wtorek, 30 sierpnia 2016
czwartek, 25 sierpnia 2016
Wracam do sprawy myśliwych.
Wracam
do sprawy prawa łowieckiego. Znalazłam na portalu
bielskim notkę, w której jest bardzo dokładnie i przystępnie opisane, o co
chodzi. Wiem, mieliśmy tu już dosyć solidną dyskusję i niemal
wszyscy jesteśmy takiego samego zdania, że należy myśliwym
ukrócić praw, zamiast je rozszerzać. Jestem ciekawa czym to się
skończy, bo nie wierzę, że kaczor stanie po przeciwnej stronie niż
myśliwi. Chociaż, z drugiej strony, każdy chroni swój kuper, a kaczka szczególnie.
„Obrońcy
zwierząt w całym kraju - także na Podbeskidziu - zbierają podpisy
pod apelem do Jarosława Kaczyńskiego. Chcą doprowadzić do
zaprzestania prac nad nowelizacją prawa łowieckiego. Przygotowywane
przez rząd rozwiązania są bowiem, zdaniem autorów apelu,
szkodliwe dla środowiska, czyli zwierząt i ludzi. A myśliwych
stawiałyby ponad prawem czyniąc z nich uprzywilejowaną kastę. Co
więcej, ekolodzy dowodzą, że proponowane zapisy w wielu punktach
są sprzeczne z konstytucją.
Przypomnijmy,
że kilka lat temu poprzedni rząd przystąpił do prac nad
nowelizacją - pochodzącej jeszcze z 1995 roku - Ustawy prawo
łowieckie. Wywołało to burzę w środowisku obrońców praw
zwierząt i stało się przyczynkiem do ogólnonarodowej dyskusji na
temat roli i zadań łowiectwa w cywilizowanym kraju.
Odrzucone
propozycje
Największe
emocje wzbudziła niechęć autorów projektu (pracowała nad nim
sejmowa podkomisja, w skład której wchodzili prawie wyłącznie
myśliwi!) do rozwiązań, jakie chcieli wprowadzić do ustawy
obrońcy zwierząt, ekolodzy, przyrodnicy, prawnicy, a także
naukowcy reprezentujący różne dziedziny. Głównym ich postulatem
było to, aby właściciele prywatnych gruntów, na których
wyznaczono obwody łowieckie (czyli obszary, na których poluje się
na dzikie zwierzęta), mogli decydować o tym, czy chcą aby na ich
gruncie polowania były prowadzone. Obecnie - w myśl obowiązującego
prawa - głosu w tej sprawie nie mają. Postulowano też wprowadzenie
zakazu używania przez myśliwych toksycznej dla środowiska amunicji
ołowianej. Szacuje się, że w Polsce rocznie trafia w ten sposób
do ziemi i wody aż 640 ton tego trującego metalu. Proponowano także
odsunięcie polowań od zabudowań mieszkalnych na odległość co
najmniej 500 metrów (obecnie jest to 100 metrów) oraz zakazanie
dokarmiania dzikich zwierząt. Chodzi o zapobieżenie sztucznemu
zwiększaniu ich populacji, bo dokarmianie służy w gruncie rzeczy
hodowaniu leśnych zwierząt do celów łowieckich. Proponowano także
wprowadzenie obowiązkowych cyklicznych badań dla myśliwych,
analogicznych do tych, jakie przechodzi co jakiś czas każdy
użytkownik broni palnej - policjanci, żołnierze czy pracownicy
ochrony. Myśliwy, który otrzymał zezwolenie na broń, w ciągu
swojej łowieckiej kariery testom takim nie jest już poddawany.
Ważnym
postulatem, popieranym nie tylko przez środowiska ekologiczne, było
także wprowadzenie zakazu udziału dzieci w polowaniach. Opowiadało
się za tym zwłaszcza środowisko psychologów i pedagogów, a także
wielu polityków różnych opcji, w tym kancelaria ówczesnego
prezydenta RP. Co ciekawe, w przypadku niechęci myśliwych do
wprowadzenia tego zakazu mamy do czynienia ze swoistą legislacyjną
schizofrenią. Otóż zabicie zwierzęcia hodowlanego na oczach
dziecka jest zakazane prawem, a w przypadku zwierząt dzikich jest
dozwolone...
Lobby
myśliwskie sprzeciwiło się nie tylko propozycji tego zakazu, lecz
w praktyce wszystkim proponowanym przez ekologów zmianom.
Ostatecznie projekt nowelizacji, w atmosferze wzajemnych oskarżeń i
bardziej lub mniej cywilizowanych dyskusji, nie został poddany pod
głosowanie Sejmu. W ubiegłym roku doszło do zmiany ekipy
rządzącej, a w międzyczasie wydarzyło się coś jeszcze. Otóż
Trybunał Konstytucyjny w lipcu 2014 roku wydał wyrok w sprawie
tworzenia obwodów łowieckich na terenach obejmujących
nieruchomości prywatne wbrew woli ich właścicieli. Sędziwie
uznali - mówiąc w skrócie - że praktyka taka jest sprzeczna z
konstytucją, narusza bowiem prawo własności. TK dał wtedy
rządzącym 18 miesięcy na dostosowanie przepisów ustawy do zasad
konstytucyjnych, ale orzeczenie to nie zostało do dnia dzisiejszego
zrealizowane!
Minister
chce pogorszyć
Nowa
ekipa rządząca chcąc nie chcąc musiała przystąpić do
nowelizowania ustawy łowieckiej. - Jednak przy tej okazji, obecny
minister środowiska Jan Szyszko (zapalony myśliwy, który mówi o
sobie, że myślistwo wyssał z mlekiem matki - przyp. red.)
zaproponował także kilka innych nowych rozwiązań - mówi Jacek
Bożek z podbeskidzkiego ekologicznego Klubu Gaja. W opinii obrońców
zwierząt nowości proponowane przez ministra znacząco pogorszą
standardy ochrony dzikich zwierzaków, oddadzą w ręce myśliwych
absurdalnie szeroki zakres uprawnień, ograniczą prawo do
korzystania z uroków przyrody zwykłym ludziom i staną się źródłem
ostrych konfliktów społecznych.
W
przygotowanym przez ministerstwo projekcie nie znalazł się żaden z
postulatów wcześniej zaproponowanych przez ekologów. Znalazło się
natomiast coś takiego... - Gdyby proponowane przepisy weszły w
życie, listę zwierząt łownych ustalano by nie pod kątem troski o
zachowanie zasobów przyrodniczych, ale dla umożliwienia
kultywowania tradycji myśliwskich - mówi Radosław Ślusarczyk ze
stowarzyszenia „Pracownia na rzecz Wszystkich istot” w Bystrej.
To - w jego opinii - mogłoby oznaczać, że myśliwi mogliby zacząć
strzelać także do obecnie chronionych wilków, żubrów,
niedźwiedzi czy głuszców.
Co
więcej, ministerstwo chce także, aby utrudnianie polowania -
tłumaczy Radosław Ślusarczyk - było uznane za wykroczenie i
karane grzywną czy mandatem: - Przy czym nie ma mowy w projekcie o
tym, że chodzi o złośliwe lub celowe utrudnianie, tylko o
utrudnianie jako takie, co można interpretować, iż każdy kto
wejdzie w drogę myśliwym - turysta albo grzybiarz - będzie
podlegał karze! A przecież są wyroki sądów, które w
przypadkach, gdy myśliwi oskarżali kogoś, że utrudniał im
polowanie, orzekały, iż prawo do polowania nie jest nadrzędne nad
prawami innych osób do korzystania z lasu czy jeziora. Teraz
obowiązywałaby zasada: gdy myśliwi polują, wszyscy inni z lasu
won! I to - paradoksalne - dotyczyłoby także właściciela lasu,
pola czy stawu. A to dlatego, że nawet paragraf dostosowujący
przepisu o obwodach łowieckich do zapisów konstytucji został
sformułowany w przedziwny sposób - i zadaniem oponentów jest
niezgodny z konstytucją. Obwody, tak jak do tej pory, byłyby
wyznaczane bez zgody czy konsultacji z właścicielami gruntów. -
Natomiast jeśli ktoś nie chciałby, aby na jego ziemi polowano,
musiałby wystąpić na drogę sądową przeciwko państwu i dowieść,
że myślistwo jest niezgodne z wyznawaną przez niego religią czy
zasadami moralnymi - mówi Radosław Ślusarczyk tłumacząc, że
jest absurdem, aby właściciel gruntów w taki sposób musiał
bronić swoich praw. - Poza tym konstytucja gwarantuje, że wyznawana
religia czy światopogląd jest prywatną sprawą każdego obywatela.
