, „suwmiarki”, pobijaki itp. W gablotach umieszczono wszystkie te narzędzia, za pomocą których stawiano drewniane domy.



 Na ścianach wiszą reprodukcje zdjęć cziczmańskich chałup. Co ciekawe, domy na zdjęciach są pobielane, nie mają tych charakterystycznych malunków, jakie dzisiaj widnieją na chatach we wsi.  Zdjęcia pochodzą z czasów sprzed pożarów, a malunki, które dzisiaj można oglądać, pojawiły się na ścianach domostw dopiero po rekonstrukcji całego kwartału wsi.

Radenov Dom też inaczej wygląda obecnie- budynek ma taki sam kształt, ale wzory na jego ścianach   inne. Ten sprzed pożaru miał malowane narożniki oraz białe obwódki okien i drzwi- współczesny ma wymalowane wzory z haftów cziczmańskich. Zdjęcia przedstawiają również plany budynków i rzuty, ukazujące rozkład pomieszczeń.

Na pierwszym górnym od lewej- plany różnych rodzajów szczytów w cziczmańkich domach.

Zdjęcie środkowe na górze- widok dachu  z okienkami pomieszczeń na piętrze (komory).

 Zdjęcie na górze z prawej- typ domu występujący współcześnie

Zdjęcia na dole- najbardziej współczesne typy starych domów- po prawej dom z saneczkowym dachem, pokryty gontem, szczyt osłonięty półkolem.
 

Zdjęcie na górze po lewej- dom ze starym typem czterospadowego dachu.

Zdjęcie na górze po prawej stronie- dom z czterospadowym dachem, najstarszy dom w Cziczmanach.

Zdjęcie na dole po lewej stronie- przerwa w czterospadowym dachu, w przerwie widoczne jest okienko pomieszczenia (komory) na pięterku.

Zdjęcie na dole po prawej stronie- izba w cziczmańskim domu.

Zdjęcie na górze po lewej stronie- stary typ domu rodzinnego miał charakterystyczne cechy konstrukcyjne: okna, drzwi oraz dobudowana tylna część budynku gospodarczego.

Zdjęcie na górze prawa strona- podpis mówi, że w XV wieku w Cziczmancha było
16 gospodarstw oznaczonych nazwiskami (nazwami) rodzin, które były ich właścicielami. Tak też nazywano domy np, Radenov Dom, własność Radena.

Na zdjęciu jest dom Joklovskiego.

Zdjęcie na dole lewa strona- postać kobiety w stroju codziennym. Nad drzwiami wisi drewniana figurka św. Heleny.

Zdjęcie na dole, w środku- po przewiezieniu domu Jokovlewskiego do Pragi, na wystawę, gdzie go zrekonstruowano jako typowy dom wołoski (gdzie spłonął w pożarze) i po pożarach w Cziczmanach, zaczęto rekonstruować  (budować na wzór starych) budynki w tej części wsi, gdzie spaliły się domy. Na zdjęciu dom rodziny Petrakovców z 1956 roku, wybudowany na wzór domu Jakovlevskiego

Zdjęcie na dole po prawej z 1919 roku- stary dom Petrakovców przed pożarem.

 Na zdjęciach widać domy z częściowo lub całkowicie bielonymi ścianami. W tym samym czasie w innych domach bielono tylko narożniki domów, obwódki wokół okien i drzwi oraz stosowano bielone wzory- ornamenty.

Chaty, które budowano na prawie wołoskim, ustawione były na osi północ- południe (ustawienie szczytami). Często Łączono budynki gospodarcze z budynkiem mieszkalnym (typowy układ litery L). Zabudowa była gęsta, między domami i budynkami gospodarczymi znajdowały się małe podwóreczka, czasem ogródek i kawałek sadu. Gospodarstwa dzieliły drewniane płoty.

Na starych zdjęciach widać potoczki, płynące między budynkami oraz bajorka, małe stawki- współcześnie ich, między malowanymi domami,  nie ma. Na jednym ze zdjęć widać rzeczkę z małym wodospadem. Przed  pożarami nad rzeczką stał młyn.

Charakterystycznym elementem chat wołoskich jest dwuspadowy dach, który nie może mieć mniej niż 45 stopni nachylenia. Dach ten kryto gontem. W szczycie budynku można zauważyć ozdobne- półokrągłe lub łamane-  wykończenie dachu ( zakrywające ostry wierzchołek przy zejściu się dachowych stromizn). Niżej widać okna pomieszczeń na pięterku, a pod nimi pas gontów, tworzących jakby okapnik. Wszystko to tworzy dosyć proporcjonalną całość. Domy budowane były z drewnianych bali, szczeliny między balami uszczelniano mchem, a potem wełnianką.

„Ktoś pytał górala, dlaczego zostawia tak wielkie szpary na wylot między płazami: — A k a z b e d z i e m y  m e k  s u ć ? — odpowiedział, zdradzając, że w skutek wielowiecznego nałogu, cele i środki m s z e n i a zostały pomieszane. A nałóg to dawny. Arab, opisujący państwo Mieszka I-go mówi ze zdziwieniem, że jego mieszkańcy zostawiają przy budowie dziury w ścianach, które zalepiają czemś, co przynoszą z lasów. (…) budarze przypomnieli dawny sposób mszenia, zabezpieczający mech od wypadania. Sposób, polegający na tem, że w dolnym i górnym brzegu, stykających się plaz, wyżlabiają się na całej ich długości rowki i mech, nabity mocno i ściśle, pęcznieje w ich wnętrzu, będąc przy zetknięciu i na zewnętrznym kraju ściśnięty w ciaśniejsze szpary i tym sposobem siedzi tak, że nie podobna go ze ściany wydrzeć. Z czasem, zamiast mchu, zaczęliśmy używać wełny drzewnej — mocniejszej i trwalszej.

Oczywista rzecz, że trzeba ją używać w stanie możliwie suchym i nabijać, zanim się dom całkowicie osiądzie.” 

A potem zaczęto belki (płazy) stawiać w taki sposób, by ściśle do siebie przylegały, natomiast „mszenie” przeprowadzano tylko na zewnętrznej ścianie, jeśli zaszła tak potrzeba ( uszczelniania)

Jakie było pierwsze wrażenie wchodzącej osoby do domu góralskiego?

„Któż z ludzi, żyjących w warunkach nowoczesnego budownictwa, w wygodzie, komforcie i zbytku, zgodziłby się, dla idei, przekraczać z trudem próg wysoki, zginać się w pół, lub uderzać głową w ocap, przechodząc przez drzwi, potykać się na klepisku lub skrzyżalach w ciemnej i zimnej sieni, ktoby się zgodził przesiadywać na twardych, umocowanych do ściany ławach, tuląc się do małych okienek dla złapania światła? Nikt — i z zupełną słusznością.”

