Czwartek-
siedzę i piszę na bieżąco. I tak muszę trzymać rękę na
pulsie.
No
i poszło na krzywe pyski. Dokonało się. Ale zanim wybuchłam, to
jeszcze wczoraj odkryłam, że rura od ubikacji jest w połowie
zamazana cementem (mocowanie dookoła-szczelina między rurą i
podłogą), w jednym miejscu przy rurze zacementowany jest wystający
ostry kamyk, a z tyłu rury jest szczelina i brak cementu. Raz, że
ewidentna usterka, a dwa… jeszcze we wtorek, kiedy wymienił rurę
stwierdził, że teraz nie można z ubikacji korzystać, bo ją
obsilikonuje.
-Bydzie
to miała pani pjykne, bo tego silikonu nie widać- stwierdził z
satysfakcją
Po
godzinie widzę, że szpara jest nadal.
-Panie
Franciszku, proszę niech pan zasilikonuje tę rurę, bo chcemy z
ubikacji korzystać.
-Ja,ja
jo to zaraz zrobjym.
Po
godzinie szpara nadal istnieje. Znowu mu przypominam, że tego nie
zrobił. Ponownie przytakuje- zaraz to zrobi. Potem zapomniałam, bo
się działy inne rzeczy. No i wczoraj mu znowu przypomniałam, a
wieczorem odkryłam fuszerę. Nie dość, że źle zrobione, to
jeszcze cała posadzka klejem zabrudzona. Tym razem szlag mnie
trafił. No dobra, dosyć cimciania się i kawusi. Rozpisałam
orientacyjny czas, który jest potrzebny do poszczególnych
instalacji. I ten najmożliwszy, i ten zawyżony. Całość powinna
trwać 16 godzi- czyli dwie pełne dniówki, czas zawyżony to 2
godziny więcej. A pan Franciszek sobie wczasy urządza i siedzi u
nas już czwarty dzień. Na przykład taka wymiana syfonu pod
umywalką zajęła Jaskółowi góra pół godziny. Ja napisałam
godzinę.
Przyjechał
po 9tej.
-
Pryndzyj się nie dało, bo sklep o 8mej otwiyrają.- stwierdził z
szerokim uśmiechem.
-
No dobra, ale panie Franciszku, należy się panu zdrowy ochrzan. Czy
pan u siebie w domu też taką fuszerkę odstawiłby- pokazuję ręką
na rurę od ubikacji.
-
Na dyć jo to obsylikónowoł- pan Franciszek pokazuje mi ręką inne
złącze.
-
A to?- pochylam się za ubikację i pokazuję mu obwód rury-
spojenie rury z podłogą.
-
A to? To jo klejym zacióngnół- pan Franciszek nadal jest
zadowolony z siebie.
-
Niech pan popatrzy, tu- i pokazuję mu na kamień- To też pan uważa
za dobre, a ta szpara niezaklejona za ubikacją, to też jest dobre?-
zaczynam podnosić głos, bo już mam serdecznie dosyć ciągłego
pokazywania usterek i „wymagania” naprawy.- Miał pan to
zasilikonować, żeby nie było brzydkie.
-
Jo to zaroz pjyknie zrobjym i to tyż wymyjym- pan Franciszek zaczyna
tracić cierpliwość i odpowiada ostrym głosem. Uła...
-
Czym? Znowu moimi rękami, bo jak na razie to ja tu po panu wszystko
sprzątam.- mówię wściekła. On nie widzi sprawy, a potem i tak
nie robi tego, co powiedział, albo ja mu powiedziałam. I na
zewnątrz wygląda to tak, jakbym się ciągle czepiała, a on jest
taki zgodliwy.
Biorę
do ręki szeroki syfon, obracam go w dłoniach i mówię spokojnie:
-
Gdyby pan mnie wtedy nie zabajerował, że to jest do niczego, już
byłoby dawno to zrobione.
-Na
dyć nic nie mówiliście, że tu bydziecie się kómpać- rzuca pan
Franciszek z pretensją.
Na
to wchodzi Jaskół
-
Co pan opowiada, od początku było mówione, że tu się woda z
prysznica będzie lała?- zwraca się ze zdziwieniem do pana
Franciszka.