Dlaczego więc ktoś musiałaby powoływać się na te wartości w
sądzie, aby uznano jego racje? - zastanawia się.
Prezes
pomoże ?
Projekt
nowelizacji ustawy został zaprezentowany opinii publicznej
początkiem czerwca i - podkreśla Radosław Ślusarczyk -
przewidziano tylko trzy dni na społeczne konsultacje. To - jego
zdaniem - najlepiej pokazuje, jaką wagę do opinii społeczeństwa
przykłada w tej sprawie ustawodawca.
Na
szczęście wakacyjna przerwa w pracach parlamentu, a także nawał
innych tematów sprawił, że Sejm nie zajął się jeszcze
nowelizacją prawa łowieckiego. Najprawdopodobniej stanie się to
dopiero po wakacjach. Do tego czasu obrońcy praw zwierząt chcą
zebrać jak najwięcej podpisów pod apelem (obecnie podpisało go
ponad 6 tysięcy osób) i „uderzyć” z nim do prezesa PIS-u. To
że ma on przemożny wpływ na rząd jest sprawą ogólnie znaną. -
Znany jest także jako przyjaciel zwierząt, osoba wrażliwa na ich
los - mówi Jacek Bożek. Autorzy apelu liczą więc na to, że uda
się go przekonać - przedstawiając merytoryczne argumenty - do
prezentowanych przez nich racji i prace nad nowelizacją prawa
łowieckiego w proponowanym przez ministra kształcie zostaną
przerwane.”
http://www.beskidzka24.pl/artykul,mysliwi_panami_lasu_,47381.html
niedziela, 21 sierpnia 2016
Poranna mgiełka
Tak wygląda sierpniowy poranek w naszych leśnych okolicach.
Zdjęcia zrobił mój syn. Trzeba przyznać, że robią one wrażenie.
Zdjęcia zrobił mój syn. Trzeba przyznać, że robią one wrażenie.
czwartek, 11 sierpnia 2016
sobota, 6 sierpnia 2016
"...w Polsce nie ma obecnie prezydenta. Jest Andrzej Duda", czyli o SKOKu i haku.
„W
marcu rozmawiam z jednym z najwybitniejszych polityków europejskich,
Giuliano Amato. Były premier, wicepremier i minister spraw
wewnętrznych Włoch, były wiceprzewodniczący Europejskiej
Konwencji Konstytucyjnej a obecny sędzia Sądu Konstytucyjnego Włoch
jest gościem na moich wykładach na Uniwersytecie Nowego Jorku.
Przed wykładem rozmawiamy w dość obskurnym barze (uwaga: lokowanie
produktu!) „Shade” w Greenwich Village, tuż obok wydziału
prawa, na którym uczę.
Streszczam mojemu wybitnemu gościowi orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego w sprawie „ustawy naprawczej”, które zostało wydane kilka godzin wcześniej i główne tezy uzasadnienia ustnego podanego przez Wiceprezesa, prof. Stanisława Biernata. Amato słucha tego ze stoickim spokojem, ale nie wytrzymuje dopiero, gdy mu mówię, że rząd już zapowiedział, że wyroku nie opublikuje. „U nas w takiej sytuacji wkroczyłby Prezydent!”.
Dopiero muszę wytłumaczyć mojemu rozmówcy, że w Polsce nie ma obecnie prezydenta. Jest Andrzej Duda.
Ta rozmowa przypomniała mi się dziś, w pierwszą rocznicę objęcia urzędu przez Andrzeja Dudę. Przy tej okazji wszystko już zostało powiedziane o tym, jakim nieszczęściem dla Polski jest fakt, że ten urząd pełniony jest przez człowieka lękliwego, bez charakteru i inteligencji. Działa jak zdyscyplinowany uczestnik zorganizowanej grupy przestępczej, żyrujący wszystkie najgorsze rozkazy swego zwierzchnika. W sytuacji, w której ma wystarczające instrumenty prawne, by zahamować najgorsze ekscesy władzy, nie wykorzystuje ich i w sposób ostentacyjnie szybki i potulny podpisuje niekonstytucyjne ustawy. W pamięci Polaków jako symbol zbiorowego wstydu pozostanie obraz Prezydenta Obamy, wytykającego polskiej władzy manipulowanie rządami prawa i widok stojącego obok niego, jak skarconego uczniaka, milczącego Andrzeja Dudy z tym samym głupkowatym uśmieszkiem, przyklejonym do buzi, z jakim podpisuje kolejne ustawy, paraliżujące TK.
