Trochę
pomarudzę.
Market, o owadziej nazwie, znajduje
się w przygranicznej, niedużej miejscowości, 10 kilometrów od domu. Chcę szybko zrobić zakupy i zmyć się przed upałem do domu. Na parkingu tłok.
Samochody stoją również na bocznej ulicy, bo parking mały. Dużo
czeskich rejestracji. Obok marketu postawiono namiot, zajmujący, co
najmniej, 10 miejsc parkingowych. Zamiast ominąć cały cyrk z
daleka, wjeżdżam w uliczkę i potem na parking. Zaćmienie jakieś bądź potęgujący się upał opóźniają mój proces decyzyjny- zawrócić, czy wjechać? Jadę powoli, kombinując,
że jak nie znajdę wolnego miejsca, to pojadę na zakupy w zupełnie
inną stronę. Jednak miejsce jest. Wąziutko na wjechanie. Z prawej
strony stoi auteczko na linii, z lewej to samo. Wolniutko wjeżdżam,
gaszę samochód i puszczając pod nosem wiązankę oraz wciągając
brzuch, wysiadam. Z lekko mściwą satysfakcją myślę o kierowcy z
prawej i o pasażerze z lewej (o ile taki jest): „Ja to mam jeszcze
gabaryty dosyć nieduże, chociaż musiałam się zwęzić przy
wysiadaniu, ale WY? Powodzenia”. Przechodząc obok namiotu
zajrzałam przez podwinięte „drzwi”. Przez środek biegły
stoły, pod ścianami również, a na nich jakieś ciuchy, mnóstwo ludzi przepychających się do nich. Nie
wchodziłam. Zależało mi na powrocie do domu przed skwarem, a było
już dobrze po 9tej. Dosyć szybko robię zakupy, podjeżdżam pod jedną z dwóch czynnych kas
i ZONK! Najpierw zaciął się czytnik, potem wysiadł terminal do
kart. Minęło 15 minut zanim wszystko wróciło do normy. Następne
15 minut kasowano klientów przede mną. Po ponad godzinie (już)
byłam z towarem przy samochodzie. Jednak zanim się tam znalazłam, musiałam z koszykiem przejechać dookoła całego parkingu, bo
nie było miejsca między samochodami (bardzo niekorzystne
ustawienie samochodów- dwa szeregi wzdłuż marketu, przed wyjściem
i trzeci za nimi, za pasem dojazdowym). Szlag. Słońce coraz
bardziej przypieka, samochodów przybywa, ktoś trąbi, ktoś
gwałtownie hamuje. Wyładowałam towar do bagażnika i znowu z
wózkiem runda dookoła parkingu. Narasta we mnie ochota wiać z tego
coraz bardziej nerwowego miejsca. Z lewej strony jest teraz więcej
luzu, bo inny kierowca zaparkował prawidłowo. Mogę swobodnie
wsiąść do samochodu i wolniutko cofając, wyjechać na prostą.
Przed wyjazdem z parkingu korek. Parkujące wzdłuż bocznej uliczki
samochody, zablokowały jeden pas. Po 5 minutach wyjeżdżam na tę
boczną uliczkę i znowu korek. Tym razem do głównej ulicy. Mija
następne 5 minut i jestem na głównej. Do domu docieram już bez
przygód. Okazuje się, że mieszkając na wsi, robiąc zakupy tracę
tyle samo czasu, ile traci go przeciętny mieszkaniec miasta.
Oczywiście, że nie muszę robić zakupów w tym markecie i chyba
nie będę, ale nasze sklepy we wsi są tragicznie drogie, mają mały
asortyment, a kolejki do kasy wcale w nich nie są mniejsze.
W
„owadzim sklepie” otrzymałam ogromny paragon. W domu, wściekła
na ilość marnowanego papieru, czytam, co tam w ogóle jest
napisane. No i doczytałam się takiej fajnej rzeczy ( to jest jedna z trzech części paragonu).
Alkohol
szkodzi, ale kup go po promocyjnej cenie u nas. Większego zakłamania
dawno nie widziałam. O, pardon, nie….., widziałam…a i owszem,
widziałam, w wykonaniu pisowskiego maliniaka i rządu
jedyniesłusznegoprezesunia tudzież purpurowegochciejstwa, podczas
wizyty Franciszka I.
Jest
jeszcze jeden taki paragon+, gdzie jest oferta na tańszy cukier,
mandarynki oraz lody. Zastanawia mnie ten dopisek: „Oferta ważna w
wybranych sklepach, w dniach, do wyczerpania zapasów”.
To
taki specjalny knif. Zawsze można powiedzieć, że oferta nie
dotyczy, bo w innym sklepie, albo nie w tym dniu, albo wyczerpały
się zapasy. Gratulacje dla Jeronimo za pomysłowość.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz