piątek, 29 października 2021

Pisowskie szambo wykipiało nienawiścią

 


"W Sejmie odbyło się pierwsze czytanie obywatelskiego projektu ustawy, określanego przez jego autorów jako "Stop LGBT". Zakłada on między innymi zakaz organizacji marszy równości. Uzasadnienie przedstawił pełnomocnik Komitetu Inicjatywy Ustawodawczej w tej sprawie Krzysztof Grzegorz Kasprzak z Fundacji Życie i Rodzina. Po jego wystąpieniu prowadzący obrady wicemarszałek Sejmu Włodzimierz Czarzasty ocenił, że było to "najbardziej obrzydliwe wystąpienie", jakie w ciągu ostatnich lat swojej obecności w izbie usłyszał. Głosowanie nad projektem odbędzie się w piątek po południu.

Po godzinie 21 w czwartek posłowie w Sejmie przystąpili do pierwszego czytania obywatelskiego projektu ustawy, określanego przez jego autorów jako "Stop LGBT". Chodzi o nowelizację ustawy Prawo o zgromadzeniach oraz niektórych innych ustaw.

Kasprzak w uzasadnieniu do projektu ustawy "Stop LGBT"

Jako pierwszy z sejmowej mównicy głos zabrał Krzysztof Grzegorz Kasprzak, członek zarządu Fundacji Życie i Rodzina, który jest pełnomocnikiem Komitetu Inicjatywy Ustawodawczej w sprawie tego projektu. Zwracał uwagę, że 140 tysięcy obywateli podpisało się pod projektem

- Projekt "Stop LGBT" powstał jako wyraz troski o polskie rodziny i dzieci, wyraz poszanowania dla polskiej konstytucji, w szczególności artykułu 18 - mówił. Jego zdaniem "długofalowym celem lobby LGBT jest zniszczenie małżeństwa i rodziny oraz wszelkiego naturalnego porządku społecznego". - Inicjatorzy projektu oraz jego sygnatariusze odrzucają zasady poprawności politycznej. Nie zamierzamy słuchać oskarżeń lewej strony o mityczną homofobię - mówił Kasprzak.

- Nie zamierzamy przepraszać za sformułowanie ideologia LGBT, bo to rzekomo ludzie, a nie ideologia. Za każdą ideologią stoją ludzie, tak jak stali na przykład za ideologią komunistyczno-nazistowską. Ludzie są nośnikami pewnych idei, czasem są to idee dobre, czasem złe. W przypadku ideologii LGBT są skrajnie złe, gdyż mamy do czynienia z kolejną odsłoną rodzącego się totalitaryzmu - kontynuował.

Według niego "nie da się pozwalać na homopropagandę i zwalczać jedynie jej wypaczeń". - Ona sama ze swojej istoty jest wypaczeniem. Jest nakierowana na atak na cywilizację, na Kościół, na normalnych ludzi. Czasem w przestrzeni publicznej padał głos, że nie można zakazywać, tylko ścigać ekscesy, które czasem się zdarzają. Ostatnie miesiące i lata to seria dowodów na to, że jest to błędne podejście - powiedział.

Kasprzak podczas swojego wystąpienia opisywał również zbrodnie, nie stroniąc od brutalnych opisów. Jak mówił, "jeśli nie zatrzymacie ruchu LGBT już teraz, te historie wydarzą się także w Polsce".

Czarzasty: wysłuchałem najbardziej obrzydliwego wystąpienia w Sejmie przez dwa lata, jak w tym Sejmie siedzę

Kiedy skończył się czas wydzielony na przemówienie Kasprzaka, poseł Grzegorz Braun (Konfederacja) powiedział, że występuje z wnioskiem formalnym o pozwolenie na dokończenie przemówienia, które - jak mówił - było przerywane wiele razy, a jego zakończenie zagłuszone

Prowadzący obrady wicemarszałek Sejmu Włodzimierz Czarzasty (Nowa Lewica) podziękował jednak przedstawicielowi Komitetu Inicjatywy Ustawodawczej za wystąpienie. - Demokracja ma wysoką cenę - powiedział. - Wysłuchałem najbardziej obrzydliwego wystąpienia w Sejmie przez dwa lata, jak w tym Sejmie siedzę - dodał Czarzasty. Następnie posłowie przeszli do pięciominutowych oświadczeń klubów i kół.

Poseł PiS: chcemy, by w naszym kraju działy się rzeczy porządne i które wyrastają z naszej tradycji

W imieniu klubu PiS głos zabrał Piotr Kaleta. - Mnie naprawdę nie interesuje i nikogo normalnego nie powinno interesować, co się dzieje w domach, jeśli chodzi o dorosłe osoby. Nie interesuje nas to. Ale ja sobie nie życzę i wydaje mi się, że nie życzy sobie tego większość naszych obywateli, by takie rzeczy się działy i takie rzeczy oglądały nasze dzieci - mówił.

- Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie. Dlatego musimy zadbać o to, by przesłanie do przyszłych pokoleń było jasne. My chcemy normalności, chcemy, by w naszym kraju działy się rzeczy porządne i które wyrastają z naszej tradycji, z naszych korzeni, z polskości - kontynuował.

- A jeżeli ja słyszę, że my nie jesteśmy krajem postępowym, bo my takich rzeczy nie uznajemy, że jesteśmy średniowieczem, to tak, ja chcę być w średniowieczu, ponieważ to jest normalny czas naszej ludzkości - ocenił Kaleta. Powiedział, że rozpatrywany w czwartek projekt "być może w tej formule nie jest doskonały i powinien trafić do komisji sejmowych". - Będziemy wnioskować, by ten projekt trafił do dalszych prac komisji - zapowiedział.

Filiks: projektowane regulacje należy po prostu nazwać przemocowymi

Magdalena Filiks z Koalicji Obywatelskiej uznała, że to "haniebny projekt". - To jest czarny dzień w historii Polski, kiedy wysoka izba musi pochylić się nad projektem, który w demokratycznym państwie prawa nigdy nie powinien był ujrzeć światła dziennego, bowiem projekt ten jest rażąco niezgodny z elementarnymi standardami ochrony praw człowieka, a projektowane w nim rozwiązania godzą w wolność słowa, zgromadzeń i naruszają zakaz dyskryminacji - oceniła.

Mówiła, że proponowane rozwiązania naruszają międzynarodowe dokumenty związane z ochroną praw człowieka, między innymi Międzynarodowy Pakt Praw Obywatelskich. - Regulacje tego projektu są dyskryminujące w stopniu tak dalekim, że należy je po prostu nazwać przemocowymi - dodała posłanka KO.

Monika Rosa, również z KO, mówiła, że wystąpieniem wnioskodawców powinna zająć się prokuratura, "gdyby nie to, że jest upolityczniona". Pytała o to, "kto obroni dwa miliony obywateli, obywatelek tego kraju, którzy są ze społeczności LGBT?".

- Tysiące dzieci (jest - red.) wychowywanych w tych rodzinach jednopłciowych, które kochają swoich rodziców, a rodzice ich kochają, bo to jest prawo do życia i my stoimy po stronie życia, prawo do bezpieczeństwa i stoimy po stronie bezpieczeństwa. Stoimy po stronie tych dzieci wychowywanych przez pary jednopłciowe - mówiła dalej. - Szukacie pedofilów? Poszukajcie ich w Kościele, ich ścigajcie - zwróciła się do przedstawicieli obozu rządowego.

Żukowska: homofobiczny bubel prawny, przesycony mową nienawiści

Anna Maria Żukowska (Lewica) mówiła zaś, że projekt to "straszny, homofobiczny bubel prawny, przesycony mową nienawiści hymn ludzi smutnych, ludzi złych i ludzi okrutnych". - Mnie i milionom ludzi w Polsce pani [pełnomocnika Komitetu Inicjatywy Ustawodawczej, Kaja, - przyp. red.] Godek pluje centralnie w twarz i robi to z nieukrywana satysfakcją. Nienawidzi nas i to aż eksploduje z tej, pożal się Boże, niby ustawy - dodała.

Żukowska wniosła o odrzucenie projektu ustawy.

Nowogórska: wolność zgromadzeń jest prawem przynależnym każdemu obywatelowi

Posłanka Urszula Nowogórska z Koalicji Polskiej wskazywała, że "wolność zgromadzeń jest prawem przynależnym każdemu obywatelowi demokratycznego państwa prawa".

Przekazała, że wątpliwości jej klubu budzi zawarty w projekcie "zakaz używania podczas zgromadzeń publicznych symboli religijnych". Jak wskazywała, za takie zgromadzenie można uznać także pielgrzymkę czy procesję.

Poseł Konfederacji: to są manifestacje bardzo często obsceniczne, obrzydliwe

Przedstawiciel koła Konfederacji Robert Winnicki zadał pytanie wnioskodawcom, czy zgłaszali "nadużycia", które miały mieć miejsce podczas marszy i jaka była na to reakcja prokuratury i sądów.

- Bo wiemy, że to są manifestacje bardzo często obsceniczne, obrzydliwe, na których nie tylko profanuje się symbole czy religijne, ale również dokonuje się rzeczy obscenicznych po prostu - mówił. Pytał też, w jaki sposób traktowane są te manifestacje przez państwo polskie.

Kaja Godek o "zasiedleniu przestrzeni publicznej prawdziwymi wartościami"

Po wystąpieniach przedstawicieli poszczególnych frakcji i serii pytań do projektodawców głos z mównicy zabrała Kaja Godek z Fundacji Życie i Rodzina. 

Jej zdaniem "trzeba przestrzeń publiczną zagospodarować na jakichś wartościach". Oceniła, że dyskutowano o tym projekcie, "żeby umożliwić zasiedlenie przestrzeni publicznej prawdziwymi wartościami i żeby przestać kpić z konstytucyjnej zasady ochrony rodziny, kiedy policja ochrania paradę LGBT, a gazuje kontrmanifestantów".

Mówiła też, że "samobójstwa dzieciaków, które mają rozchwianą tożsamość seksualną, tożsamość płciową w takim krytycznym okresie, kiedy człowiek szuka swojej tożsamości, to jest właśnie wina ruchu LGBT": - Oni krzyczą o samobójstwach, z drugiej strony robią wszystko, żeby było ich jak najwięcej.

 

Co zawiera projekt ustawy "Stop LGBT"?

Obywatelski projekt ustawy o zmianie ustawy z dnia 24 lipca 2015 r. - Prawo o zgromadzeniach oraz niektórych innych ustaw został złożony w Sejmie na początku sierpnia. 

Nazywany jest on projektem ustawy "Stop LGBT". Takiego sformułowania w stosunku do niego użyła Kaja Godek z Fundacji Życie i Rodzina, kiedy w sierpniu przedstawiała jego główne założenia. Godek jest wpisana jako zastępca pełnomocnika Komitetu Inicjatywy Ustawodawczej w sprawie tego projektu. Pełnomocnikiem jest zaś Krzysztof Grzegorz Kasprzak, także członek zarządu Fundacji Życie i Rodzina.

Celem projektu jest między innymi 

zakaz organizacji parad równości. W projekcie ustawy znajduje się zapis mówiący o tym, że "cel zgromadzenia nie może dotyczyć" między innymi:

-"kwestionowania małżeństwa jako związku kobiety i mężczyzny" - "propagowania rozszerzenia instytucji małżeństwa na osoby tej samej płci" - "propagowania związków osób tej samej płci lub związków składających się z więcej niż dwóch osób" - "propagowania traktowania związków osób tej samej płci lub związków składających się z więcej niż dwóch osób w sposób uprzywilejowany" - "propagowania rozwiązań prawnych mających na celu uprzywilejowanie związków osób tej samej płci"

W projekcie znajduje się również zapis, który mówi że w trakcie zgromadzenia zabrania się między innymi "wykorzystywania symboli religijnych oraz przedmiotów związanych z praktykowaniem obrzędów religijnych w sposób mogący obrazić uczucia religijne innych osób, w tym poprzez ich artystyczne przetworzenie", "uczestnictwa w przebraniach o erotycznym lub seksualnym charakterze" czy "uczestnictwa nago".

Głosowanie w piątek

Około godziny 23 zakończyła się sejmowa dyskusja. Głosowania nad projektem odbędzie się w bloku głosowań. Jak wynika z harmonogramu na sejmowej stronie internetowej, przewidziany jest on na piątek na godzinę 15.45."


. https://tvn24.pl/polska/projekt-ustawy-stop-lgbt-w-sejmie-debata-poselska-podczas-pierwszego-czytania-5470126

 

 https://pl.pngtree.com/freepng/lgbt-rainbow-flag-twibbon-love-border_6472784.html

 Zaznaczenia kolorem moje.

 

czwartek, 28 października 2021

Polak szuka żubrów

 



„Nie boję się lasu, nie boję się granicy, jestem synem wojny i kul. Boję się ludzi, którzy zapomnieli, jak to jest być człowiekiem. Opowieść reportera, który samotnie wyruszył szlakiem uchodźców: Bliski Wschód - Mińsk - granica polsko-białoruska...

Mińsk do perfekcji opanował sztukę pantomimy. Podniesione głosy już dawno wyszły tu z mody. Ludzie są przygaszeni, rozmowy zdawkowe, kroki ciche. Nawet sprzedawczynie w kasach biletowych przerywają milczenie tylko z pomocą teatralnych westchnięć. Cisza jak strachem zasiał.

Samolot, którym przyleciałem ze Stambułu, też ląduje niemal bezgłośnie. Jeszcze bada grunt pod kołami, gdy część pasażerów przepycha się już do wyjścia. Reszta siedzi w spokoju, czterdziestu migrantów, dwie rodziny z dziećmi i dużo młodych ludzi, oczami szorują podłogę. Widać, że mają ściśnięte żołądki i ciężkie kolana, ale trzeba iść.

– Na lewo wiza, na prawo bez wizy – mówi celnik, ale wyraz jego twarzy nie współgra z logo Narodowej Agencji Turystyki i napisem „Białoruś, gościnność bez granic”.

Idę wraz z tymi z wizami, choć jej nie mam, w rękach mają paszporty z Iraku, Syrii, Kongo. Na widok polskiego dokumentu zatrzymuje mnie drugi celnik, woła trzeciego, ten prowadzi do odpowiedniej sali, a tam celniczka przez dobre dziesięć minut miętosi mój świeży paszport (wyrobiłem nowy dokument, bo planowałem wyruszyć z Libanu, do którego wjazd ze stemplem izraelskim jest niemożliwy), kartkuje, podświetla, zbliża, oddala, aż w końcu uspokojona wyznaniem, że jadę na wieczór kawalerski, zamaszyście wbija pieczątkę.

W hali przylotów nie czeka nikt. Nie ma kwiatów, okrzyków, rzucania się w ramiona. Przed terminalem jeden taksówkarz dopala papierosa. Piszę do Syryjczyka, z którym wymieniliśmy się numerami przed wejściem na pokład. Mieliśmy jechać razem do hostelu. Nie odpowiada.

Kręcę się po hali odlotów, tam też nie ma żadnych migrantów. Zniknęli po tym jak do sieci wyciekły filmy z ludźmi koczującymi na lotnisku. Po dwóch godzinach czekania na współpasażerów z mojego samolotu ruszam sam. Chłopak z Syrii do tej pory nie odpowiedział. Może się bał? A może władze wysłały go prosto na granicę?

Jest mi głupio, że tak sprawdzam Ramiara

To już Ramiar B, Kurd z Iraku, właśnie wrócił do Mińska pod dwóch próbach sforsowania granicy.

– Nie wiem, czy jestem jeszcze człowiekiem. Stałem się zwierzyną, na którą reżimy urządziły sobie polowanie. Odebrali mi człowieczeństwo. Moja zbrodnia polega na tym, że mam najgorszy paszport świata.

Za pierwszym razem było nas pięćdziesięcioro, dużo dzieci, starców i kilka kobiet w ciąży. Złapali nas w lesie koło Brzeziny. Nie patyczkowali się. Wszystkich wyrzucili na drugą stronę.

Strefa śmierci, drugi Irak, tak mówimy na ten wąski pas między Polską a Białorusią.

Mieliśmy szczęście, w naszym obozie białoruscy pogranicznicy przynosili jabłka i ziemniaki, pozwalali podładować telefony. Za darmo! Mój kolega trafił na takich, co za butelkę wody brali dziesięć dolarów. Ludzie mdleli na ich oczach, a oni patrzyli tylko w ciemność, tak żeby móc przed sobą udawać, że nie widzą.

Za drugim razem, 14 października, szliśmy w siódemkę. Było zimno. Ciemno. W okolicy Starego Masiewa moja żona upadła. Ból nogi był okropny. Idźcie, powiedziałem, do znajomych. Są już w Niemczech, cała rodzina. Zadzwoniłem na polskie pogotowie. „Kłamiesz”, „Jesteś na Białorusi”, słyszałem od dyspozytorów. Jeden po prostu odłożył słuchawkę. Ale wciąż próbowałem, chyba dwadzieścia razy, błagałem o pomoc! W końcu powiedzieli mi, żebym poszedł do najbliższej wioski. Zostawić płaczącą Paiwast samą w lesie? Ruszyłem. Na miejscu zamiast karetki czekały dwa wozy Straży Granicznej. Polacy potraktowali mnie jak terrorystę. Tłumaczyłem im, że mam 26 lat, niedawno zacząłem dorosłe życie, w moim kraju spadają bomby, a ja nie zrobiłem nic złego. Jestem dziennikarzem i fotografem. Mój kanał nie spodobał się władzy, nietrudno o to w Iraku. Kilka razy trafiłem do aresztu, bałem się, że wsadzą mnie do więzienia. Nie miałem wyboru, musiałem uciekać.