-
Co mi tu pan opowiada, przecież powtarzałam panu to w poniedziałek,
we wtorek, wczoraj, a na pewno tydzień temu, kiedy uzgadnialiśmy
wszystko.- rzucam wściekła, bo zaczyna znowu swoje numery. Jaskół
wychodzi. I dobrze. Młoda siedzi w kuchni i milczy.
-
A w ogóle to proszę, żeby pan dzisiaj wszystko skończył, bo za
długo już to trwa- mówię twardym głosem. Jestem zmęczona
przepychankami. Chałupa rozpirzona, ja muszę siedzieć i pilnować,
żeby zrobił tak, jak trzeba, a i tak ciągle fuszeruje. Nie mam
już ochoty następnego dnia tracić. Zwłaszcza, że jutro
przychodzi magik od alarmu, a po południu magik naprawić piec CO.
-
Wszystko proszym pani potrzebujy swojigo czasu- rzuca bezczelnie pan
Franciszek, tonem typu „nie znasz się”.
-
Oczywiście, ale pan stracił na same poprawki parę godzin. To co,
teraz pan robi ten syfon tak?- zmieniam temat.
-
Tyn syfon, a potym to zasilikónujym, jak pani se życzy- pan
Franciszek robi się nieprzyjemny. Wychodzę z łazienki. Po chwili
zaczyna wiercić posadzkę, bo musi wykuć większą dziurę. Kiedy
wiertara ucichła i minęło może z 10 minut, wchodzę do łazienki.
-
Jo to dóm pani tak- pan Franciszek przypasowuje duży syfon do
dziury. Coś mi nie pasuje. Widzę, że wylot daje prosto, a rura
odprowadzająca idzie pod skosem.
-
Na pewno ma to pan dobrze?- pytam zaniepokojona. Pochylam się
jeszcze mocniej i widzę wylot drugiej rury w miejscu, w którym jest
wylot syfonu- Aaaaa dobrze jest- wycofuję się spokojnie i nagle
słyszę
-
Niech mie pani niy dynerwuje. To dokóńczym i już mie tu ni ma- pan
Franciszek wydziera się na mnie. Strzela focha. O cholera, jak tak,
to tak, to teraz ja nie puszczę.
-
Ja pana denerwuję!!!??? Ja? A kto ciągle fuszeruje robotę, pan tu
chyba przyszedł wykonać określoną pracę i zrobi pan ją do
końca- wydzieram się na niego, co w łazience daje podwójny efekt-
Robi pan fuszerki i jeszcze mi pan tu fochy stawia.
-
Zrobjym to i niech se pani szuko innygo na dokóńczyni- z fajnego
misia wychodzi skunks.
-
O nie, jak pan zaczął, to pan dokończy i niech mi tu pan fochów
nie strzela. Trzeba było najpierw się zastanowić, czy pan potrafi-
dobiłam go zjadliwie i wyszłam. Za plecami usłyszałam
-
Jo tu niy przyszed, żeby po mie wrzyszczano.
-
A ja nie prosiłam o pracę fuszera- wróciłam się i
odpowiedziałam. Trzy dni wytrzymywałam ten zlepek niekompetencji z
miodzikiem. Trzy dni sprzątałam i denerwowałam się, bo tu kapie,
tam dziura, tu szpara, to jeszcze nie zrobione, no i ta dziura w
ścianie w kuchni, a efekt daleki od ideału. Rurka, która miała
być ukryta w ścianie wystaje, bo ścianka cienka i nie weszła- z
drugiej strony ta dziura w kuchni. Na to usłyszałam
-Przeca
i tak to pani płytami zakryje- beztroska pana Franciszka jest
porażająca.
-
Zakryje za dwa lata, a teraz ma to wyglądać porządnie- jestem
nieustępliwa
-
To jo to pani pjyknie zamażym. Mo pani gładź gipsową?- pan
Franciszek nie posiada połowy potrzebnych rzeczy. Od trzech dni
tylko gonię, a to drabinkę dać, a to latarkę, a to młotka
zapomniał, a to gwoździe potrzebne.