Już mniejsza o inne głupstwa: uniewinnianie koleżków przed wyrokiem sądowym i przyznawanie dotychczas uświęconego wielkimi nazwiskami Orderu Orła Białego, jednoosobowo więc niezgodnie z obyczajem, grafomanowi i szkodnikowi Bronisławowi Wildsteinowi. To drobiazgi, świadczące o miałkości charakteru i umysłu, ale nie o konstytucyjnym przestępstwie. Ale nocne zaprzysiężenie, pod okiem Kaczyńskiego, „dublerów” wybranych na zajęte już miejsca w TK i natychmiastowe podpisywanie wszystkich ustaw, które jako minimum powinny wzbudzać przynajmniej jego wątpliwości – to jasne i oczywiste sprzeniewierzenie się konstytucyjnej misji Prezydenta, jako strażnika Konstytucji.
Wszystko to zostało już wielokrotnie powiedziane. Jedyne naprawdę ciekawe pytanie brzmi dziś: dlaczego on to robi? Bo przecież Andrzej Duda ma wszelkie instytucjonalne gwarancje i możliwości, stawiające go poza zasięgiem formalnych możliwości Kaczyńskiego, który nie może go odwołać, jak może to zrobić (uruchamiając natychmiastowo sejmową maszynkę do głosowania) z dowolnym ministrem, premierem czy szefem Rady Mediów Narodowych.
Odpowiedź na to pytanie, która sprowadzałaby się wyłącznie do słabości charakteru i umysłu Andrzeja Dudy jest, moim zdaniem, niewystarczająca; wskazuje ona na część problemu, ale nie na całość. W końcu nawet człowiek lękliwy i ograniczony musi czasem zdać sobie sprawę z szansy historycznej, przed jaką stanął i która tak gruntownie odrzuca, na oczach rodziny, znajomych, dawnych kolegów/koleżanek z porządnej firmy i milionów Polaków.
Pytanie: „Dlaczego Duda to robi?” sprowadza się, moim zdaniem, do pytania: „Co Jarosław Kaczyński na niego ma?”. A moja hipoteza, będąca rzecz jasna tylko domysłem, ale opartym na mocnych przesłankach, składa się z jednego słowa: SKOK.
Jak pamiętamy, Andrzej Duda był tym członkiem gabinetu Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który odegrał kluczową rolę w największej aferze gospodarczej III RP. Dzięki usłużnie przygotowanemu (na podstawie dokumentów dostarczonych przez prawników SKOK) przez Andrzeja Dudę wnioskowi do TK, Grzegorz Bierecki dostał wiele miesięcy oddechu od kontroli finansowej i zdołał przemienić tysiące dolarów przeznaczone przez międzynarodową instytucję na pomoc dla kas spółdzielczych w prywatne miliony dla siebie i rodziny/wspólników, następnie chytrze wytransferowane do Luksemburga.
Dziś Bierecki jest pod prawną ochroną immunitetu senatorskiego oraz sprzyjającej mu większości sejmowej a także pod publicystyczną osłoną mediów, utrzymywanych przez niego samego. W portalu wPolityce braci Karnowskich i Piotra Zaremby, opłacanych właśnie przez Biereckiego, czytam triumfalne okrzyki radości, że TVP Jacka Kurskiego „przeprosiła” Biereckiego za dawne relacjonowanie afery SKOK: tak IV RP grzebie kontrolę głównego oligarchy IV RP. W akcie przypominającym hipotetyczne powołanie Al Capone na szefa komisji ds. walki z przestępczością zorganizowaną, Bierecki został wybrany szefem senackiej komisji kontroli finansowej.
Nikt, kto otarł się o SKOK nie pozostał czysty, bo taka jest natura tego raka. Przez implikację, dotyczyć to też może Andrzeja Dudy – sprawnego i chętnego uczestnika tej wielkiej afery. Tym bardziej, że na przesadnie uczciwego nie trafiło: chytre numery z delegacjami sejmowymi dla prowadzenia dobrze płatnych wykładów w dziadowskiej uczelni prywatnej pod Poznaniem (na dodatek, gdy wziął formalny urlop z UJ, gdyż funkcje polityczne nie pozwoliły mu rzekomo na prowadzenie działalności dydaktycznej) dowodzą, że odpowiednie predyspozycje Andrzej Duda miał. I Jarosław Kaczyński, któremu umiejętności oceny ludzi i kontrolowania ich przy pomocy haków nie można odmówić, musi o tym dobrze wiedzieć.
Dziennikarzom śledczym, a także śledczym właściwym, czyli prokuratorskim, gdy już dojdzie do postępowania przed Trybunałem Stanu, poddaję ten wątek pod poważną rozwagę, takim uczynnym i konstruktywnym gestem czcząc pierwszą rocznicę objęcia urzędu przez Andrzeja Dudę.”
Streszczam mojemu wybitnemu gościowi orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego w sprawie „ustawy naprawczej”, które zostało wydane kilka godzin wcześniej i główne tezy uzasadnienia ustnego podanego przez Wiceprezesa, prof. Stanisława Biernata. Amato słucha tego ze stoickim spokojem, ale nie wytrzymuje dopiero, gdy mu mówię, że rząd już zapowiedział, że wyroku nie opublikuje. „U nas w takiej sytuacji wkroczyłby Prezydent!”.
Dopiero muszę wytłumaczyć mojemu rozmówcy, że w Polsce nie ma obecnie prezydenta. Jest Andrzej Duda.
Ta rozmowa przypomniała mi się dziś, w pierwszą rocznicę objęcia urzędu przez Andrzeja Dudę. Przy tej okazji wszystko już zostało powiedziane o tym, jakim nieszczęściem dla Polski jest fakt, że ten urząd pełniony jest przez człowieka lękliwego, bez charakteru i inteligencji. Działa jak zdyscyplinowany uczestnik zorganizowanej grupy przestępczej, żyrujący wszystkie najgorsze rozkazy swego zwierzchnika. W sytuacji, w której ma wystarczające instrumenty prawne, by zahamować najgorsze ekscesy władzy, nie wykorzystuje ich i w sposób ostentacyjnie szybki i potulny podpisuje niekonstytucyjne ustawy. W pamięci Polaków jako symbol zbiorowego wstydu pozostanie obraz Prezydenta Obamy, wytykającego polskiej władzy manipulowanie rządami prawa i widok stojącego obok niego, jak skarconego uczniaka, milczącego Andrzeja Dudy z tym samym głupkowatym uśmieszkiem, przyklejonym do buzi, z jakim podpisuje kolejne ustawy, paraliżujące TK.
Już mniejsza o inne głupstwa: uniewinnianie koleżków przed wyrokiem sądowym i przyznawanie dotychczas uświęconego wielkimi nazwiskami Orderu Orła Białego, jednoosobowo więc niezgodnie z obyczajem, grafomanowi i szkodnikowi Bronisławowi Wildsteinowi. To drobiazgi, świadczące o miałkości charakteru i umysłu, ale nie o konstytucyjnym przestępstwie. Ale nocne zaprzysiężenie, pod okiem Kaczyńskiego, „dublerów” wybranych na zajęte już miejsca w TK i natychmiastowe podpisywanie wszystkich ustaw, które jako minimum powinny wzbudzać przynajmniej jego wątpliwości – to jasne i oczywiste sprzeniewierzenie się konstytucyjnej misji Prezydenta, jako strażnika Konstytucji.
Wszystko to zostało już wielokrotnie powiedziane. Jedyne naprawdę ciekawe pytanie brzmi dziś: dlaczego on to robi? Bo przecież Andrzej Duda ma wszelkie instytucjonalne gwarancje i możliwości, stawiające go poza zasięgiem formalnych możliwości Kaczyńskiego, który nie może go odwołać, jak może to zrobić (uruchamiając natychmiastowo sejmową maszynkę do głosowania) z dowolnym ministrem, premierem czy szefem Rady Mediów Narodowych.
Odpowiedź na to pytanie, która sprowadzałaby się wyłącznie do słabości charakteru i umysłu Andrzeja Dudy jest, moim zdaniem, niewystarczająca; wskazuje ona na część problemu, ale nie na całość. W końcu nawet człowiek lękliwy i ograniczony musi czasem zdać sobie sprawę z szansy historycznej, przed jaką stanął i która tak gruntownie odrzuca, na oczach rodziny, znajomych, dawnych kolegów/koleżanek z porządnej firmy i milionów Polaków.
Pytanie: „Dlaczego Duda to robi?” sprowadza się, moim zdaniem, do pytania: „Co Jarosław Kaczyński na niego ma?”. A moja hipoteza, będąca rzecz jasna tylko domysłem, ale opartym na mocnych przesłankach, składa się z jednego słowa: SKOK.
Jak pamiętamy, Andrzej Duda był tym członkiem gabinetu Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który odegrał kluczową rolę w największej aferze gospodarczej III RP. Dzięki usłużnie przygotowanemu (na podstawie dokumentów dostarczonych przez prawników SKOK) przez Andrzeja Dudę wnioskowi do TK, Grzegorz Bierecki dostał wiele miesięcy oddechu od kontroli finansowej i zdołał przemienić tysiące dolarów przeznaczone przez międzynarodową instytucję na pomoc dla kas spółdzielczych w prywatne miliony dla siebie i rodziny/wspólników, następnie chytrze wytransferowane do Luksemburga.
Dziś Bierecki jest pod prawną ochroną immunitetu senatorskiego oraz sprzyjającej mu większości sejmowej a także pod publicystyczną osłoną mediów, utrzymywanych przez niego samego. W portalu wPolityce braci Karnowskich i Piotra Zaremby, opłacanych właśnie przez Biereckiego, czytam triumfalne okrzyki radości, że TVP Jacka Kurskiego „przeprosiła” Biereckiego za dawne relacjonowanie afery SKOK: tak IV RP grzebie kontrolę głównego oligarchy IV RP. W akcie przypominającym hipotetyczne powołanie Al Capone na szefa komisji ds. walki z przestępczością zorganizowaną, Bierecki został wybrany szefem senackiej komisji kontroli finansowej.
Nikt, kto otarł się o SKOK nie pozostał czysty, bo taka jest natura tego raka. Przez implikację, dotyczyć to też może Andrzeja Dudy – sprawnego i chętnego uczestnika tej wielkiej afery. Tym bardziej, że na przesadnie uczciwego nie trafiło: chytre numery z delegacjami sejmowymi dla prowadzenia dobrze płatnych wykładów w dziadowskiej uczelni prywatnej pod Poznaniem (na dodatek, gdy wziął formalny urlop z UJ, gdyż funkcje polityczne nie pozwoliły mu rzekomo na prowadzenie działalności dydaktycznej) dowodzą, że odpowiednie predyspozycje Andrzej Duda miał. I Jarosław Kaczyński, któremu umiejętności oceny ludzi i kontrolowania ich przy pomocy haków nie można odmówić, musi o tym dobrze wiedzieć.
Dziennikarzom śledczym, a także śledczym właściwym, czyli prokuratorskim, gdy już dojdzie do postępowania przed Trybunałem Stanu, poddaję ten wątek pod poważną rozwagę, takim uczynnym i konstruktywnym gestem czcząc pierwszą rocznicę objęcia urzędu przez Andrzeja Dudę.”
Wojciech
Sadurski. „Nieszczęście zwane Andrzej Duda” w
http://wojciechsadurski.natemat.pl/186985,nieszczescie-zwane-andrzej-duda
Podkreślenia
moje.
czwartek, 4 sierpnia 2016
O czasie zakupów, czyli marudzenie w upale
Trochę
pomarudzę.
Market, o owadziej nazwie, znajduje
się w przygranicznej, niedużej miejscowości, 10 kilometrów od domu. Chcę szybko zrobić zakupy i zmyć się przed upałem do domu. Na parkingu tłok.