Trudno tu teraz wdawać się w szczegóły architektoniczne, ale dość powiedzieć, że charakterystyczne budownictwo wołoskie występuje od Bieszczad, przez Podhale, Kisuce, Beskid Śląski aż po Wołoskie Międzyrzecze na Morawach.

Mnie się taka architektura bardzo podoba. I te malowania też.  Chciało by się mieć dom z drewna, taki z duszą, przytulany i koniecznie z długą oszkloną werandą wzdłuż całej ściany i balkonem, na piętrze, z rzeźbioną balustradą.

I jeszcze jedno- tzw. styl zakopiański nawiązuje do domów wołoskich, ale ma on stylizowane elementy,  wprowadzone po raz pierwszy w latach 90. XIX wieku przez Stanisława Witkiewicza. Zapoczątkował on nowoczesny system budownictwa góralskiego w oparciu o starą formę wołoską. Styl ten przyjął się, przede wszystkim, w budowie pensjonatów.

 

Mieszkaniec Cziczmanów na starej fotografii.

W tej pozycji dokładnie omówiono, w jaki sposób budowano stare domy wołoskie od początków osadnictwa wołoskiego, a jakie różnice wprowadzono przy budowie domu góralskiego, w stylu zakopiańskim, pod koniec XIX wieku. https://bcpw.bg.pw.edu.pl/Content/12406/Styl_Zakopanski_1886_z2.pdf

Inne źródła:

https://nagoralskanute.wordpress.com/2014/03/10/uklady-funkcjonalne-chalup-na-podhalu/

https://nagoralskanute.wordpress.com/tag/domy-goralskie/

sobota, 8 czerwca 2024

Cziczmany, wieś wołoska- pasterska (cz.2)

 

Znalazłam jeszcze trochę informacji na temat powstania wioski. Uważa się, że pierwsi jej mieszkańcy pobudowali domy nad rwącym potokiem w pierwszej połowie XIV wieku, ale tak, jak już wspomniałam, pierwsze zapiski o wsi Cziczman (nie Cziczmany), pochodzą z 1272 roku. Ci, którzy zbudowali wieś w XIV  wieku, prawdopodobnie przybyli z Bułgarii. I to by mi się zgadzało ze wzornictwem w cziczmańskich haftach- bardziej bałkańskim, niż z tym z pasma Beskidu Śląskiego i Beskidów morawskich, nawet Podhale ma inne wzory. Ale Cziczmany mają tradycję wołoską/wałaską, dlatego można też powiedzieć, że zasiedlili je migrujący z południa Wołosi.  Mogło też tak być, że migrujący potomkowie Wołochów zeszli na południe ze słowackiej Kisucy. 

 Wśród malowanych domów w Cziczmanach, bardzo charakterystyczny jest Dom Radenov (duży piętrowy budynek). 

W jego izbach na parterze i piętrze,  znajduje się stała ekspozycja, poświęcona miejscowej kulturze. Natomiast w domu numer 42 (niewielki malowany dom z drugiej strony ulicy głównej), w 1992 roku udostępniono ekspozycję „Mieszkanie ludowe”, która reprezentuje życie w Cziczmanach na przełomie XIX i XX wieków. Są to urządzone izby odzwierciedlające typowe życie mieszkańców domu.

W Radenovym Domu jest kasa biletowa, gdzie można kupić bilet, by zwiedzić oba obiekty. Przed nami weszła polska grupa, która miała słowacką przewodniczkę. Ta z kolei w ogóle nie mówiła po polsku, ale mówiła na tyle głośno, bym nie słyszała swoich myśli. Wprawdzie mogliśmy jej posłuchać (ale głupio było by stanąć obok grupy, która tej przewodniczce zapłaciła, a my cwaniacko za darmochę dostalibyśmy informacje), zdecydowaliśmy jednak rozpocząć zwiedzanie ekspozycji od pięterka. Schody wąskie, bardzo strome, bo piętro położone dosyć wysoko, pokonaliśmy  sapiąc, człapiąc i dotarliśmy do „skarbów”. Przynajmniej mnie pewnie zaświeciły się oczy na widok wszystkiego tego, co pozostawili po sobie mieszkańcy przedwojennych (II wojna światowa i jeszcze bardziej w tył czasu) Cziczmanów. I od razu mówię, wielki ukłon w stronę ludzi, układających eksponaty i dzielących je tematycznie w kilku izbach. Już dawno nie widziałam tak czytelnej, dobrze osadzonej w czasie ekspozycji.

Dzięki temu, w każdej izbie, można przechodzić, w określonej kolejności, od gabloty do gabloty, od eksponatu do eksponatu, kreśląc sobie wizję jego zastosowania. Wszystko starałam się wolno sfilmować, ale na karku miałam oddech innych zwiedzających, dlatego nie mogłam sobie siedzieć w danej izbie w nieskończoność, choć bardzo mi się jeszcze tam chciało pozostać. I następny ukłon, tym razem w stronę zwiedzających, bo naprawdę starali się nie przeszkadzać w filmowaniu, nie włazili w kadr i spokojnie czekali, aż skończę.

 Pierwszy film ukazuje wszystko to, co związane jest z szałaśnictwem- hodowlą oraz wypasem owiec, wyrobem serów czyli to, co związane jest z tradycją wołoską. W izbie znajdowały się laski pasterskie, wyprawione skóry owcze, w gablotach drewniane formy na sery, pięknie rzeźbione- takie „rzeźbione” oscypki można kupić w polskich Tatrach, czy w Beskidach. Jednak w Cziczmanch oscypków nie wyrabiano, a formy służyły do wyrobu owczej bryndzy.  Podobne drewniane formy służyły w gospodarstwach jako pojemniki na masło wyrabiane w domu. Jeszcze w naszym gospodarstwie wkładaliśmy masło do takich drewnianych foremek, które stawiało się do pojemnika z zimną wodę w zimnym pomieszczeniu- taka swoista lodówka.

Spodobały mi się stojące w kącie „bukłaki”. Zgrabne, fajnie zdobione. nie wiem, czy nazwałam je właściwie.


Ich kształt nawiązuje do naczyń, stosowanych na Bałkanach. Skopki, łyżki, chochle, misy,  stojaki czy praski do sera (wszystko drewniane lub metalowe), cały ten sprzęt stosowali pasterze cziczmańscy do wyrobu serów. Nawet waga do ważenia serów znalazła się wśród eksponatów.

 

Najbardziej podobała mi się kolekcja nabieraków do żętycy* i wiszące w kącie zbyrcoki (metalowe charakterystyczne w kształcie dzwonki, które wiązało się owcom na szyi- idąc za  dźwiękami zbyrcoka można było znaleźć zagubione zwierzę) oraz fujarki. 