-
Nie mam gładzi gipsowej- mówię obojętnie, przestaje mnie to
obchodzić, co on wykombinuje.
-
Bo wjy pani, jo ni ma murorzym. Taki rzeczy robi murorz- tłumaczy
pan Franciszek jak krowie na rowie. Cholera wie, on chyba mnie tak od
początku odbiera, jak babę, która ma wymagania, a przecież to on
się na tym zna, nie ona.
-
Ale przecież pan takie rurki zaprawia?- zaskoczył mnie tym
gadaniem- Przecież nie będę zamawiała murarza do jednej rurki? -
zaczyna się we mnie znowu gotować
-
Ni, ni, jo to pani pjyknie zamażym- wycofuje się pan Franciszek.
-
Nie zamażym, tylko pięknie pan to wyrówna. I to, i te zadziery-
pokazuję palcem na wystające nierówności w murze- I tu ma pan
dziurę jeszcze- jestem bezlitosna. Czy Wy zgodzilibyście się na
wystającą (wzdłuż- na metr) na całej długości rurkę ze ściany
i jeszcze źle zagipsowaną? NIE. Więc chyba nie marudzę?
Pan
Franciszek zabrał się do krycia rurek w posadzce. W międzyczasie
parę razy przeszedł do bocznego holiku po jakieś części, czego
kompletnie nie rozumiem, bo tam potrzebował tylko zaprawę i
kielnię. Poszłam zobaczyć prawie gotowe dzieło. No dobra. Idziemy
do bocznego holiku, bo tam teraz rurę będzie wycinał.
-Terozki
tu bydym robił. Do tej ciynkij dołączymy nowóm, a ta staro muszym
wykuć- pan Franciszek planuje następną pracę
-
Ale najpierw chyba musi pan opiankować rurki w piwnicy- patrzę na
niego i widzę wahanie w oczach- No rurki od syfonu, bo tam jest
prześwit aż do łazienki- dodaję.
-
A ja, ja- w oczach pana Franciszka pojawia się rozum. Pewnie całkiem
zapomniał o niedokończonej robocie w piwnicy.
Idziemy do górnej łazienki, bo ta
rura w holiku idzie od tamtego WC.
-
To jak to pani widzi? Jaki tu je strop? Ta rura idzie chyba w
ścianie? Niy?- zostałam zarzucona pytaniami. O rany… a czy ja to
mam wiedzieć?
-
Jo to wykujym i zobaczymy- rzuca pan Franciszek
-
Tak będzie najlepiej- przytakuję
-
Bo jak ta rura idzie w stropie…?- pan Franciszek zawiesza głos- A
może óna idzie po ścianie? Mie sie sdaje, że óna wychodzi po
stropie tam na dół- ciągnie. Stoję, patrzę na rurę i milczę.
Wchodzi młoda, to jej łazienka. Przytykam palec do warg. Lepiej
żeby teraz nic nie mówiła.
-
Panie Franciszku, wykuje pan ten plastik i wtedy pan zobaczy, jak to
wygląda- nie widzę innej możliwości sprawdzenia- Tak, jak to pan
zrobił na dole.
-
Bo mie się sdaje, że óna idzie w stropie, wjy pani, ale jo to
muszym wykuć napjyrw- pan Franciszek jest niezłomny. Nic nie jest w
stanie go przekonać, wyprowadzić z równowagi, a przede wszystkim,
niezłomny w niesłuchaniu tego, co się do niego mówi.
-
Tak, panie Franciszku, musi pan najpierw wykuć tę rurę i zobaczy
pan, gdzie ona leci- chyba jajko zniosę, staram się… staram się…
Młoda przewróciła oczami i się stleniła.
-
To jo najpjyrw muszym odkryncić ubikacje, bo to jak wykujym te rure,
to się dopjyro dowjym, gdzie óna idzie- jeszcze raz przekonuje,
chyba sam siebie, pan Franciszek. Nagle pochyla się i zrywa z rury
za ubikacją opaskę z tapety, którą tam kiedyś przykleiłam, żeby
nie cuchnęło.
-
A to co je? - pyta z głową obok sedesu?