W końcu zgodzili się pójść po Paiwast. Płakała z bólu i wycieńczenia. I znów do polskiej wioski z żoną na plecach. Mówili mi, że idę za wolno, że ona powinna iść sama. Przyjechała karetka. Chcieli nas rozdzielić, ją do polskiego szpitala, mnie na Białoruś. Nie zgodziliśmy się. Karetka odjechała pusta.

Moja żona chciała skorzystać z toalety. Jeden z pograniczników powiedział, chcecie sikać, wsiadajcie do auta, to pojedziemy. I wywiózł nas pod samą granicę. Proszę, błagałem, moja żona tu umrze, a on wciąż się śmiał, coraz głośniej. Nie wiem, jak długo szedłem z żoną na plecach, aż zatrzymali nas Białorusini. Ubłagałem ich, by wezwali karetkę. Zabrała nas do szpitala w Świsłoczy, na szczęście okazało się, że to tylko mocne stłuczenie.

Wróciliśmy do Mińska, zbieramy siły. Za kilka dni spróbujemy jeszcze raz. Jestem Kurdem, synem wojny i kul. Nie boję się granicy. Boję się ludzi, którzy zapomnieli, jak to jest być człowiekiem.

Z dziennikarskiego obowiązku staram się sprawdzić, czy Ramiar nie kłamie. Szukam dowodów, że był więziony. Analizuję film z karetki i zdjęcie z oddziału w szpitalu w Świsłoczy, nawet tam dzwonię, by dowiedzieć się, że ostatnio było kilku pacjentów z Bliskiego Wschodu lub Afryki. Piszę do znajomych Kurdów, potwierdzają, że pracował w mediach. Jest mi głupio, że tak sprawdzam.

Centrkurort pod okiem Łukaszenki

Podróż śladami Ramiara zaczynam od jego profilu na Facebooku. W kategorii „polubione” znajduję białoruskie biuro podróży Oskartur z Mińska. Rzeczywiście, potwierdza, zapłacił za wycieczkę 3400 dolarów. W cenie był lot i cztery noclegi w hotelu. Do granicy, nieopodal Starego Masiewa dojechał taksówką.

W maju 2021 roku agencja, założona na Białorusi przez Salaha Muhaimena Al-Asadiego, podpisała umowę o współpracy z państwową firmą turystyczną Centrkurort. Faktury i maile z prośbami o wystawienie wiz dla Irakijczyków, które zdobyli dziennikarze Centrum Dossier i Der Spiegel, to jeden z dowodów na to, że władze białoruskie stoją za organizacją siatki przemytu migrantów do granic z Litwą i Polską.

Zwiedzam Mińsk śladami tej sitwy. W okolicach hotelu Yubileiny, w którym kwaterowano niektórych migrantów z Iraku, spotykam dwóch Nigeryjczyków, potem Syryjczyka. Nieopodal jest małe centrum handlowe, tam też zagaduję przyjezdnych. Co tu robicie, pytam. Studiujemy, odpowiadają niemal wszyscy.

Są wszędzie: na skwerach, na dworcach, w galeriach handlowych. Czekają na odpowiedni moment, by ruszyć do Europy. Hotelarze, z którymi rozmawiałem w Mińsku, Grodnie i Brześciu zacierali ręce: takiego ruchu nie było nawet przed pandemią.

Migracyjny biznes wyraźnie lubi ciszę. Może dlatego siedziba Centrkurort znajduje się tam, gdzie bije serce białoruskiej administracji. W tym samym budynku, potężnym i strzeżonym z wszystkich stron, działają resorty: finansów, zdrowia, architektury i edukacji. Tuż obok stoi Dom Rządu. Nad wszystkim czuwa siedmiometrowy pomnik Władimira Lenina przemawiającego do narodu.

Wchodzę do budynku w milczeniu i pokazuję telefon z przygotowaną formułką. „Jestem obcokrajowcem. Nie mówię po rosyjsku. Wykupiłem w państwa biurze wycieczkę. Obiecano mi zwiedzanie Mińska. Nikt nie przyjechał po mnie do hotelu”. Portier woła panią zza biurka, ta dzwoni do przełożonej, wzruszanie ramion, ukradkowe uśmiechy, sprawdzanie słowników, w końcu odpowiedź, która wyrzuca mnie na wycieraczkę i każe czekać.

To był tylko pretekst, by zobaczyć główną siedzibę Centrkurortu. Dotychczasowe śledztwa dziennikarzy stawiają firmę w centrum nielegalnego szmuglowania migrantów. Białoruski operator podpisał umowy z kilkoma krajowymi i nie tylko biurami podróży, by rozwijać turystykę z krajami Bliskiego Wschodu.

Firma dostała bezprecedensowe uprawnienia: mogła wystawiać wizy obywatelom Iraku, których na granicy spotykam najwięcej. W siatce lotów na lotnisku w Mińsku pojawiły się bezpośrednie połączenia z Bagdadu obsługiwane przez firmy Fly Bagdad, Iraqu Airways oraz białoruską Belavię.

Iracki Urząd Lotnictwa Cywilnego dwukrotnie zawieszał loty na Białoruś. Ale to nie oznacza, że władze nie zapraszają migrantów z innych krajów. W ciągu ostatniego tygodnia dostałem kilka wiadomości od tureckich przemytników o planowanych lotach z ich klientami ze Stambułu (cztery, pięć lotów dziennie) lub Dubaju. Jeden wysłał zdjęcie wizy dla Syryjczyka z datą wjazdu na 24 października. Dzień później w Mińsku miał wylądować samolot z Damaszku. Według oficjalnej strony lotniska połączenie zostało skasowane.

– Może to znak, że reżim przestraszył się sankcji? Lub katastrofy humanitarnej na granicy zimą? – zastanawia się, zastrzegając anonimowość, badaczka z Human Rights Watch, która na granicy pracowała nad raportem o sytuacji migrantów. – Widzimy po siatce lotów, że liczba przylotów z Bagdadu do Mińska spadła niemal do zera. Innych narzędzi do badania zjawiska migracji nie mamy, a to szeroki temat, bo przecież wielu ludzi dociera na Białoruś także przez Rosję.

Często z pomocą Centrkurortu, który bezpośrednio podlega Kancelarii Prezydenta Białorusi, a dokładnie Departamentowi Spraw Prezydenta. Podobnie jak w przypadku przynajmniej 79 innych firm, od branży mleczarskiej, przez budowlane, po pamiątki i hotele, a w przeszłości nawet alkohole, dokładnie tanie wina.

Kiedy przeglądałem oficjalną stronę Kancelarii Prezydenta Białorusi natrafiłem na informację, że pod jej zarządem są także Puszcza Białowieska oraz dwa obiekty hotelowe, jeden w Kamieniukach na wysokości Białowieży. Drugi, niemal w środku puszczy, to Dwór Tyszkiewiczów.

Pomyślałem, że skoro Łukaszenko wykorzystuje ludzkie życie w swoim celu, to ja mam prawo wykorzystać Łukaszenkę w swoim planie.

Grodno plotkuje: czarnoskórzy spali u stóp Lenina

Ale najpierw jadę do Grodna, podobno roi się tam od przybyszów z Bliskiego Wschodu i Afryki.

Szykowałem się na nocleg w hostelu przy ulicy Marksa. Jeszcze cztery dni temu był wypełniony migrantami. Nie było wolnych łóżek. Dzieci ganiały po rozbebeszonym przez koparki podwórku. – Było tutaj jak w przedszkolu – opowiadał sąsiad. Teraz świeci pustkami, zamknięty na cztery spusty. 14 października przyjechała policja. Migranci wyszli wężykiem ze swoimi rzeczami wprost do więziennego samochodu. I odjechali. Gdzie? Nie wiadomo.

– Napisał nam o tym czytelnik. Nie mieliśmy nawet zdjęcia. Brakowało materiału na newsa. Ale zadaliśmy prowokacyjne pytanie w poście na komunikatorze Telegram. „Ciekawe, czy wezmą ich do więzienia, czy na granicę”? – opowiada Alieksej Szota, redaktor naczelny niezależnego portalu hrodna.life.

W jego redakcji też panuje cisza. Tylko Szota przychodzi regularnie do biura, reszta dziennikarzy pracuje raczej z domów lub z zagranicy. Na początku września odebrał pismo z sądu gospodarczego o likwidacji firmy z powodu wykroczeń. Zdaniem reżimu redakcja miała „rozpowszechniać materiały ekstremistyczne”.

Cieszy się jednak, że wpis na Telegramie sprowokował milicję do wydania komunikatu. W tytule napisano „Walczymy z fake-newsami”. Zgodnie z oświadczeniem 24 obywateli Iraku przebywało na terenie Białorusi nielegalnie. Najprawdopodobniej przeterminowały się ich wizy, a w tym czasie nie udało im się sforsować granicy. Zapewne zostaną deportowani.