Zdjęcie z Internetu- zrobiłam mało zdjęć, bo głównie filmowałam. 

Pod koniec filmu ukazane są małe krzesełka, na których siedzieli pasterze podczas dojenia owiec. W izbie znajduje się również kilka reprodukcji starych fotografii, przedstawiających cziczmańskich pasterzy.

W Cziczmanach z owczego sera wyrabiano głównie bryndzę**. Trochę o tym serze- nazwa pochodzi z języka rumuńskiego brânză i oznacza dosłownie „ser”. Zachowała się również łacińska nazwa vlgo Brenda- Bryndza ludowa. Jest to miękki, ugniatany i solony ser owczy, wytwarzany z podstawowego grudkowatego owczego sera Produkowany jest na Słowacji, w Rumunii, w Polsce, w Ukrainie i w Bułgarii. Spożywany jest również w Czechach, Austrii i w Niemczech. Podstawowym warunkiem powstania wysokiej jakości bryndzy, jest dobra aromatyczna pasza. I jakby na to nie spojrzeć, takiej dobrej paszy nie brakuje na górskich halach, pod warunkiem, że tych hal jest wystarczająco dużo do wypasu owiec.

Owce rasy wołoskiej- zdjęcie z Internetu***
 Bryndza- mówi się, ze jest ona słowackim złotem

 I jeszcze trochę o wyrobie bryndzy- najpierw trzeba skwasić dobre słodkie mleko owcze, potem trzeba to skwaśniałe mleko  doprowadzić do grudkowatej formy (wysuszyć). Potem sery sortuje się i myje wodą. Następnie trzyma się ser w kadziach w temperaturze nie przekraczającej 20 stopni (dawniej prawdopodobnie trzymano go skopkach, w budynku stojących obok szałasu, gdzie było dosyć chłodno). Gdy ser dojrzeje, ściąga się z niego skórkę, wyciska się z niego nadmiar serwatki i rozgniata. Miąższ soli się i rozgniata na wałkach- powstaje bryndza. Ser był środkiem płatniczym, serem handlowano, sery liczono od liczby owiec i tyle serów dawano ich właścicielowi, ile „wyprodukowano” z ilości mleka tych owiec.

Wyrabiano również bundz****

A tak wyglądało życie pasterzy wołoskich

„Wędrujące grupy zaczęły się osiedlać i przeszły z pasterstwa do gospodarki rolno-hodowlanej, zakładając wsie na prawie wołoskim. Całorocznym wypasem tzw. bydła wołoskiego, czyli owiec, kóz i sporadycznie bydła na pastwiskach letnich i zimowych zajmowali się już tylko pasterze. Pozostała ludność prowadziła osiadły tryb życia, uprawiając małe skrawki ziemi. Taka forma pasterstwa, nazywana transhumancją, poprzedzała powstanie szałaśnictwa, w którym wypas zwierząt prowadzony przez zawodowych pasterzy stał się zajęciem sezonowym. Szałaśnictwo cechował więc zorganizowany letni wypas na wspólnych pastwiskach wysokogórskich z równoczesnym wypasem indywidualnym w pozostałym okresie na własnych pastwiskach.

Rozkład zajęć i jadłospis na szałasie były bardzo monotonne. Około godziny 3 rano wstawał baca, aby przerobić na ser mleko z wieczornego udoju i zagotować żętycę na śniadanie. Po porannym dojeniu owiec jedzono śniadanie (chleb z masłem popijany żętycą, czasami ser) i wyganiano owce na pastwiska. W południe pasterze przyganiali zwierzęta, doili, jedli obiad (najczęściej ser ze śmietaną lub żętycą) i po posiłku wracali na bliżej położone pastwiska. Po wieczornym udoju był czas na wieczerzę (chleb z żętycą), sprzątano szałas i po krótkim śnie, przed świtem rozpoczynano nowy dzień pracy. Kiedy na tych terenach zaczęto uprawiać ziemniaki (gwarowe nazwy: kompery, grule, rzepy, swapki) zaczęły się one pojawiać w menu pasterzy.” Należy dodać, że późnym latem, pasterze sprowadzali stada owiec na tereny nizinne, wypasowe i pod koniec września (termin  zależał od rejonu, z którego stada schodziły) wracano do wsi, gdzie następował rozsód owiec, które wracały do właścicieli. Czy tak postępowano w Cziczmanach nie wiadomo- raczej nie, bo wieś otoczona górami, a do najbliższych nizin były setki kilometrów. Można jeszcze przyjąć, że jesienią wypasano owce na łęgach przyrzecznych, wzdłuż dolin.


* " Żętyca (żentyca, zyntyca) gotowana serwatka z mleka owczego, pozostała po wyrobie sera owczego (oscypka, bundzu), może być słodka albo kwaśna. Ma barwę biała lub kremową, jest gęsta, pływają w niej małe kawałki sera. Tradycyjnie na hali służyła jako podstawowy pokarm pasterzy. Warstwa zbierająca się na górze jest tłustsza (tzw. hurda/gurda) i uchodziła za najsmaczniejszą i najbardziej pożywną. To co pozostawało po zdjęciu łyżką hurdy przeznaczano na pokarm dla psów pasterskich.  Na przełomie XIX/XX wieku była uważana za świetne lekarstwo na gruźlicę."

** "Bryndza to miękki ser podpuszczkowy produkowany z mleka owczego (obecnie najczęściej z mieszanki owczego i krowiego), niewątpliwie jest to najbardziej rozpoznawalny słowacki artykuł spożywczy. Bryndza w kuchni słowackiej wykorzystywana jest od dawna, jest częścią składową np. demikátu, czyli kremowej zupy bryndzowej, bryndzowych haluszek czy pierogów, obecna jest w wielu pastach i wytrawnych wypiekach.
 
Obecne w wielu językach słowiańskich słowo bryndza jest słowem pochodzenia rumuńskiego, wywodzi się od słowa brânză, które oznacza po prostu ser. Słowo to do Europy środkowej dotarło wskutek tzw. wołoskiej kolonizacji, która miała miejsce od XIV do XVII wieku. 
 