-
Uszczelniacz, bo śmierdziało- krótko mówię i dodaję- To niech
pan kuje.
Ale
on idzie ze mną na dół. Na schodach odwraca się do mnie i mówi:
-Jakby
pani była mojóm żónóm, to by my się ale dobrze mieli.
-
Na szczęście nie jest- dobiega mnie z góry sarkastyczny głos
Młodej.
-
Ale nie jestem- mówię dobitnie i już się nie odzywam. Boże
drogi, anieli święci, co to za teksty tu odchodzą? Czy on ma
dobrze w głowie? A może zawołać jednak Jaskóła, żeby mu trochę
pysio przefasonował. W końcu nasz misio zachowuje się, jakby w
zolyty przyszedł, a nie do roboty. Coś tam mruczy pod nosem. Idę
do kuchni.
Pół
godziny... pół godziny trwały „konsultacje” na górze, a teraz
widzę, że zamiast kuć od góry, to on wiertarą wali strop od
dołu. Horror.. tam nawet ubikacji nie odkręcił. Ciekawa jestem, co
tym razem spieprzy. Wiertara idzie, kurz też... tabunami…
Piszę
z przerwami, bo trzeba towar do sklepu donieść z magazynu, zwijać
osłonki, gotować obiad no i…
-
Mo pani taki prynt stalowy?- pan Franciszek łapie mnie w sieni- Bo
muszym dźwignie zrobić.
-
Nie teraz panie Franciszku, nie wiem, musi pan poczekać- lecę z
kaszą do sklepu, bo już znowu kolejka się ustawia. Zaniosłam
kaszę, idę do piwnicy, a tam pan Franciszek w najlepsze buszuje po
warsztacie (drzwi do niego przedtem były zamknięte).
-Co
pan tu robi?- rzucam ostro
-
A szukóm tyj brechy- jest niesamowity w tej beztrosce i
nieświadomości, że coś robi nie tak, ale ja zaczynam
przypuszczać, że on jest taki bezczelny, zwłaszcza po rannej
scysji.
-
Nie wiem, czy będzie, wszystko poszło na złom- zastanawiam się,
co mu dać w łapę, żeby w końcu zrobił to, co trzeba i się
wyniósł.
-
O tyn młot tyż mi się zarozki przydo- pan Franciszek łapie
5kliowego kubusia i stawia w drugiej piwnicy.
-
Żeby tylko pan znowu czegoś nie uszkodził- mówię do niego z
obawą. Wchodzę do drugiej piwnicy, on pcha się za mną. Znajduję
krótki metalowy pręt i bez słowa mu podaję.
Bierze
pręt i też bez słowa idzie na górę, do holiku. Coś tam
postukał, coś zatrzeszczało i radośnie oznajmił, że kawałek
starej rury udało mu się wyjąć. Victoria!
Czas
na kawkę. Przetrzymałam go 3 godziny pracy, ale teraz nie chcę być
świnią, a poza tym ciągle gryzie mnie ta poranna awantura. Choćbym
nie wiem jak miała rację i ostro zareaguję, to potem ten mól w
sumienia mnie moli. Siada, widzi, że ja nic dla siebie nie zrobiłam
-Czymu
sie pani symną kawki nie napije?- pyta pogodnie
-Nie
mam czasu- odpowiadam smażąc warzywa na patelni. Będzie risotto,
bo na nic więcej mnie dzisiaj „nie stać' z wielu przyczyn.
-
Tylko 5 minutek- zagaduje.
-
NIE NAM CZASU, muszę obiad zrobić- odpowiadam stanowczo.
-
To jeszcze te rure zamontujym, opiankujym i bydzie gotowe- mówi pan
Franciszek lejąc mleko do kawusi.
-
Taaaaaaaaaa, a potem wezmę kartkę ze spisanymi rzeczami, które
miał pan zrobić i pójdziemy sprawdzić punkt po punkcie, czy
wszystko jest i czy jest dobrze- mieszam w warzywach. Pan Franek
chwilę milczy i mówi pogodnie.
-
To pani bydzie mi przypominała, co móm jeszcze robić, a jo to
zrobjym.
Well,
well well...a chała!