Jedna z nielicznych białoruskich aktywistek od praw człowieka, która też boi się mówić pod nazwiskiem, zwraca uwagę, że to może być czysto marketingowa zagrywka prezydenta Łukaszenki.

– Być może chce zmiękczyć Komisję Europejska, a może chce pokazać, że to on trzyma kierownicę. Podejrzewam też, że przypadki cofania migrantów z granicy lub plany ich deportacji z Białorusi mogą mieć związek z tarciami między resortami, które mają nieco inne podejście do używania migrantów jako narzędzia politycznego – podkreśla kobieta.

A Grodno żyje plotkami. O kobiecie, która wynajmuje swoje mieszkania za sto dolarów za dobę. Na trzydziestu metrach ma mieszkać dwanaście osób. O czarnoskórych migrantach, którzy spali w śpiworach u stóp Lenina w rozwianym płaszczu. O grupie Syryjczyków, którzy szukali na placu targowym wysokich butów, bo wielu przyjechało w klapkach.

– Nic nie wiemy. Zjawiskiem migracji nie zajmuje się żaden niezależny dziennikarz w kraju. Ani żadna organizacja pozarządowa. To dla nas zbyt groźne. Panuje informacyjna cisza. Wiadomości możemy zdobywać tylko przez prowokacje, jak ta nasza na Telegramie. Do czarnej skrzynki nigdy się nie dostaniemy – mówi Szota.

Daj mi wody, mówi do mnie Google

I znów cisza. To pokój wieloosobowy w hostelu w Grodnie, szesnaście łóżek, jedno zajęte. Słyszę oddech. W środku nocy budzi mnie znajomy głos.

„Proszę, pomocy.” „Daj mi wody”. „Nie mam już pieniędzy”, słyszę po angielsku. Potrzebuję chwili, by zdać sobie sprawę, że to syntezator mowy tłumacza Google. I znów „Proszę pomóż mi”. A potem skrobanie ołówka i szept mężczyzny, który wierzy w siłę słów.

To Ali z Tadżykistanu. Ma 28 lat, z kraju wyjechał za pracą do Rosji. Miesiąc temu znajomy powiedział mu o szlaku przez Białoruś. Chce dostać się do Niemiec lub Szwecji. Spróbował już raz, ale białoruscy pogranicznicy złapali go i kazali wracać taksówką do Grodna. Zlitowali się, nie wzięli ani rubla.

– Moi rodzice nic o tym nie wiedzą – zdradza mi o poranku. – Chcę im pomóc, chcę pomóc sobie. W moim kraju nie ma żadnej przyszłości. Nie ma pracy. Nie chcę dużo, chcę tylko pracować.

Tadżykistan jest jednym z najbiedniejszych krajów byłego ZSRR, z ponad 40 proc. stopą bezrobocia.

Ali siedzi w dresie na hostelowej kanapie i wciąż dzwoni. Do kolegów, którym się udało. Do przemytników, których numery zdobył w sieci. W końcu do taksówkarza z Grodna, który podobno wozi migrantów po zaniżonych cenach. Jestem przy tej rozmowie.

– 150 dolarów, a dotrzecie do takiego miejsca ze wzgórzem. Rozejrzycie się, prawo, lewo, jak nikogo nie ma, dacie nura do lasu i za godzinę jesteście w Sokółce – namawia taksówkarz.

Tłumaczę Alemu, że nie mogę iść. Przed wyjazdem przepytywałem prawników, jakie zarzuty groziłyby mi, gdybym znalazł się na terytorium Polski z grupą migrantów. Nielegalne przekroczenie granicy. Przemyt. Udział w zorganizowanej grupie przestępczej. Nawet do dziesięciu lat.

O ewentualnych zarzutach po białoruskiej stronie i podejrzeniach o np. szpiegostwo na rzecz Polski prawnicy nawet nie chcą myśleć. Dlatego podczas pracy na granicy spotykam się z migrantami, nawet w strefie przygranicznej, ale to krótkie rozmowy. Często nawet nie siadamy. Nigdy z nimi nie idę. Nie pomagam im nieść bagaży. Wyłącznie rozmawiamy, czasem zostawiam im jedzenie lub koce termiczne. A potem się rozchodzimy.

W końcu przyznaję się Alemu, że jestem dziennikarzem. Ale on wciąż nie rozumie, dlaczego chcę jechać na granicę. Wciąż mnie namawia na ten jeden skok. Przecież na pół to będzie 75 dolarów. Tanizna.

Melduję, że Polak szuka żubra

Ostatni fragment drogi ze Świsłocza do Dworu Tyszkiewiczów to chyba najświeższy i najrówniejszy asfalt w całym kraju. Jadę z taksówkarzem, który do pracy najął się dwa dni wcześniej, bo w końcu można nieźle zarobić. Jeszcze przed pandemią i zamknięciem granic szmuglował paliwo, tankował passata do pełna, jechał pod Białystok, spuszczał benzynę z baku i sprzedawał klientowi. Na pozostałych pięciu litrach wracał z 15 dolarami w kieszeni.

A teraz? Właśnie dzwoni do niego znajomy pogranicznik, jest kurs do Mińska, 150 dolarów od głowy. Taksówkarz mlaska z niesmakiem, ale przecież mnie nie wysadzi w lesie. W Świsłoczu jest sześć taksówek, takiego ruchu nie było nigdy.

Dawny dworek myśliwski Tyszkiewiczów w Żarkowszczyźnie, do którego podobno uwielbia przyjeżdżać sam Aleksandr Łukaszenko, oferuje bliskość natury za 44 ruble za noc.

Nocą w hotelu impreza. Już wcześniej widziałem w okolicy ośrodka wozy wojskowe i auta pograniczników. Imprezowicze wyglądają jak wyjęci z filmów o służbach specjalnych. Przywieźli ich dwaj postawni mężczyźni w garniturach. Na stole kilka flaszek wódki, które będą rozbijać o trzeciej nad ranem. Za każdym razem jak przechodzę obok sali, w której mają zebranie, zamykają drzwi.

– To chyba byli policjanci – zagaduję nad ranem recepcjonistkę.

– Tak, jakby – odpowiada speszona.

W ofercie dworu są też rowery górskie, dwa ruble za godzinę. Przez następne dni pedałuję wzdłuż pasa przygranicznego śladami migrantów. Z Cichawoli do Stoków i z powrotem, na południe w kierunku pieszego przejścia granicznego w Białowieży. Unikam głównych dróg, jeżdżę wąskimi ścieżynkami, prowadzę rower na przełaj, a i tak kilka razy łapią mnie białoruscy pogranicznicy.

Czasami spotykam ich w lesie, czasami czają się w krzakach. Mają ściśnięte usta. Ich komendy pozbawione są miękkich znaków. Zaglądają do plecaka. Domagają się zgody na przebywanie w pasie przygranicznym. Straszą aresztem. I dzwonią, za każdym razem gdzieś dzwonią.

– Polak, tuż przy granicy, mówi, że szuka żubrów – mówi jeden przez telefon do przełożonego. Szef chyba bagatelizuje sprawę, bo wkrótce pogranicznik oddaje paszport i szczegółowo tłumaczy, w której części puszczy można zobaczyć zwierzęta.

Innym razem: – Ach, panie władzo, słyszycie? To triochpałyj djatel, dzięcioł trójpalczasty – przed przyjazdem do Puszczy Białowieskiej napisałem do znajomego ornitologa, by pomógł mi udawać amatora ptaków. Pogranicznicy patrzą jak na wariata. A kiedy ornitologia zawodzi, mówię, że jestem z hotelu Łukaszenki. Wtedy dzwonią do dyrektora placówki. A potem puszczają mnie wolno.

Świat się z tego nie wytłumaczy

Swoją drogą, taki dzięcioł potrafi nieźle nastraszyć w lesie. Tak jak uciekające stado saren, pękająca gałązka, czy szeleszczące pod butami liście. Kiedy idę przez las, wyobraźnia pracuje, a przecież jestem tylko turystą, który lekko nagiął zasady.

Do większości migrantów docieram dzięki pinezkom z lokalizacjami. Dostaje je od nich lub od krewnych, którzy zamartwiają się ich losem w różnych częściach świata. Zwykle szukam migrantów w dzień, kiedy próbują stać się niewidzialni, kulą się między zwalonymi konarami lub w zagajnikach brzóz, zbierają siły, by w nocy spróbować jeszcze raz.

Syryjczyk, który nie jadł nic od trzech dni, pokazuje mi, jak wyciska wodę z mchu.

Czworo Irakijczyków, jeden mówi po angielsku, opowiada, że byli już w Polsce, ale rzucili się do ucieczki, gdy usłyszeli psy pograniczników.

Inny z Kurdów idzie i zawsze ma pod ręką sto dolarów zamiast słów.