Pierwsze wzmianki o bryndzy na Słowacji pochodzą z roku 1470, kiedy to hrabia V. Mölstein upoważnia sołtysa Ladislava Valacha, do zasiedlenia opuszczonego folwarku, za co był on zobowiązany płacić hrabiemu co roku określoną liczbę owiec i bryndzy.  Pierwsze wzmianki o bryndzy w Polsce pochodzą z XVI wieku, a dokładniej z 1527 roku, z urzędowych pism krakowskich. Bryndza była tam wspominana jako środek płatniczy.[1]
 

Bryndza to tradycyjny słowacki produkt, który został stworzony z potrzeby przetworzenia świeżego mleka owczego. Zaczęto ją produkować (najpierw w warunkach domowych) po przybyciu Wołochów, czyli od XV wieku. W XVIII wieku w kilku słowackich miastach powstały manufaktury. Najstarsza powstała w 1787 roku w Detve, założona została przez Jána Vagača. Obecnie najstarsza i wciąż funkcjonująca firma produkująca bryndzę znajduje się w Zvolenskej Slatine, została założona przez Petera Moleca w 1797 roku i była drugą manufakturą, jaka powstała na Słowacji. W XIX wieku sławna była bryndza z Brezn" 

 *** "Owca domowa - wołoska (Ovis ammon f. aries) to pierwotna rasa owiec hodowana na mleko, mięso i grubą wełnę, która przybyła na nasze tereny wraz z kolonizacją wołoską w XV-XVI wieku. Owce są mniejsze, ważą 35-40 kg, a barany 45-55 kg. Głowy obu płci zdobią rogi, zatem owce na pierwszy rzut oka przypominają barany."

Na czym polega specyfika tej rasy?

Przede wszystkim ma rogi. Wszystkie owce tej rasy są rogate, często są to duże i powykręcane rogi. Owcę z dużymi rogami na boki nazywa się „kornuta”, a „siuta” to owca bez rogów. Gazdowie rozpoznawali kiedyś swoje owce po rogach albo po tzw. „masce”, czyli wyrazie i tak też je nazywali: Wielkooka, Mucha, Bielica.

Kolejnym wyróżnikiem tej rasy jest łatwość chodzenia w trudnym terenie, która ukształtowała się naturalnie. Hodowla nie była kiedyś na takim poziomie jak dziś, a owce wypasano w trudno dostępnych miejscach, musiały sobie radzić."

****" Bundz (bunc) słodki ser w kształcie bochenka, o cienkiej, czystej, pokryty nalotem białej pleśni na skórce, powstający z mleka owczego, nie wędzony i nie solony, produkt wyj­ściowy do robienia oscypków. Ser ma miękką konsystencję z występującymi pęcherzykami powietrza wewnątrz (oczkami). W smaku jest lekko kwaśny, może być orzechowy, raczej łagodny. Powstaje w wyniku dodania podpuszczki do mleka (klagu). W wyniku sklagowania mleko się ścina i powstają gródki sera (skrzep), które baca rozbija ferula na mniejsze by pozbyć sie z nich serwatki, a następnie wyjmuje rękami. Masa serowa odcieka z serwatki na chuście (grudzionce) przez ok 24 godziny, a następnie dojrzewa i fermentuje co powoduje powstawanie oczek wewnątrz masy serowej. Z bundzu, poddanego dalszej obróbce powstają oscypki. "

Ech... kromka chleba z domowym masłem, plastrem bundzu i polana miodem (czasem dodawałam jeszcze plastry zielonego ogórka)- takie mam wspomnienie z dzieciństwa. Bundz przywoził mój ojciec z Brennej, gdzie go pasterze wyrabiali (Brenna ma bardzo stare tradycje wołoskie). 

C.d.n.

Źródła: 

https://szlakwoloski.eu/kultura-woloska/dziedzictwo-kultury-woloskiej/produkty-pasterskie

 https://www.visitliptov.sk/pl/nieznany-liptow/owca-woloska-i-jej-znaczenie-dla-liptowa/

https://beletria-sk.translate.goog/encyklopedia-literatury/index.php?pojem=Bryndza&_x_tr_sl=sk&_x_tr_tl=pl&_x_tr_hl=pl&_x_tr_pto=sc

https://wspolnota.org.pl/news/zycie-na-wypasie

 https://www.slowacystka.pl/2021/05/bryndza-slowackie-biale-zloto.html?m=0

czwartek, 6 czerwca 2024

Ooooooo, ja cierpię dolę... czyli jak prof. Miodek język śląski na język polski "reformował".

 

W nawiązaniu do zawetowania Ustawy o uznaniu języka śląskiego za język regionalny przez pożalsięboże prezydenta Dudę .

 


Dla tych, co to ciągle twierdzą, że język śląski nie jest autonomicznym językiem regionalnym i dla tych, dla których pan Miodek jest   autorytetem w kwestii języka polskiego. Tak, w kwestii języka polskiego, ale nie śląskiego (za jaki chciałby  i  tu uchodzić)- dla mnie ten językowy autorytet przestał istnieć- zbyt wiele ma kompromitujących go, jako naukowca, wpadek metodologicznych i merytorycznych.

 

I jak zawsze, przytaczając jakiś artykuł, piszę- to jest moje zdanie, zgadzam się z autorem tej  polemiki prowadzonej z panem Miodkiem, ale każdy ma prawo mieć odmienne, od naszego,  na ten temat. Jednak najpierw trzeba przeczytać dokładnie  cały artykuł i spróbować zrozumieć, dlaczego pan Miodek myli się.

 

G"Grzegorz Kulik: Archanioł nigdzie nie przyfurgoł, czyli jak bardzo prof. Miodek mylił się w sprawie języka śląskiego

W ostatnich tygodniach często cytowany i przedrukowywany jest wywiad, którego Jan Miodek udzielił Teresie Semik w „Dzienniku Zachodnim” w 2011 roku. Ponieważ tekst ten po trzynastu latach nadal działa na szkodę Ślązaków, postanowiłem go omówić, żeby wykazać zupełną nieprawdziwość tez w nim zawartych oraz fakt, że prof. Jan Miodek jest osobą niekompetentną do wypowiadania się na temat języka śląskiego.

Zdaję sobie sprawę z tego, że prof. Miodek w późniejszych latach zrobił pół kroku wstecz ze swoimi twierdzeniami, ale nigdy wprost nie odżegnał się od tego wywiadu, dlatego nadal jest brany na sztandary przez adwersarzy języka śląskiego jako regionalnego i nadal jest za swoje słowa odpowiedzialny.

Dwa razy dwa jest pięć

Prof. Miodek mówi: Oczekiwanie ode mnie, że ja powiem: »Tak, śląszczyzna nadaje się do kodyfikacji w piśmie« jest takim samym zadaniem, jakie by postawiono matematykowi żądając udowodnienia, że czasem dwa razy dwa jest pięć”.

Popełnia on tutaj kardynalny błąd albo świadomie manipuluje. Matematyka jest nauką ścisłą, dającą dokładne i zawsze identyczne odpowiedzi. Dwa razy dwa równało się cztery pięć tysięcy lat temu dokładnie tak samo jak dziś. Jednak pięć tysięcy lat temu nikt nie słyszał o języku polskim, który jest obiektem pracy oraz źródłem fascynacji i autorytetu Miodka. Dlaczego więc dziś można być badaczem polskiego, a kiedyś nie? Bo grupa ludzi się umówiła, że jest język polski, po czym stworzyła jego odmianę standardową, by następnie prof. Miodek mógł się nad nią rozwodzić. Wystarczyłoby się jednak cofnąć o tysiąc lat i Miodek ze swoją wiedzą i opiniami byłby nikim. To dlatego, że językoznawstwo nie jest nauką ścisłą i zależnie od kontekstu może dawać różne odpowiedzi. Stawianie go obok matematyki jest skrajnie nieuczciwe.

Prof. Miodek mówi: „Cała ta dyskusja o śląskim języku w piśmie jest żenująca i dlatego starałem się zachować neutralność. Kiedy jednak słyszę, że na Śląsku atakuje się ludzi uważających inaczej, to trudno jest zachować spokój”.

Kogo się atakuje? Kogo się atakowało w 2011 roku? Doskonale pamiętam, jak w tamtych czasach odsądzano kodyfikatorów od czci i wiary. Nazywano ich separatystami, folksdojczami, zdrajcami, renegatami albo kazano się wynosić za Odrę. Zresztą w 2024 wystarczy otworzyć media społecznościowe, żeby przeczytać te same rzeczy. Więc kto tu kogo atakuje? Być może Miodek jest przyzwyczajony do tego, że wszyscy wokół niego się z nim zgadzają, dlatego nie radzi sobie sobie po prostu z próbami dyskusji i odbiera je jako ataki. Przykro mi, ale to nie jest nasz problem. A mówienie, że „dyskusja o śląskim języku w piśmie jest żenująca” dobitnie świadczy o tym, że profesor posługuje się nacjonalistycznymi dogmatami i nie przyjmuje, że każdy kod można zapisać. Śląski nie jest wyjątkiem.

Polska nauka przeczy Miodkowi

Prof. Miodek mówi: „Jedna z tych zatroskanych osób mówi do mnie: »No przecież my zawsze rzykali po polsku. Teroz momy nie rzykać po polsku?«. To pokazuje, że myślący Ślązak miał zawsze oficjalną odmianę swojej mowy regionalnej i tą oficjalną odmianą była polszczyzna ogólna. Tak było przez wieki i tak jest dziś”.

Po pierwsze, prof. Miodek podaje argument anegdotyczny, że jakaś jedna osoba do niego zadzwoniła. Nie zrobił badań, nie zorientował się w temacie, tylko usłyszał coś od jednej osoby, która – notabene – nie za bardzo sobie radzi z mówieniem po śląsku, skoro mówi „przecież”, zamiast „przecã”. Druga sprawa: Ślązacy przez wieki swoją mowę nazywali „po polsku”. Nawet moja ōma po trzydziestu latach w Hesji rzuciła jednego dnia: „Jŏ już tyla lŏt w Niymcach miyszkōm, a jŏ durch dobrze po polsku gŏdōm”. To też jest argument anegdotyczny, ale zapraszam do rozmowy z tysiącami starych Ślązaków, którzy moje słowa potwierdzą. Osoba przywołana przez Miodka prawdopodobnie nie rozumiała, o co chodzi. Toć, dycki my rzykali po polsku. Po naszymu polsku. Niżej to udowodnię.

Prof. Miodek w powyższej wypowiedzi twierdzi też, że Ślązak miał zawsze oficjalną odmianę swojej mowy regionalnej i tą oficjalną odmianą była polszczyzna ogólna. Jak to się ma do tego, co pisała prof. Alina Kowalska, absolutnie czołowa badaczka oficjalnych dokumentów Górnego Śląska z minionych wieków, która w artykule „Sytuacja językowa na Górnym Śląsku w okresie habsburskim” pisze „Wprowadzając w XVI w. do pism urzędowych język polski, posłużono się jego regionalną odmianą śląską”? Jak to się ma do tego, co pisał Stanisław Rospond w pracy „Protokolarz miasta Woźnik”, gdzie czytamy: „Po »nieliterackiej« pisowni protokołów należy oczekiwać »nieliterackiej« wymowy, tzn. odzwierciedlającej lokalne naleciałości fonetyczne […]”?

Zatem badania polskich właśnie naukowców wskazują, że Ślązak nie miał „zawsze” polszczyzny ogólnej jako oficjalnej odmiany swojej mowy. Kowalska pisze okrężnie o „regionalnej odmianie śląskiej”. Rospond nazywa lokalną wymowę „naleciałością”, choć przecież lokalna wymowa jest oryginalna, wyuczona w domu. Ci ludzie raczej po prostu pisali po śląsku z polskimi naleciałościami; czasem większymi, czasem mniejszymi. Więc nie, panie profesorze Miodek, Ślązacy nie mieli „zawsze” polszczyzny ogólnej jako oficjalnej odmiany swojej mowy i nie „było tak przez wieki”.

Ślązaków w stronę polskiego języka ogólnego pchnęli Niemcy w XIX wieku. Stało się tak, ponieważ Niemcy twierdzili, że Ślązacy nie mówią po polsku, tylko posługują się językiem zepsutym i bezwartościowym, mieszanką polsko-niemiecko-czesko-morawską, dla której nie ma ratunku i Ślązacy muszą się nauczyć cywilizowanego języka, czyli niemieckiego. W niemieckiej terminologii XIX wieku język śląski nazywano „Wasserpolnisch” i było to określenie nacechowane ekstremalnie negatywnie. Reakcją Ślązaków na takie traktowanie ich języka była teza, którą sprowadzała się do stwierdzenia: „Wasserpolski to tak samo dobry język jak każdy inny polski”.

Śląski gburowaty, nieudolny, ubogi...

Ksiądz Michał Przywara, badacz języka śląskiego z przełomu XIX i XX w., pisał w „Narzeczach śląskich”: „Niemcy twierdzą, z największą pewnością siebie, że język śląski jest gburowaty, gruby, nieudolny, ubogi, tak że do wysłowienia jakiej lepszej myśli musi się zapożyczyć u Czechów, Niemców i Bóg wie kogo. Te wszystkie ujemne przymioty się skupia w wyrazie »wasserpolnisch«. Wasserpolnisch jest przypuszczeniem, twierdzeniem i matematycznym dowodem, jest to pewnik, na który ministrowie w Berlinie i politycy w kneipach przysięgać gotowi. A czemu? Bo tak powiadają, więc tak jest, nie tylko tak jest, ale tak być powinno, musi tak być, aby Ślązacy wzgardą i nienawiścią do swego języka się przejęli”.

Pisał w 1894 roku Karol Myśliwiec w broszurze „O bogactwie i piękności polskiego języka Ślązaków”: „Przecież przywykliśmy do tego, że przeciwnicy nasi, albo zresztą ludzie, powierzchownie ślązkie stósunki znający, mówią o wielkim u nas braku wyrazów, a więc o ubóstwie i niedoborze języka z jednej, i o gburowatości i nieudolności jego z drugiej strony”. A dalej: „Mnie […] będzie chodziło o to dowieść, że język nasz, który już niektórzy ludzie za wcale nie polski okrzyczećby chcieli, jest tak samo czystopolskim i ma tak samo swoje zalety, jak język Wielkopolan, Krakowian lub Warszawian i że jako taki możemy go słusznie nazwać pięknym i bogatym”.

Podobne twierdzenia można znaleźć w numerze 124/1896 „Nowin Raciborskich” w artykule „Nie ma mowy wasserpolskiej!”:

„[...] dr. G. umyślnie czy nieumyślnie przedstawia rzecz tak, jakby jedynie w języku polskim i to też tylko na Górnym Szląsku zachodziła różnica między tak zwanym językiem pisanym, uczonym w szkołach, a językiem ludowym. [...] Taka różnica zachodzi nie tylko u Polaków, ale w ogóle u każdego narodu, także u Niemców. Ani Niemiec z Dolnego Szląska lub z Pomorza, ani Brandenburczyk, Meklenburczyk lub Westfalczyk nie mówią takim językiem, jaki w szkole wykładają, lecz językiem ludowym, którego człowiek nieoczytany z ledwością zrozumie, a jednak ich język jest także niemieckim. Prawda, że język polski na Górnym Szląsku zawiera w niektórych okolicach wiele wyrazów niemieckich, ale czy język niemiecki w okolicach, gdzie się Niemcy stykają z inną narodowością, n. p. w Alzacyi i Lotaryngii, jest wolny od przymieszek zaczerpniętych z języka, którym ów sąsiedni lud włada? Ktoby chciał być sprawiedliwym, musiałby powiedzieć wedle tych samych zasad, że język, którym Niemcy mówią w Alzacyi i Lotaryngii, jest »wasserdeutsch«, — a jednak żaden Niemiec tego nie powie”.

Zatem Ślązacy dopiero w drugiej połowie XIX wieku, w obliczu ataków germanizatorów, zwrócili się ku polskiemu językowi standardowemu, wychodząc z założenia, że skoro Niemcy mają inny język pisany, a inny mówiony, podobnie będzie w polskich realiach.

Archanioł przyfurgoł do frelki Maryjki?

Prof. Miodek mówi: „Można w żartach przetłumaczyć nawet Biblię i powiedzieć: »Archanioł Gabryjel przyfurgoł do frelki Maryjki i Jej pedzioł, co bydzie miała karlusa, kierymu nado imie Jezus...«. Można przy tym rechotać ze śmiechu, jak rechoczą moi koledzy z Warszawy, Wrocławia czy Poznania, kiedy im takie śląskie zdania wygłaszam”.

Haha, no jak śmiesznie, gdy się odpowiednio ustylizuje język. „Archanioł Gabriel przyfrunął do panienki Marysi i Jej powiedział, że będzie miała młokosa, któremu nada imię Jezus”. Jakże niepoważnie brzmi ten polski język, prawda? Zupełnie się nie nadaje do tłumaczenia Biblii.

Na pytanie: „Modlitwa »Ojcze nasz...« nigdy nie była zamieniana na wersję gwarową?” Miodek odpowiada: „Nigdy. Pierwszy druk polski z modlitwami »Ojcze nasz...«, »Zdrowaś Mario...«, »Wierzę w Boga...« powstał na Śląsku pod koniec XV wieku. A teraz po śląsku będziemy mówić »Łojcze nas...«? Śląscy biskupi, wielu księży mówią mi, że nie wyobrażają sobie kazania po śląsku ani mszy po śląsku, bo ona nigdy po śląsku odprawiana nie była".

Po pierwsze w tym druku nie ma „Ojcze nasz”, tylko „Otcze nasz”, nie ma „Zdrowaś Mario”, tylko „Zdrawa Maria” i nie ma „Wierzę w Boga”, tylko „Wiarze w Boga”. Zwracam na to uwagę, ponieważ polskość tego druku jest tylko umowna. Nie są to teksty w literackim języku polskim. Typowe myślenie w Polsce polega na tym, że gdy się powie „polski druk z XV wieku”, to ludzie to odbierają, jakby to był druk we współczesnym polskim języku literackim. Stare druki są tylko i aż podobne do dzisiejszego polskiego i ich polskość zależy od przyjętych kryteriów. Tak samo prawdziwe byłoby stwierdzenie, że są to stare teksty w języku śląskim.

Nigdy w kościele nie mówiono po śląsku?

Prof. Miodek pyta też, czy teraz będziemy mówić „Łojcze nasz”. Gdyby zajrzał na stronę 129 pierwszego tomu słownika „Der Wortschatz der Polnischen Mundart von Sankt Annaberg”, to znalazłby tam całość „Ojcze nasz” i „Zdrowaś Mario” zapisane alfabetem fonetycznym (nie potrafię go tutaj przytoczyć, ale można samodzielnie zweryfikować) i oto czytamy „Łojcze nasz”. Coś takiego!

Odstąpię tu od kolejności i najpierw zajmę się twierdzeniem, że msza nigdy po śląsku nie była odprawiana. Po pierwsze należy pamiętać, że do 7 marca 1965 roku liturgia była odprawiana po łacinie i zmienił to Sobór Watykański II. Profesor Miodek miał wtedy 19 lat, więc dla niego polskość mszy też nie jest wieczna. Założę się, że jeszcze 6 marca 1965 roku mszy po polsku też sobie nie wyobrażał.

Do 1965 roku podczas mszy w języku lokalnym było kazanie, czytanie ewangelii, modlitwy i śpiew wiernych. Miodek – znowu anegdotycznie – twierdzi, że „wielu” księży mu mówi, że „nie wyobrażają sobie kazania po śląsku”. To bardzo ciekawe, biorąc pod uwagę to, że w numerze 25/1891 „Nowin Raciborskich” czytamy: „Dziecko nauczy się w domu rodzicielskim zepsutego lub zaniedbanego dyalektu górnoszlązkiego. W szkole i często w kazaniach słyszy tę samą mowę zepsutą”. Wspomniany wcześniej artykuł „Nie ma mowy wasserpolskiej!” tej samej gazety wskazuje do tego: „Nie pojmujemy przeto wcale a wcale, jak może człowiek rozsądny powiedzieć, aby wykładanie prawd religii w języku górnoszląskiem miało być obniżaniem i bezczeszczaniem wiary. Na takie zdanie może się zdobyć tylko ślepa zaciekłość przeciwko językowi polskiemu. Wszakże wieki całe opowiadano u nas w tym języku wzniosłe prawdy wiary w kościele i w szkole, a czy u nas wiara się obniżyła lub zbezczeszczoną została? Przeciwnie!”.