-
Panie Franciszku- odzywam się słodko- Ja nie będę odwalała
roboty za pana. To pan powinien sobie wszystko pamiętać- kończę
twardo.
Pije
kawę, widzi, że nici z pogawędki, wstaje i idzie na piętro. Po
chwili coś mnie tknęło i idę za nim. W łazience już jest Młoda.
-
Bydym musioł odkryncić ubikacje- mówi pan Franciszek z namysłem.
Jezuuuuuu…. Przecież już to przerabialiśmy.
-
Musi pan, bo inaczej pan tej rury nie wykujesz- spokojnie odpowiadam.
-
No przecież pan już postanowił- ostro mówi Młoda, która nie ma
tyle wyrozumiałości. Ją pan Franciszek wkurza i już.
-
Cicho, wszyscy nie bydóm tu rządzić- usadza ją pan Franciszek.
Ale se nagrabił. Młoda nabrała powietrza, jednak pod moim wzrokiem
trochę go spuściła
-
Tu w tym domu rządzi mama i ona będzie decydowała- wrzasnęła na
pół gwizdka.
-
Zobaczymy- mruknął pan Franciszek. „Zobaczymy”- pomyślałam
sobie w odpowiedzi na to mruknięcie.
-
Zakryńć pani tyn zwór- zwraca się pan Franciszek do Młodej i
pokazuje zawór do spłuczki. Młoda próbuje, ale zawór ani drgnie.
Próbuję ja- nic.
-
Niech pan spróbuje, w końcu pan tu jest fachowcem, nie?- zwracam
się do bądź, co bądź hydraulika. Trochę próbuje, cofa rękę
-
Niy chcym go uszkodzić, bo to słabe pieróństwo- stwierdza. Aha,
to jak my uszkodzimy to będzie fajnie, ładnie to się tak babami
wysługiwać?
-
Zóńdym do auta i poszukóm, może takom zaślepke nojdym, pani
zakryńci wode i zaślepjymy- panu Franciszkowi nagle wraca ze
spaceru myślenie. Szkoda, że na krótko.
Poszedł
do samochodu, przyniósł zaślepkę.
-
Pani terozki zyndzie do piwnicy i zakryńci wode, a jak wrzasnym, to
może pani jom odkryńcić. - zostałam poinstruowana. OK. Idę do
piwnicy, zakręcam zawór, odwracam się i idę w stronę piwnicy
środkowej, gdy słyszę wściekły krzyk Młodej na górze.
-
Co pan, k.. robi!???
Równocześnie
słyszę mocny szum wody i widzę lejący się strumień na suche
drewno, na meble tam złożone i na podłogę. O, K….!!!!!
-
Co pan, do cholery, robi!!!!!!????- wrzeszczę z dołu, bo już
„widzę” zalaną szafę w holiku, przez który „brak” rury
przechodził. Lecę na górę, w holiku pół ściany zalane, gruz na
podłodze w wodzie. No tak….Pan Franciszek odpiął rurkę od
górnej spłuczki, zaślepił ją, a potem beztrosko spuścił wodę
do… sedesu?… na dół jak leci w pionie… bez rur… FACHOWIEC!
Miszcz… super.
-
Co pan narobił?- mówię z wyrzutem do pana Franciszka, który
pojawił się obok mnie.
-Na
dyć nic sie niy stało- mówi on niewzruszony- Kapke piwnice zaloło,
tam może być- dodaje lekceważąco.
-
To pan uważa, że w piwnicy może być burdel?- jestem zdziwiona
takim podejściem. Może mu przypomnieć, że leży tam jeszcze gruz,
który powinien posprzątać? Po porannej awanturze sam poprosił o
szuflę i śmiatek, przyniósł wiadro z gruzem i posprzątał.
-
Jak tak pani zoleży, to jo ta woda wybierym- mówi łaskawie,
patrząc na mnie z pogardą. Poczekaj bratku. Zaczynamy odliczać za
zniszczenia.