Kto nie szanuje zasady ciszy lasu, jak Kongijka, którą spotykam wraz z trójką znajomych przy asfaltowej drodze w Cichawoli, gdy ciągnie walizkę na kółkach, najprawdopodobniej wpadnie w ręce białoruskich pograniczników. Jeśli ma pieniądze, pozwolą jej wrócić do Grodna lub Mińska. Jeśli nie ma, przepchną siłą na polską stronę. Ona i jej koledzy nie chcą ze mną rozmawiać. Uciekają wzrokiem, jakbym miał ich wkopać przed pogranicznikami.

Tuż przed zmierzchem dostaję kolejną pinezkę. Jedenaście kilometrów od dworu Tyszkiewiczów, na pewno po białoruskiej stronie. Blisko drogi. Nie ma z nimi pograniczników, to najważniejsze. Jadę. Rodzice z dwójką dzieci, dziewczynka wygląda na pięć lat, chłopiec na trzy, jest w wieku mojego synka. Tulą się mocno do matki. Zgrabiałe rączki trzymają w kieszeniach jej kurtki. Mają mokre nogawki, ubłocone buty.

Wiem, że po tej stronie granicy nikt nie może liczyć na pomoc aktywistów, czy medyków jak w polskich lasach. Działa co prawda białoruski Czerwony Krzyż, ale migranci dzwonią tylko w skrajnych sytuacjach. Wolontariusze zawsze przyjeżdżają w obstawie policji. – Nie mamy żadnych informacji, jak wygląda ta pomoc i na ile jest efektywna – rozkłada ręce aktywistka od praw człowieka.

Mieszkańcy okolicznych wiosek też wolą się nie wychylać. Dla nich migranci są niewidzialni. W Dobrowoli, Cichowoli, czy Świsłocza ludzie grabią liście, strzygą trawniki, wszyscy zajęci swoim podwórkiem. Na ulicę strach teraz wyglądać. Listonosz, leśniczy, sprzedawczynie w sklepach – wszyscy zasłaniają się niewidzeniem.

Tylko pomarszczone staruszki, które widziały już wszystko i niczego się nie boją, mówią wprost. – To nasze soldaty ich przywożą, straszą mi kury, jeszcze trochę i przestaną znosić jajka – opowiada jedna z południowych rubieży Puszczy Białowieskiej.

Inna, z Browska, wypatrzyła mnie na wiejskiej drodze schowana za firanką. Ciekawość nie dawała jej spokoju, dopytuje, czy migrant. Polak, przyjaciel, oddycha z ulgą. Opowiada o ośmiu samochodach, które minionego wieczoru przywiozły ludzi. Wszystkie na mińskich numerach. Wyskoczyli i od razu w las. Potwierdzam jej opowieść u jeszcze dwóch osób, wszyscy to widzieli, bo każdy obcy samochód na tej drodze jest jak ufo. Staruszka nie może się nadziwić, że zdrowe, ładne chłopaki przyszły pod jej dom, a jak im pokazała studnię, to nie potrafili naciągnąć wody. Pokazała im jak, potem rzuciła jeszcze jakieś ciastka na drogę. To jedyna osoba, która przyznaje mi się, że pomogła przybyszom.

Dlatego zawsze zabieram ze sobą jedzenie i picie. Nic więcej nie mogę zrobić.

Ojciec syryjskich dzieci zbliża się do mnie na odległość metra. Widzę, jak drżą mu ręce. Ma papierowe wargi. Nie chce żadnej pomocy. Wyciąga rękę w stronę Europy, dziś w nocy ruszą w tym kierunku. Daję im chleb, wodę i jakieś czekoladki.

Piją.

Patrzymy na siebie.

Przeżuwają.

Maluch się lekko uśmiecha. Dziewczynka obserwuje pająka.

Zdaje mi się, że słyszę łzę spływającą po policzku matki. To najsmutniejsza cisza świata.

Wszystkie historie z białoruskiego lasu są podobne: dramat w kraju, telefon do przemytnika, wiza, podróż, las, głód, pragnienie, zimno, przejście, uda się, albo się nie uda. I wtedy od nowa. Podobne zatęchłe i przemoczone ubrania. I łzy, które wszędzie smakują tak samo. Dlatego milczymy.

Chowam telefon z Google Translatorem do kieszeni. Nic im nie wytłumaczę. Oni mi też nie.

Świat też się z tego nie wytłumaczy.


Szymon Opryszek


Szymon Opryszek - niezależny reporter, wspólnie z Marią Hawranek wydał książki "Tańczymy już tylko w Zaduszki" (2016) oraz "Wyhoduj sobie wolność" (2018). Specjalizuje się w Ameryce Łacińskiej. Obecnie pracuje nad książką na temat kryzysu wodnego.”

https://oko.press/moja-zbrodnia-to-moj-paszport-reporter-oko-press-na-szlaku-uchodzcow/?fbclid=IwAR1fbtr7ku5UltW8mHsT2vEYmCGiW7bKdls9chrNrw4ikwi8lrNjSAhW6Ds

 Wkleiłam następny reportaż, bo chcę pokazać problem uchodźców z różnych stron. Jak zawsze nic nie jest tylko białe, albo tylko czarne, ale widzieć problem pod różnym kątem, to już dużo.

PS Zaznaczenia są moje.

A tu pierwszy reportaż z tego cyklu, w który Szymon Opryszek opisuje początki drogi imigrantów z krajów ojczystych na Białoruś

https://oko.press/stambul-sto-procent-gwarancji-zapewnia-mnie-przemytnik-reporter-oko-press-na-szlaku-uchodzcow/

 


 

wtorek, 26 października 2021

Imigrant, uchodźca, a prawo wojny oraz o przygranicznych bohaterach.

Proszę przeczytajcie całość, bo oprócz tego, jak M. Miniszewski  opowiada o swojej pomocy uchodźcom, jest jeszcze sporo informacji niejako uzupełniających obraz tego, co dzieje się na granicy polsko-białoruskiej. Zwłaszcza wypowiedź dotycząca prawa wojny, w kontekście tej sytuacji brzmi bardzo interesująco.

Agata Szczęśniak 5 października 2021

„Słyszę wycie dziecka na granicy przez całą noc. Miejcie odwagę przyjechać i spojrzeć mu w twarz”

"Jednego dnia spotkałem Irakijczyka. Młodego chłopaczka, który ma prawie zgniłe nogi w zgniłych butach, ledwo udało nam się założyć na te chore nogi suche skarpety. Zjadł łapczywie trzy czekolady, wypił dwie butelki wody, leżał, dysząc na trawie i patrzył na mnie. Potem przez trzy godziny ryczałem" - opowiada Mirosław Miniszewski.

Mirosław Miniszewski to filozof, pisarz, który mieszka kilkaset metrów od granicy z Białorusią. Codziennie spotyka ludzi, którzy idą przez granicę, są wypychani do lasu przez straże graniczne, głodni, zmarznięci, w fatalnym stanie.

„Mam żal do państwa polskiego, że wystawia moje człowieczeństwo na próbę. Nie mogę przechodzić obojętnie wobec osoby, która jest umierająca. Jeśli państwo oczekuje, że będę domniemywał, czy osoba, która umiera, jest terrorystą, to nastąpiła jakaś pomyłka” – mówi OKO.press

„Nie wierzę, że nie ma możliwości, żeby przynajmniej częściowo pomóc tym ludziom. Zdaję sobie sprawę, że problem migracji w dużej części jest nierozwiązywalny, ale zdaję sobie też sprawę, że to my jako Zachód zdestabilizowaliśmy Bliski Wschód. Od czasu pierwszej wojny światowej Wielka Brytania, Francja i Stany Zjednoczone destabilizowały ten region. Chodziło o ropę. Epoka kolonialna spustoszyła ten świat, który teraz chce do nas przyjść. Nie mam na to odpowiedzi na takim poziomie abstrakcji.

Ale nie może być tak, że na moich oczach mają umierać ludzie, bo ktoś uważa, że ja swoją pomocą destabilizuję państwo polskie, bo kwestionuję bezpieczeństwo”.

Opowiada o swoim bólu, żalu i działaniach, które podejmuje z grupą znajomych i przyjaciół, by pomóc ludziom idącym przez granicę. To niezwykła spowiedź.

Agata Szczęśniak, OKO.press: Spotyka pan na co dzień ludzi, którzy przechodzą przez granicę polsko-białoruską.

Mirosław Miniszewski: Po prostu są wokół mnie.

Są momenty, kiedy chce mi się wyć. Jednego dnia spotkałem młodego Irakijczyka. Opowiadał mi o swoim życiu. Widziałem młodego chłopaczka, który ma prawie zgniłe nogi w zgniłych butach, ledwo udało nam się założyć na te chore nogi suche skarpety. Zjadł łapczywie trzy czekolady, wypił dwie butelki wody, leżał, dysząc na trawie i patrzył na mnie. Potem przez trzy godziny ryczałem, nie mogłem do siebie dojść. A nie jestem specjalnie rozemocjonowanym człowiekiem.

Dla mnie już nie ma powrotu do tego, co było. To doświadczenie całkowicie zmienia wszystko.

Ludzie snują jakieś teoretyczne rozważania na podstawie tego, co zobaczyli w mediach. A tego nie jest w stanie oddać żadna relacja, nawet te dobre media, które relacjonowały tę sytuację.

Kiedy stoi pani na mokrej zimnej łące i słyszy wycie dziecka przez całą noc, to nie ma takiego medium, które jest w stanie to przekazać. Dlatego mówię: miej odwagę przyjechać i spójrz tej osobie w twarz.

Pan pomaga tym osobom. Co pan robi?

Niestety, prawda jest taka, że coraz bardziej boimy się to robić. Ogólnie polega to na tym, że mamy przygotowane pakiety, w których są podstawowe środki pozwalające uzupełnić kalorie. Są skarpety, czapka, rękawiczki. Jeżeli kogoś spotkamy, to przekazujemy te pakiety. Nie jest tak, że specjalnie jeździmy i szukamy, ci ludzie sami do nas trafiają. Często jest tak, że mamy kilka minut, żeby to dać, bo po chwili pojawia się straż graniczna.

Folia, skarpety, kalosze

Co jest w takim pakiecie?

Batony, najczęściej proteinowe, albo zwykłe batony typu Snickers. Te osoby są tak wycieńczone, że potrzebują natychmiast uzupełnić kalorie. Najlepiej, żeby dostały roztwór glukozy, ale nie mamy jak go przygotować. Więc są batony z czekolady, orzechy, coś, co można zabrać ze sobą w dalszą podróż. Co będą mogli zjeść po drodze, jeśli zostaną zatrzymani przez straż graniczną albo przerzuceni na białoruską stronę.

Jest folia NRC. Czasami, jeżeli mamy takie możliwości, płaszcz przeciwdeszczowy, czapka, rękawiczki, środki higieny osobistej – typu mokre chusteczki higieniczne. Węgiel aktywowany, ibuprom.

Mamy też ubrania, najczęściej używane ciepłe kurtki. Mamy trochę ciepłych butów, kaloszy.

Część tych rzeczy dostajemy od organizacji, które pracują na miejscu, od konsorcjum „Granica”. Oni nie mogą wjechać na nasz teren, ale udostępniają nam te rzeczy. Dostaję dużo rzeczy od przyjaciół. Pytają, co potrzeba, jadą, kupują, przywożą.

Nie zbieramy pieniędzy. Nie chcemy, żeby nie były jakiś podejrzenia, przyjmujemy wyłącznie gotowe rzeczy.

Część rzeczy nie nadaje się do wyprawy w teren, przykładowo nie możemy dawać bawełnianych skarpetek, bo stanowią zagrożenie, jeżeli namokną. Używamy skarpetek sportowych, termoaktywnych, które odprowadzają wilgoć, albo wełnianych. Jeżeli coś nie nadaje się, przekazujemy to do organizacji, które zawożą to do ośrodków, gdzie ci ludzie się znajdują. Tam też są duże potrzeby.

Te rzeczy umieszczamy w worku strunowym, żeby można je było łatwo ze sobą zabrać. Mamy też trochę plecaków sportowych.

Ile takich pakietów rozdaliście do tej pory?

Nie jestem w stanie powiedzieć, nie liczę.

Raczej piętnaście, pięćdziesiąt czy pięćset?

Sam przekazałem kilkadziesiąt. Ile ich było w sumie – nie wiem, nie sprawdzamy siebie nawzajem. Umieszczamy też te pakiety u sąsiadów, u ludzi, którzy chcą je mieć, gdyby ktoś zapukał w nocy z prośbą o jedzenie, żeby mogli bez zamieszania taki pakiet przekazać.

Wożę te pakiety ze sobą jawnie, w samochodzie na tylnym siedzeniu, jak straż graniczna czy policja mnie sprawdza, to je widzą. Na razie nie było żadnych pytań.

Nie komentują? Nie pytają, po co to panu?

Nie. Ja się z tym nie ukrywam. Specjalnie chcę, żeby to było na wierzchu i żeby funkcjonariusze widzieli. Nie chcę działać w konspiracji, w niejawności. Ja te rzeczy robię jawnie.

Mówi pan „my”. Napisał pan na Facebooku: „nigdzie nie należymy, po prostu tu mieszkamy”. „My”, czyli kto?

Grupa kilkunastu przyjaciół. Znamy się, od lat tutaj mieszkamy. Postanowiliśmy, że w sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy, będziemy to robić. Spotykamy się, sortujemy te rzeczy, przepakowujemy, jak komuś pakietów zabraknie, to ktoś dowozi.

To nie jest tak, że mamy tutaj kierownictwo, wytyczne. Robimy to, co wydaje nam się konieczne i oczywiste w tej sytuacji.

Kogo spotykacie? To pojedyncze osoby, grupy, rodziny?

Wszystko. Są osoby pojedyncze, są grupy, są rodziny. Część tych osób sama prosi, żeby zadzwonić na straż graniczną. Miałem taką sytuację: jeden człowiek poprosił o wezwanie straży granicznej i zrobiłem to. Uważam, to była dorosła, świadoma osoba, dobrze mówiąca po angielsku. Oni liczą, że w ten sposób będą mieli możliwość złożenia wniosków [o ochronę].

Wicerzecznik PiS Radosław Fogiel powiedział, że na granicy nie mamy do czynienia z kryzysem humanitarnym. „Polska tam, gdzie pomoc jest potrzebna jej udziela” – powiedział. Czyli: nie ma tam ludzi, którzy potrzebują pomocy.

Jest to sprzeczne z moimi doświadczeniami, z tym, czego jestem świadkiem.

Kiedy zaczęliście to robić?

W zasadzie pierwszego dnia, kiedy media udostępniły informacje o tym, co się dzieje w Usnarzu. Już pierwszej nocy do tych ludzi trafiły jakieś rzeczy typu pieluchy. To było jeszcze o tyle proste, że straż graniczna sama tych ludzi karmiła. Pierwszej nocy myśmy przekazali te rzeczy strażnikom i oni dali tamtym ludziom.

Kiedy ci ludzie zaczęli być widywaniu już w tragicznym stanie tutaj w terenie, to wpadliśmy na pomysł, że warto coś mieć przy sobie. Najpierw mieliśmy podstawowe rzeczy luzem w samochodzie. Sytuacja wymusiła to, żeby robić to sprawniej, zanim straż graniczna dotrze. W ciągu kilkudziesięciu sekund możemy takie rzeczy przekazać. Czasami się udaje, czasami nie.

Te rzeczy dzieją się na schodach mojego domu

Pamięta pan ten moment, kiedy pomyślał pan, że należy to robić?

To nie jest tak, że pomyślałem. Ten mój imperatyw pomagania nie wystąpił na poziomie umysłu, ja mam to na poziomie ciała. Za dużo o tym nie myślę, bo gdybym zaczął, to już dawno bym zwariował.

Zresztą i tak większość z nas jest w tragicznym stanie psychicznym, ale to nie jest czas, żebyśmy się użalali sami nad sobą. Ale myślę na przykład o moich koleżankach. Często któreś z nas potrzebuje wsparcia.

Zdarza się, że nieraz w nocy do siebie dzwonimy, żeby porozmawiać, ponieważ to tak nas dotyka.

Jest taki chłopak, z którym się zaprzyjaźniłem. Był fotoreporterem, był w Syrii, Afganistanie, zjeździł cały świat. Mówi mi: „Musisz się zdystansować, bo inaczej wykorkujesz”. Odpowiadam: „Stary, ja nie mam jak się zdystansować, ty się mogłeś zdystansować, bo mogłeś wrócić do domu, do hotelu, powiedzieć: dziś nie pracuję”. Ja nie mogę.

Te rzeczy dzieją się na mojej łące, na schodach mojego domu, w drodze do sklepu. Nie mogę się zdystansować, kiedy samolot rozpoznania elektronicznego leci 40 metrów nad moją głową, kiedy śmigłowce latają nad moją głową, wszędzie jest wojsko, policja. Jak ja mam się zdystansować? Jeżeli państwo polskie oczekuje ode mnie obojętności…

Nawet jeżeli nigdzie nie jedziemy, nikogo nie spotykamy i nic się nie dzieje, to w nas uderza. Ciągle latają nad głową samoloty, śmigłowce, ciągle są kontrole i cały czas atmosfera wojny. Nie robi to dobrze na głowę.

Nie używam słowa „uchodźcy”

Proszę powiedzieć trochę więcej o tym, dlaczego to jest takie obciążające i trudne.

Czuję się bardzo źle w sytuacji, w której muszę się zastanowić nad każdym gestem pomocy. Muszę to robić tak, żeby to nie zostało uznane za przestępcze pomocnictwo. Czyli jest nieustanny lęk o to, że robię coś nielegalnego, coś złego i że może to być źle widziane. Boję się kary, konsekwencji prawnych… To pierwsza rzecz.