Dziesięć lat przed udzielonym przez Miodka wywiadem ukazało się opracowanie prof. Jadwigi Wronicz pod tytułem „Kazania cieszyńskie z XVIII wieku ks. Henryka Brauna”. Są to kipiące najwyższej klasy retoryką i krasomówstwem kazania po śląsku. Prof. Miodek i przywoływani przez niego księża mogą sobie do nich zajrzeć, żeby mieć wgląd do tego, jak wyglądał język kazań na Śląsku w dawnych czasach. Może wtedy będą mogli sobie wyobrazić kazanie po śląsku.

Platon był z Ostrołęki

Na pytanie: „Nie można w gwarze śląskiej wypowiedzieć abstrakcyjnych, filozoficznych treści?” Miodek odpowiada: Nie można, bo brzmi to groteskowo. Może być językowo ciekawe i niegroteskowe coś, co prymarnie zostało w tym języku wytworzone. Kiedy ks. prof. Józef Tischner pisze o Platonie po góralsku, odbieram to pierońsko sztucznie. Mówię po śląsku »pierońsko sztuczne«, przy całym szacunku dla Tischnera”.

Groteskowość jest kategorią naukową, czy może raczej osobistym odczuciem kogoś, kto ewidentnie jest uprzedzony wobec języka śląskiego? Warto poza tym zwrócić uwagę, że Miodek mówi, że coś musi być „prymarnie” w danym języku wytworzone, po czym podaje przykład Platona. Platon pisał po polsku? Może był z Ostrołęki? A Cyceron na pewno wychowywał się w ziemiańskiej rodzinie ze Szczaworyża. Rozumiem, że dzieła obu były „prymarnie wytworzone” w języku polskim, skoro po polsku nie brzmią Miodkowi groteskowo.

Prof. Miodek mówi: „Jeśli powiem po śląsku »ewidyntny«, »permanyntny« zamiast ewidentny i permanentny, to będzie groteska. Schodzimy na tak żenujący poziom tych dyskusji, że zaczynam się wstydzić”.

A dlaczego niby miałaby to być groteska? Czy słowa „ewidentny” i „permanentny” są jakimiś rdzennie polskimi słowami, czy może raczej internacjonalizmami zapożyczonymi z łacińskich „evidens” i „permanens”, obecnymi właściwie w każdym języku europejskim? Dlaczego według Miodka śląski jest jakiś wyjątkowy i w nim te zapożyczenia miałyby nie funkcjonować? Jeżeli mu nie przeszkadzają w innych językach, a w śląskim tak, to znaczy, że jest zwyczajnie uprzedzony.

Naiwność połączona z fanatyzmem

Prof. Miodek mówi: „[…] nikt tej kodyfikacji nie wykona. Te dążenia są naiwnością połączoną z fanatyzmem. Myślę, że znajdą się językoznawcy gotowi na wszystko. Ja umywam ręce. Jak Piłat. I wątpię w kompetencje historyczno-językowe tych gotowych na wszystko”.

I znowu opinie wynikające z uprzedzeń. Każdy inny język można skodyfikować, tylko śląskiego nie. Bo śląski to specjalny kod, który nie ma prawa istnieć na papierze, nie ma prawa być tworzywem literackim, najlepiej żeby w ogóle nie był używany poza jakimiś cepeliowymi konkursami gwary.

Wątpi on też w kompetencje historyczno-językowe kodyfikatorów. Wyżej wykazałem za pomocą tekstów polskich naukowców i polskich aktywistów, że tak naprawdę to Jan Miodek jest niekompetentny w tych sprawach. Po jakiej stronie jest więc ten fanatyzm?

Prof. Miodek mówi: „Powtórzę za Henrykiem Borkiem, Ślązakiem z Jędryska, dziś części Kalet, który 40 lat temu napisał – a ja to potwierdzam – nie ma ani jednej cechy dialektu śląskiego, która by go różniła od innych dialektów, w aspekcie historyczno-językowym. Wszystko to, co jest na Śląsku, jest gdzie indziej.[…] Proszę nie przesadzać z jakąś niewyobrażalną odrębnością śląszczyzny. W gruncie rzeczy nie ma ani jednej cechy gramatycznej tylko śląskiej. Ani jednej. One są wspólne dla wszystkich dialektów”.

A ja mogę powtórzyć za prof. Alfredem Zarębą, autorem m.in. „Atlasu językowego Śląska”, który w pracy „Śląskie teksty gwarowe” pisał: „[...] istotą odrębności dialektów śląskich jest określony zespół cech wymawianiowych, w takim układzie typowy dla Śląska i poza nim nie spotykany”.

Naprawdę nie potrafię zrozumieć mentalności stojącej za tego typu argumentacją. Każdą cechę języka śląskiego bierze się oddzielnie i twierdzi albo że gdzieś tam pod Tłuszczem jest taka sama cecha, albo że pięćset lat temu po polsku też tak mówiono. Co z tego? Czy samolot jest samochodem, bo też ma kółka? Liczy się całość, a nie pojedyncze cechy. To twierdzenie, że śląski to tak naprawdę archaiczny polski też nie wytrzymuje zderzenia z logiką. Czy to znaczy, że polski to archaiczny czeski, bo w polskim zachowały się samogłoski nosowe „ą” i „ę”, które w czeskim zanikły? Bądźmy poważni. Porównuje się obecny stan dwóch języków, a nie wybiera sobie á la carte, byle tylko pod nacjonalistyczną tezę pasowało.

Kodyfikacja krzywdą dla gwar

Miodek mówi: „Jest konflikt między rozsądkiem a jego brakiem, między znajomością historii dialektu śląskiego i nieznajomością tej historii”.

Dokładnie tak, tylko że te brak rozsądku i nieznajomość historii nie są po stronie ludzi krytykowanych przez Miodka.

Miodek mówi: „Kapitałem dialektu śląskiego jest jego mozaikowość. Na ten dialekt śląski składa się kilkadziesiąt gwar. Próba kodyfikacji będzie zawsze z krzywdą dla którejś z tych gwar. Nie dajmy się zwariować”.