-
A ta ściana?- pokazuję na mokrusieńką ścianę
-
Na dyć sie może zdarzyć- znowu jest spokojnie niewzruszony. A może
rzeczywiście kazać mu wysuszyć to, co zmoczył? Ciekawe, czy też
byłby taki pewien siebie- „może zdarzyć się”. Oczywiście o
„przepraszam” nie ma mowy, czy jakimś chociaż lekkim
zawstydzeniu. Mnie tam nie zależy, ale nie lubię, kiedy ktoś mi
niszczy dom i nawet okiem nie mrugnie, a moje pretensje uważa za
czepianie się i fanaberie. Wystarczyło powiedzieć: „Przepraszam,
zagapiłem się, już jestem trochę zmęczony lub- zapomniałem”
-Panie
Franciszku, panu coś za dużo się tu zdarza- mówię i widzę jak
się obrusza, ale nie czekam na odpowiedź, bo trzeba osłonki do
sklepu zanieść.
W
sklepie składam relację Jaskółowi i muszę go powstrzymywać- ma
ochotę natychmiast naszego misia wywalić, nie płacąc i każąc
przyprowadzić fachowca, który dokończy za niego robotę. Może to
i jest wyjście?
Jest
13. 30. Dzisiaj miało być wszystko zrobione. Nawet jedna trzecia
nie jest ruszona.
No
i następny problem. Gruba rura w holiku powinna być przymocowana
cybantem-obręczą do ściany w połowie długości
-
Wjy pani co? A mogym wiercić w tej ścianie? Co tam je?- woła mnie
pan Franciszek. Idę do holiku, patrzę, co on kombinuje.
-
Po drugiej stronie jest łazienka, ale pan może zobaczyć, jak gruba
jest ściana mierząc otwór wentylacyjny (akurat jest kratka z
holiku do łazienki- przyłożyć miarę i gotowe)-podpowiadam mu i
pokazuję wentylację.
-
A tam sóm kafelki po drugiyj stronie czy niy?- pan Franciszek jakby
mnie nie słyszał.
-
A nawet jak ich nie ma, to pan nie może dziury przewiercić-
zaczynam się wkurzać. Idziemy do łazienki. Pokazuję mu miejsce,
gdzie orientacyjnie będzie się z drugiej strony wwiercał.
-
Na górze jest wentylacja, niech pan zmierzy, to pan będzie wiedział
jak gruba jest ściana- jeszcze raz próbuję i pokazuję otwór.
-
Ja, ja, jo już jóm smierzył. Óna mo 10 cyntymetrów- mówi pan
Franciszek kiwając głową
-
To w czym problem?- dziwię się- Mówił pan, że potrzebuje
wwiercić się na 7, zostaną jeszcze trzy- ratunku!!!!!!!rozumie
pana Franciszka wróć!!!!!
-
No to jo spróbujym- zadowolony pan Franciszek znika w holiku i po
chwili słyszę wiertarę. Na wszelki wypadek idę do łazienki
sprawdzić, czy znowu „się zdarza”. Tym razem spoko.
Jest
14. Dyskusja przy stole.
-
Zarozki puści pani wode- pan Franciszek zjadł i zbiera się do
roboty,
-
Nie puszczę wody, bo pan nie może spłuczki jeszcze podpiąć, bo
nie wymienił pan rury od ubikacji- mówię spokojnie. Przysłuchuje
się temu Jaskół.
-
Ale ja, jo już tam móm wszystko zrobione- pan Franciszek jest pewny
siebie i swoich racji.
-
Panie Franku, odkręcał pan ubikacje i wykuł tę rurę?- pytam
niepewnie, bo nie wiem, czy mi coś nie umknęło, a z drugiej strony
nie słyszałam odgłosów wykuwania.
-
Wjy pani co? Jo postanowił ta staro zostawić, bo óna jest dobro-
Pan Franciszek mówi niemal konspiracyjnym głosem.
-
Nie, panie Franku, założy pan nową rurę. Od początku do końca
ma być nowe tak, jak się umawialiśmy- mówię spokojnie.- Wykuje
pan wszystkie stare kolanka i założy nowe i wtedy pan podepnie
spłuczkę, a ja puszczę wodę- mówię jak do dziecka.
-
Jak wszystko jest nowe, to do końca- dodaje Jaskół- Bo jak znam
życie, przy awarii to właśnie te stare strzelają.