Samochody stoją również na bocznej ulicy, bo parking mały. Dużo
czeskich rejestracji. Obok marketu postawiono namiot, zajmujący, co
najmniej, 10 miejsc parkingowych. Zamiast ominąć cały cyrk z
daleka, wjeżdżam w uliczkę i potem na parking. Zaćmienie jakieś bądź potęgujący się upał opóźniają mój proces decyzyjny- zawrócić, czy wjechać? Jadę powoli, kombinując,
że jak nie znajdę wolnego miejsca, to pojadę na zakupy w zupełnie
inną stronę. Jednak miejsce jest. Wąziutko na wjechanie. Z prawej
strony stoi auteczko na linii, z lewej to samo. Wolniutko wjeżdżam,
gaszę samochód i puszczając pod nosem wiązankę oraz wciągając
brzuch, wysiadam. Z lekko mściwą satysfakcją myślę o kierowcy z
prawej i o pasażerze z lewej (o ile taki jest): „Ja to mam jeszcze
gabaryty dosyć nieduże, chociaż musiałam się zwęzić przy
wysiadaniu, ale WY? Powodzenia”. Przechodząc obok namiotu
zajrzałam przez podwinięte „drzwi”. Przez środek biegły
stoły, pod ścianami również, a na nich jakieś ciuchy, mnóstwo ludzi przepychających się do nich. Nie
wchodziłam. Zależało mi na powrocie do domu przed skwarem, a było
już dobrze po 9tej. Dosyć szybko robię zakupy, podjeżdżam pod jedną z dwóch czynnych kas
i ZONK! Najpierw zaciął się czytnik, potem wysiadł terminal do
kart. Minęło 15 minut zanim wszystko wróciło do normy. Następne
15 minut kasowano klientów przede mną. Po ponad godzinie (już)
byłam z towarem przy samochodzie. Jednak zanim się tam znalazłam, musiałam z koszykiem przejechać dookoła całego parkingu, bo
nie było miejsca między samochodami (bardzo niekorzystne
ustawienie samochodów- dwa szeregi wzdłuż marketu, przed wyjściem
i trzeci za nimi, za pasem dojazdowym). Szlag. Słońce coraz
bardziej przypieka, samochodów przybywa, ktoś trąbi, ktoś
gwałtownie hamuje. Wyładowałam towar do bagażnika i znowu z
wózkiem runda dookoła parkingu. Narasta we mnie ochota wiać z tego
coraz bardziej nerwowego miejsca. Z lewej strony jest teraz więcej
luzu, bo inny kierowca zaparkował prawidłowo. Mogę swobodnie
wsiąść do samochodu i wolniutko cofając, wyjechać na prostą.
Przed wyjazdem z parkingu korek. Parkujące wzdłuż bocznej uliczki
samochody, zablokowały jeden pas. Po 5 minutach wyjeżdżam na tę
boczną uliczkę i znowu korek. Tym razem do głównej ulicy. Mija
następne 5 minut i jestem na głównej. Do domu docieram już bez
przygód. Okazuje się, że mieszkając na wsi, robiąc zakupy tracę
tyle samo czasu, ile traci go przeciętny mieszkaniec miasta.
Oczywiście, że nie muszę robić zakupów w tym markecie i chyba
nie będę, ale nasze sklepy we wsi są tragicznie drogie, mają mały
asortyment, a kolejki do kasy wcale w nich nie są mniejsze.
W
„owadzim sklepie” otrzymałam ogromny paragon. W domu, wściekła
na ilość marnowanego papieru, czytam, co tam w ogóle jest
napisane. No i doczytałam się takiej fajnej rzeczy ( to jest jedna z trzech części paragonu).
Alkohol
szkodzi, ale kup go po promocyjnej cenie u nas. Większego zakłamania
dawno nie widziałam. O, pardon, nie….., widziałam…a i owszem,
widziałam, w wykonaniu pisowskiego maliniaka i rządu
jedyniesłusznegoprezesunia tudzież purpurowegochciejstwa, podczas
wizyty Franciszka I.
Jest
jeszcze jeden taki paragon+, gdzie jest oferta na tańszy cukier,
mandarynki oraz lody. Zastanawia mnie ten dopisek: „Oferta ważna w
wybranych sklepach, w dniach, do wyczerpania zapasów”.
To
taki specjalny knif. Zawsze można powiedzieć, że oferta nie
dotyczy, bo w innym sklepie, albo nie w tym dniu, albo wyczerpały
się zapasy. Gratulacje dla Jeronimo za pomysłowość.
Subskrybuj:
Posty (Atom)