Nie. Język standardowy przynosi szkodę tylko w polskiej rzeczywistości, to znaczy takiej, w której wszyscy mają mówić jak książka. My chcemy stworzyć dla Ślązaków środowisko nauki inkluzywne, w którym mowa każdego regionu ma stać na pierwszym miejscu, a materiały pisane mają tylko pomagać.

Miodek mówi: „Znam domy śląskie od pradziejów, w których się gwarą w ogóle nie mówi”.

No i? Pewnie się nie mówi, bo polska edukacja tę „gwarę” wytępiła.

Miodek mówi: „Konkurs Marii Pańczyk »Po naszymu, czyli po śląsku« to jest skansen”.

Zgadza się.

Miodek mówi: „Gwara zanika”.

A zanika przez kogo? Przez ludzi, którzy chcą ten język ratować tak, jak potrafią, czy może przez uprzedzonych profesorów, którzy wypowiadają się poza swoimi kompetencjami, a w rozwoju tylko tego konkretnego języka widzą groteskę?

Miodek mówi: „Zmuszą teraz ludzi, żeby się uczyli gwary? Gdzie? Tu mieszka dziś więcej nie-Ślązaków niż Ślązaków”.

W 2011 roku od sześciu lat funkcjonował język regionalny kaszubski i dzieci chodziły na lekcje dobrowolnie. Ale Miodek tego nie wiedział i opowiadał o jakimś zmuszaniu, choć wystarczyło się zorientować w temacie.

Jaki wariant śląskiego byłby literacki?

Miodek mówi: „Czy mam powiedzieć: »widzam tam krowam«, »widzym tym krowym«, a może »widza ta krowa«? Z jakiej racji ma być »widza ta krowa«? Bo ja jestem z Tarnowskich Gór i tak mówię? Opolanin powie: ja chcę, żeby było »widzam tam krowam«, a ktoś z Cieszyna: »widzym tym krowym«. Który wariant wybiorą zwolennicy kodyfikacji?”.

We frazie „czy mam powiedzieć” wyraźnie widać niewolnicze przywiązanie Miodka do polskich ram myślowych. Język standardowy jako język, którym wszyscy mają mówić, funkcjonuje tylko w polskiej rzeczywistości. W żadnym normalnym kraju się nie produkuje użytkowników języka standardowego jako mówionego. Nawet polski język standardowy nazywa się „literacki”. Nie „mówiony”, nie „ustny”, nie „głosowy”. Literacki, czyli służący do pisania. Polacy w którymś punkcie swojej historii o tym zapomnieli i zarżnęli przez to swoje dialekty. My swoich zarżnąć nie pozwolimy. (Interesujesz się Śląskiem? Zapisz się i bądź na bieżąco - https://www.slazag.pl/newsletter)

W 2011 od dwóch lat funkcjonował alfabet ślabikŏrzowy, który zapisuje podaną w przykładzie frazę jako „widzã tã krowã”. Zależnie od tego, jakim wariantem się dana osoba posługuje, przeczyta ona to po swojemu. Specjalnym przypadkiem jest wariant cieszyński, który ma swoją ponadtrzystuletnią tradycję piśmienniczą, a od 150 lat jest zapisywany właściwie bez zmian. Głupio byłoby przyjść do Cieszynioków z ledwo co opracowanym alfabetem i namawiać ich do przejścia na niego. Dlatego – podobnie jak w wielu innych językach – przyjmujemy, że język śląski ma dwa standardy: cieszyński i opolsko-katowicki. W ten sposób Cieszyniocy mogą korzystać z ram, które daje status języka regionalnego, ale tak, jak chcą. A nam nic do tego.

Miodek mówi: „Od wieków dla wielu pokoleń Ślązaków punktem odniesienia była polszczyzna ogólna. Ona integrowała, a w tej chwili ma dzielić?”

Tak, polszczyzna ogólna była takim punktem odniesienia, że artykuł „Nasz język polski” w „Gazecie Górnoszląskiej” nr 31/1880, wydawanej przez wszechpolskich agitatorów z Wielkopolski, zaczyna się słowami: „Z początkiem wydawnictwa naszego, wielu z Górnoszlązaków narzekało na to, iż pisma naszego dobrze nie rozumieją […]”.

Gdy Miodek brzmi jak Ślązak

Prof. Miodek mówi: „Mogę mówić o pewnych błędach powojennej Polski popełnionych na tym terenie. Mogę mówić, że nie można na siłę wymuszać od kogoś deklaracji polskości”.

Wreszcie się zgadzamy, choć „pewne błędy” to eufemizm na miarę Anglika, który pożar swojego domu nazwałby nie najlepszą sytuacją. Poza tym nacjonalistyczne i centralistyczne podejście władz, oczekujące od Ślązaków, że będą z nich Polacy jak z fabryki, nie zaczęło się po 1945 roku, ale już w 1922. Bezmyślność i arogancja wobec Śląska i Ślązaków nie są komunistyczne, ale po prostu polskie. Wojciech Korfanty prawie ćwierć wieku walczył o Polskę na Śląsku, potem tej Polsce wystarczyło pięć lat, żeby z Korfantego-endeka zrobić Korfantego-zaciekłego śląskiego regionalistę, a kolejne dwanaście, żeby go życia pozbawić.

Miodek mówi: „Jeśli ktoś chce powiedzieć: jestem Polak Ślązak albo Ślązak Polak, proszę bardzo. Chce powiedzieć: jestem Ślązak i nic więcej, proszę bardzo. Chce powiedzieć: jestem Ślązak Niemiec albo Niemiec Ślązak, proszę bardzo”.

Tutaj nareszcie Jan Miodek brzmi jak prawdziwy Ślązak.

Żeby kodyfikować, trzeba się znać

Prof. Miodek mówi: „Natomiast proszę ode mnie nie wymagać udowodnienia, że może śląszczyzna jest odrębnym językiem. Proszę ode mnie nie żądać jej kodyfikacji, bo to jest nonsens”.

To prawda. Nie można żądać od prof. Miodka kodyfikacji języka śląskiego, ponieważ żeby kodyfikować język, trzeba być w nim wszechstronnie zorientowanym. Prof. Miodek jest kompetentny jako preskryptywista języka polskiego, ale na języku śląskim się nie zna. Nie udowodni też, że śląszczyzna jest odrębnym językiem, ponieważ wyuczył się językoznawstwa w czasach najgorszego polskiego nacjonalizmu, gdy nauka i dogmaty propagandy wzajemnie się przenikały.

A wyrwanie się z dogmatów jest zawsze trudne, bo wiąże się przyznaniem przed samym sobą, że się było w błędzie."

https://www.slazag.pl/grzegorz-kulik-archaniol-nigdzie-nie-przyfurgol-czyli-jak-bardzo-prof-miodek-mylil-sie-w-sprawie-jezyka-slaskiego