Pan
Franek poddaje się i idzie na piętro wykuwać rurę. Na dole dzwoni
jego telefon. Zanoszę go na górę oddaję i schodzę. Na dole
dobiega mnie głos pana Franciszka
-Wjy
pani co? Jo paniom ozłocę, pani miała racje, niech tu pani zarozki
idzie- krzyczy do mnie z góry. Wracam po schodach zła, bo mnie nogi
od tego gonienia już bolą
-
Niech no pani sie podziwo- pan Franciszek pokazuje mi coś za
sedesem. Patrzę i widzę, że na całej długości rura jest
pęknięta.
-
Tym bardziej teraz to pan wymieni- mówię i wracam na dół. Nie mam
już siły z nim dyskutować. Zastanawiam się, czy kolejny raz nie
chciał mnie wykiwać, bo kiedy zrywał opaskę z tapety, chyba
zauważył tę dziurę. Może zauważył i natychmiast zapomniał?
Strasznie krótką ma pamięć. Nie, on jest straszliwie bezmyślny.
Nie słucha, co się do niego mówi, albo słucha i śmiga mu to obok
uszu. Ciężki przypadek fachowca. Nie słyszę kucia na górze. Coś
jest kombinowane. Czas leci. Idę ważyć majeranek.
Jest
15.30. Ubikacja zamontowana z nowymi rurami. Woda do spłuczki
podpięta. Wszystko to zajęło panu Franciszkowi godzinę. Można?
Można, ale… gdybym jak ten szpieg z Krainy Deszczowców nie
sprawdzała, to Młoda pożegnałaby się z deską klozetową.
Wchodzę
do łazienki i widzę, jak pan Franciszek siedzi na ubikacji tyłem
do łazienki i dokręca coś za sedesem. Wielki tyłek posadził na
desce klozetowej, która pod jego ciężarem przesunęła się w
prawo i część jej już zwisała poza brzeg muszli.
-
Niech pan szybko wstanie- mówię do pana Franciszka- Deskę pan
złamie.
Pan
Franciszek robi na siedząco obrót, co powoduje, że deska jeszcze
bardziej się przesuwa
-Ale
njy, nic ji ni ma- pan Franciszek siedzi dalej na coraz bardziej
przesuniętej desce.
-
No niech pan wstanie, zanim będzie za późno- mówię mu stanowczo,
bo szykuje się następne”zdarza się”. Niechętnie dźwiga tyłek
i wstaje. Patrzymy na wygiętą deskę. Kurcze, jak to zobaczy Młoda,
to wszystkie te siwe loczki panu Franciszkowi wydrze z łba.
-
No i co teraz? -pytam z rezygnacją. Pan Franciszek próbuje
„naciągnąć” plastik z powrotem do stanu pierwotnego. Nic to
nie daje. Z lewej strony deski widać kawał brązowego sedesu, z
przodu deska zwisa przekrzywiona. Pan Franciszek jeszcze raz próbuje
na siłę naciągnąć deskę w lewo.
-
Niech pan tylko jej nie złamie- ale myślę, że teraz to już po
ptokach. Chyba jednak stało się „zdarza się”. Kolejne. Pan
Franciszek zaczyna gwałtownie kręcić śrubami z tyłu sedesu i
jakoś powoli deska wraca do normy. Panu Franciszkowi wraca rezon.
-
A to opiankowani móm zamazać?- wskazuje na zapiankowany syfon pod
wanną w górnej łazience.
-
No przecież mówił pan, że to zamaże- ja nawet już nie mam siły
się wkurzyć.
-
Bo to robota murorza, jo ni ma murorzym- pan Franek się buntuje.
Nabieram powietrza, odliczam i mówię spokojnie.
-
Jak pan brał robotę, to pan aż piał, jak pjyknie mi to zrobi i na
temat murorza nie było mowy. To teraz mi to pan pjyknie zrobi i już.
A pjyknie, panie Franku, bo jak pan zrobi fuszerę, to Młoda pana
udusi- dobijam.