Boję się o swoją rodzinę. Mieszkamy tutaj z rodziną, z dzieckiem. Może gdybym był sam, byłbym skłonny bardziej się angażować, ale mogę robić to na tyle, na ile mam możliwości.

Trzecia sprawa jest taka, że nigdy w życiu nie spodziewałem się, że będę robił rzeczy, o których pisałem kilkanaście lat w pracy doktorskiej. Jestem filozofem, pisałem pracę doktorską o Holocauście. Nie sądziłem, że będę widział te procesy na własne oczy. Oczywiście to nie jest to samo co do skali czy skutków. Ja tego nie porównuję do finalnego aspektu Holocaustu, jakim były obozy zagłady. Natomiast wstęp wyglądał mniej więcej w taki sposób. Czyli była nagonka na ludzi.

W czym konkretnie widzi pan to podobieństwo?

Są ludzie uznani za zbędnych, odczłowieczamy ich poprzez język. Język, którym się posługujemy, jest kluczowy. Na początku używałem pojęcia imigranci, potem się okazało, że to nie są nielegalni imigranci tylko uchodźcy.

A w tej chwili już nie używam słowa „uchodźcy”, tylko za wszelką cenę staram się mówić „ludzie”. Nie uważam, że należy ich w jakiś sposób stygmatyzować takim określeniem [uchodźcy]. Nie ma adekwatnego słowa w języku, aby to określić. Dla mnie to są ludzie, którzy potrzebują pomocy.

Staram się w ogóle nie myśleć, skąd oni są, jaki był ich cel, jakie były ich intencje. Oni po prostu są w stanie kompletnego wycieńczenia i zasługują na pomoc, bo są ludźmi. Mamy w Polsce kulturę dokarmiania kotów w Polsce. To jest okrutne, ale jeśli mamy litość wobec zwierząt, to mamy obowiązek jako ludzie pomagać innym. To jest imperatyw gatunkowy.

Są ludzie dobrzy, są ludzie źli i są ludzie obojętni

Sąsiedzi, znajomi wiedzą o tym, co robicie. Jak reagują?

Większość wie. Ja się nie kryję, jestem dosyć znaną osobą w okolicy, piszę jawnie na Facebooku. Wypowiadam się w mediach. Policjant, który koło mnie stacjonował, poznał mnie i mówi: „A, to pan się w telewizji wypowiadał”.

Staram się nie rozmawiać z ludźmi, którzy nie chcą o tym rozmawiać.

Jest taka narracja, że tutaj panuje rodzaju zmasowanego szmalcownictwa – donoszenia do straży granicznej. Oczywiście są osoby, które same dzwonią na straż graniczną, są takie, które nie dzwonią, są takie, które starają się nic nie widzieć. Myślę, że ten przekrój postaw społecznych jest tutaj dokładnie statystyczny. Nie ma sensu generalizować, każdy reaguje na swój sposób. Nie jestem od tego, żeby oceniać sumienia innych ludzi.

Myślę, że są ludzie dobrzy, są ludzie źli i są ludzie obojętni. Jest dokładnie tak samo, jak w całej reszcie populacji na świecie. Nie ma tutaj jakiejś szczególnej nienawiści. Na Facebooku czytam wykształcone osoby, które piszą gorsze rzeczy niż słyszę tutaj. Ludzie zachowują się w różny sposób, no bo jakby miało być inaczej?

Jeden z polityków powiedział mi niedawno, że ludzie z tych terenów dzwonią do nich i mówią, że są wdzięczni za stan wyjątkowy, bo dzięki temu jest większy spokój.

Może niektórzy tak mówią, nie wiem. Ja nie widzę tutaj spokoju. Kilkanaście kontroli dziennie to nie jest sytuacja, która sprawia, że człowiek czuje się bezpiecznie. Kiedy jadę z pięcioletnim dzieckiem, z naszym chłopaczkiem, otwieram okno i widzę policjantów z bronią maszynową przy piersi. To nie jest sytuacja, w której czuję się bezpiecznie. Widok długiej broni nie jest tym, co chciałbym oglądać i nie chciałbym, żeby oglądało to moje dziecko.

Prawo wojny

Oglądałam dziś TVP Info. Mówiono tam, że osoby przekraczające granicę są powiązane z organizacjami terrorystycznymi. Czy pomagając, bierze pan pod uwagę, że tak może być?

Tak, biorę to pod uwagę. Z tym, że ja nie jestem osobą, która może weryfikować tego typu rzeczy.

Jeśli widzę grupę leżących na ziemi, bosych ludzi, w tym małe dzieci, to ciężko mi dostrzec w nich terrorystów.

Ale powiem coś, co umyka uwadze wszystkich: mamy coś takiego jak prawo wojny. Wyobraźmy sobie ludzi jawnie wrogo nastawionych wobec nas. Strzelają. Jedna armia strzela do drugiej. Kiedy jedna armia pokonuje drugą, mamy do czynienia z jeńcami. Gdy są pojmani, rozbrojeni lub ranni, stają się nietykalni, nie można ich już zabić. Stają się podmiotami prawa wojny i zgodnie z konwencjami genewskimi muszą mieć zapewniony opatrunek, pomoc lekarską, suche miejsce, wyżywienie.

Prawo wojny wykształciliśmy jako cywilizacja w bardzo długim procesie humanitaryzacji naszych postaw wobec drugich osób. Nawet jeżeli mielibyśmy do czynienia z osobami, które rzeczywiście mają wrogie nastawienie, to kiedy nie są uzbrojone, są w sytuacji zagrożenia życia, to takie osoby też zasługują na ochronę.

Mam żal do państwa polskiego o to, że doprowadziło do sytuacji, w której muszę myśleć o takich rzeczach. To wystawia moje człowieczeństwo na próbę. Nie mogę przechodzić obojętnie wobec osoby, która jest umierająca. Jeśli państwo polskie oczekuje, że będę domniemywał, czy osoba, która umiera, jest terrorystą i oczekuje, że jej nie pomogę, bo jest takie podejrzenie, to tu nastąpiła jakaś pomyłka. Ja tego nie rozumiem.

Jeżeli chcą pilnować tej granicy, to niech to zrobią w taki sposób, żeby granica była nieprzekraczalna. Są na to środki, są metody.

Natomiast nawet jeżeli mam do czynienia z wrogiem, który leży i umiera, to ja jako osoba mam obowiązek pomóc. Potem można ją sądzić, sprawdzać, itd. Tak mówi prawo wojny.

Jeżeli polskie państwo posługuje się retoryką wojny, to niech patrzy na tych ludzi jak na jeńców. Kiedy są aresztowani, przestają być wrogami, stają się jeńcami. W warunkach prawdziwej wojny, gdyby ktoś przejął jeńców, rozbroił ich i w sytuacji zagrożenia życia w nocy wyrzuciłby ich boso do lasu tak, żeby zamarzli, to Międzynarodowy Trybunał Karny uznałby takie coś za zbrodnię wojenną. Wystarczy poczytać statut Międzynarodowego Trybunału Karnego w rozdziale o zbrodniach wojennych. Tam jest to wyraźnie napisane.

Napisał pan, że ma nadzieję być kiedyś świadkiem przed tym Trybunałem.

Tak, mam nadzieję, że będę kiedyś świadkiem przed Międzynarodowym Trybunałem Karnym.

Uważam, że to, co tutaj Europa robi, nie mówię tylko o polskim państwie, ale o całej Europie, to jest po prostu eksterminacja. To jest moje zdanie.

Wyrzuca się małe dzieci na granicę, w nocy, w stronę bandyckiego państwa. Bo po drugiej stronie nie mamy do czynienia z Niemcami ani z Czechami, ani nawet z cywilizowanymi Ukraińcami, tylko z bandytami białoruskimi, którzy strzelają do tych ludzi. Niektóre relacje uchodźców są takie, że tam się do nich strzela, oczywiście nikt nie może tego w żaden sposób zweryfikować, ale ci ludzie mówią, że po stronie białoruskiej leżą trupy. Jeżeli o tym wiemy i tam ich odsyłamy, to dla mnie to wyczerpuje znamiona eksterminacji.

Mówienie, że to są osoby, które gwałcą krowy, pedofile, to nie jest żadna informacja, bo nikt nie potrafi tego sprawdzić ani zapobiec tej sytuacji. Przy moim domu biegnie granica. Co 200 metrów jest posterunek, gdzie siedzą nasi pogranicznicy, widać ich z drogi. Między tymi posterunkami ci ludzie dalej przechodzą. Więc ochrona granicy jest po prostu nieskuteczna.

Ludzie z innej kultury są irytujący

Napisał pan też, że obecność uchodźców jest dla pana irytująca. Dlaczego?

Przychodzą ludzie, którzy nie powinni się tutaj znaleźć. Są w miejscu świata, które kompletnie nie nadaje do tego, żeby się tu znaleźli. Swoją obecnością powodują zachwianie równowagi. Nie byli tutaj oczekiwani. Ja tych ludzi tutaj nie oczekiwałem.

Nigdzie na świecie uchodźcy nie są oczekiwani – powiedzmy sobie prawdę w oczy. To nie jest sytuacja: „O, jak wspaniale! Przyszli ludzie, mogę teraz pokazać, jaki jestem dobry i że im pomagam”. To nie jest tak. Życzyłbym sobie, żeby to ustało.

Człowiek nie działa na jednym poziomie i jest taki poziom mnie, który mówi: chciałbym mieć spokój. Nie chciałbym tej sytuacji, chciałbym, żeby wróciło to, co było. Oczywiście możemy marzyć o świecie, w którym ludzie nie muszą nigdzie uciekać. Ale powiem więcej: sam byłem nielegalnym imigrantem. Z grupą kolegów, jeszcze zanim Polska wstąpiła do UE, na wizie turystycznej wjechaliśmy do Wielkiej Brytanii. I tam przez wiele lat nielegalnie pracowaliśmy, mimo że mieliśmy pieczątkę w paszporcie, że jest zakaz pracy. Przebywaliśmy tam dłużej, niż pozwalało na to prawo. Cała masa moich znajomych nielegalnie pracowała w Wielkiej Brytanii przez wiele, wiele lat. Znam do dzisiaj Polaków, którzy nielegalnie pracują w Stanach Zjednoczonych, przebywają tam bez wizy. Polacy byli w Wielkiej Brytanii źródłem wielkiej frustracji ludzi tam mieszkających. Byłem tego świadkiem.

Ludzie z obcej kultury są irytujący, ponieważ zachowują się w sposób, którego my nie rozumiemy. Trzeba mieć dużo dobrej woli i otwartości, żeby móc żyć w innej kulturze, z ludźmi, którzy przychodzą z innych kultur. Proszę mnie dobrze zrozumieć, to nie jest tak, że ja coś do nich mam. Dużo jeździłem po świecie, byłem także w krajach arabskich, to nie jest tak, że ja wartościuję. Nie chodzi o to.

Wie pani: niechciany gość w domu. Nawet jeśli przyjeżdża do mnie serdeczny przyjaciel o porze, której z nim nie ustalałem i wchodzi do domu i siedzi zbyt długo, to też jest dla mnie irytujące. To jest na tym poziomie. Jak niespodziewanie przyjeżdża teściowa czy teść, to też jest irytujące, bo nie chcemy ich obecności teraz, w tym momencie. O to chodzi, to jest ta analogia.

Kiedy czyta pan sondaż, że 52 proc. osób chce, żeby nie wpuszczać tych ludzi, a jeśli im się uda przekroczyć granicę, to należy ich zawracać – rozumie pan motywację osób, które tak uważają, czy złości się pan na nich?

Znowu odpowiem jak filozof: to zależy. Rozumiem tę postawę na poziomie pewnego socjologicznego uwarunkowania. Rozumiem te procesy i wiem, jak one przebiegają. Wiem, że są ludzie, dla których wartości polityczne i fetyszyzacja czegoś takiego, jak granica, armia, wojsko to są ważne rzeczy.

Natomiast na poziomie ludzkim, takim codziennym, uważam, że gdyby ktoś miał to doświadczenie, co ja, musiał patrzeć w oczy człowieka, który jest przerażony, głodny, wyziębiony i wie, że grozi mu śmierć…

Chciałbym, żeby te osoby, które mają takie poglądy, przyjechały tutaj, potowarzyszyły mi przez jedną noc, kiedy takiej pomocy staram się udzielić. Spojrzały w oczy tej osobie i potem poszły spokojnie spać. Bo ja mimo tego, że mam postawę pomocową, od wielu tygodni nie mogę spokojnie spać. Ciągle śnią mi się koszmary, ciągle widzę te oczy. Kiedy patrzę na tych ludzi wygłodniałych, wycieńczonych, to ich oczy mają dokładnie taki sam wyraz, jak są zdjęcia z obozów koncentracyjnych czy zdjęcia Żydów w gettach w czasie wojny. To jest ten sam wyraz twarzy. I chciałbym, żeby osoba, która takie radykalne sądy wygłasza, miała to samo doświadczenie, potem jeszcze raz się zastanowiła i mówiła dalej.

Jeżeli po czymś takim ktoś może iść spokojnie spać, to ja z taką osobą nie mam o czym rozmawiać, ta osoba nie pozostaje w polu mojej uwagi, bo to jest sytuacja graniczna.

Tutaj nie rozmawiamy o polityce, my tu rozmawiamy o życiu, o biologicznym przetrwaniu.

Kolega katolik mówi: jest katolicki porządek miłości, najpierw rodzina, dzieci dom, siostry, kuzyni, przyjaciele, dopiero na końcu ci ludzi. Co to za brednie! Ja mam lekką nadwagę, moja partnerka ma lekką nadwagę, dziecko jest dobrze odżywione, siedzimy w ciepłym domu. O jakim porządku miłości mówimy, jeśli jako cywilizacja wypieprzamy jedną trzecią jedzenia do śmieci? Każda polska rodzina mogłaby trzydzieści procent jedzenia przeznaczyć dla uchodźców.

Mówił pan o prawie wojny, o którym nie mówimy. Coś jeszcze pomijamy?

Największym problemem jest dezinformacja. Nie tylko w znaczeniu tego, co robią polskie media. Powinno się zaangażować międzynarodowe organizacje. ONZ powinien w tych bądź co bądź w tej chwili normalnych w miarę krajach, jak Irak czy Pakistan, skąd ci ludzie przylatują, umieścić na lotniskach wolontariuszy, którzy będą tym ludziom rozdawać ulotki i tłumaczyli, że oni lecą w pułapkę. Tam powinno się informować tych ludzi, że tutaj nie ma żadnej możliwości przedostać się do Europy. Bo oni myślą, że są w Niemczech. Kiedy im mówię: „Do Niemiec to macie w linii prostej 600 kilometrów”, to oni patrzą i nie wierzą.

Ktoś tych ludzi oszukał. Powinno się tam robić kampanię informacyjną zakrojoną na szeroką skalę: „Nie lećcie tutaj! Nie wierzcie Białorusi, ponieważ nigdzie stąd się nie wydostaniecie. Zabiorą wam wszystkie pieniądze, okradną was z całego dobytku i zostaniecie w lesie”.

A kiedy pan słyszy, że bezpieczeństwo to jest podstawowa wartość?

Za jaką cenę? Jaką cenę mamy zapłacić za bezpieczeństwo?

Nie wierzę, że nie ma możliwości, żeby przynajmniej częściowo pomóc tym ludziom. Zdaję sobie sprawę, że problem migracji w dużej części jest nierozwiązywalny, ale zdaję sobie też sprawę, że to my jako Zachód zdestabilizowaliśmy Bliski Wschód. Od czasu pierwszej wojny światowej Wielka Brytania, Francja i Stany Zjednoczone destabilizowały ten region. Chodziło o ropę. Epoka kolonialna spustoszyła ten świat, który teraz chce do nas przyjść. Nie mam na to odpowiedzi na takim poziomie abstrakcji.

Ale nie może być tak, że na moich oczach mają umierać ludzie, bo ktoś uważa, że ja swoją pomocą destabilizuję państwo polskie, bo kwestionuję bezpieczeństwo.


Mirosław Miniszewski opisał co czuje i widzi mieszkając przy granicy, i co robi, by nie zatracić człowieczeństwa w przejmującym wpisie na Facebooku, 3 października 2021. Poniżej możesz go przeczytać.

Agata Szczęśniak

Redaktorka, publicystka. Współzałożycielka i wieloletnia wicenaczelna Krytyki Politycznej. Pracowała w „Gazecie Wyborczej”. Socjolożka, studiowała też filozofię i stosunki międzynarodowe. Dumna z mazowiecko-podlaskich korzeni. W OKO.press pisze o mediach, polityce polskiej i zagranicznej oraz prawach kobiet.”

https://oko.press/slysze-wycie-dziecka-na-granicy-przez-cala-noc-miejcie-odwage-przyjechac-i-spojrzec-mu-w-twarz/?fbclid=IwAR12tU3kp0I64K5HHVeromCWXPwWnYlIZ1Xs5GIAnzskIRe-6i_KMxG_WMo

 

Proszę, aby w komentarzach powstrzymać się od charakteryzowania imigrantów w różnych krajach.

Nie ma sensu pisać o tym, jacy to imigranci są źli, jak okradają obywateli różnych państw, że to lenie, rozrabiacze.

To, co wklejam, dotyczy konkretnej sytuacji, a nie całego problemu imigrantów, który jest bardzo złożony, a domyślam się, że nawet piszący tu o tym, mają zbyt mało wiedzy, by stawiać pewniki. Pomijam subiektywne odczucia, które często mijają się z obiektywną prawdą. A, przepraszam bardzo, mnie jest teraz potrzebna obiektywna prawda, a nie mącenie wody „nie na temat”.

 Podkreślenia i zaznaczenia kolorem tekstu są moje.