-A
ni mo pani kapke piosku?- pan Franek nie komentuje mojego ostatniego
zadania, ale tak mnie zaskakuje, że chwilę stoję i próbuję
zajarzyć, o co mu chodzi. A, piasek.
-Niech
pan idzie do męża, on chyba wie gdzie jest piasek- mówię panu
Franciszkowi i wracam do ważenia majeranku. Pan Franciszek zabrał
się do „zamazywania” rurek w podłodze.
Późno
wieczorem
Co
to się działo… co to się działo…
Młoda
wróciła koło czwartej. Nie mówiłam jej o tej desce klozetowej,
bo nie chciałam już zaogniać sytuacji.
Gdzieś
około 17tej, kiedy pan Franciszek podpiął spływ do wanny w górnej
łazience i „zamazał' tam rurki, zszedł na dół.
-
Panie Franciszku, tu jeszcze pan nie zagipsował- pokazuję pod
sufitem dziury przy rurkach.
-
Jo tych dziur nie zrobił i nie bydym ich gipsowoł- pan Franciszek
postawił jeża.
-
Jak to pan nie zrobił, przecież pan montował tę rurę- pokazuję
rurę, którą wczoraj zamontował.
-
Jo ni ma murorzym i nie bydym tego robił- zaparł się jak koza w
marasie pan Franciszek. No, tym razem ja też.
-
Jak to pan nie zrobi- wściekłam się- Czy jest to dla pana problem,
żeby te dziury zagipsować? Zwłaszcza, że pan jedną wybił?-
mówię spokojnym głosem, ale już mi trudno hamować. O wszystko
muszę się wykłócać. Umówiliśmy się, co ma zrobić, o murarzu
nie było mowy, miał to sam zagipsować, a teraz strzela fochy. Od
początku na podłodze w łazience leżały dwa worki z klejem i
jeden z gipsem, czyli planował to wszystko „zatynkować”. Jednak
wszystko mu się sypie- chciał se tak „wczasowo” spędzać
czas-kawusię popijać, pofulać i przy okazji coś zmontować, ale
przeliczył się, bo wymagają, bo domagają się zakończenia, bo
chcą dokładności. I w dodatku wszystko to słyszy nie od
gospodarza, tylko od baby (na temat stosunku cieszyniaków do swoich
żon napiszę kiedyś osobno)
Pan
Franciszek wchodzi do łazienki, zaczyna ustawiać drabinkę i…
-Pani
to wstryntno kobieta je- rzuca w moją stronę z wściekłością.
-
ŻE CO?- tego się nie spodziewałam, nie krzyknęłam, pytanie
postawiłam w miarę spokojnie. Usłyszała to Młoda i wyszła z
kuchni
-
Pan jest bezczelny, jak pan może obrażać moją mamę- ryknęła
wielkim głosem.
-
Bo wy wredne kobiety jesteście!- pan Franciszek powtórzył
zdecydowanym głosem- I powjym tymu dekarzowi, żeby tu nie broł
roboty- dokończył triumfalnie zdanie i wlazł na drabinę. Młoda
też już miała dosyć, nabrała powietrza, ale….
-
A óna niech nie wrzeszczy- pan Franciszek wskazał palcem na Młodą-
i niech stela idzie, bo jo s nióm mówić njy bydym- odwrócił się
do nas tyłem. Młoda już chciała się odgryźć, ale ją wzrokiem
przegnałam do kuchni
-
Cicho, dam sobie radę- powiedziałam do niej szeptem. Wycofała się
do kuchni, ale stała obok drzwi i czekała na to, co będzie dalej.
A
ja zła kobieta jestem… jak się wydarłam, to chyba sufit zadrżał
-
Jak pan śmie mnie obrażać w moim własnym domu. Ja wstrętna
jestem, bo wymagam, bo nie pozwalam fuszerować, bo nie pozwalam się
obijać za moje pieniądze????!!!!!- poczucie niesprawiedliwości
ogarnęło całe me jestestwo.- Ja jestem wstrętną kobietą?!
Dobra, to ja teraz pokażę, jaka jestem wstrętna. Jak pan chciał,
to pan będzie miał. Teraz to pan zagipsuje, a potem pójdzie do
piwnicy i w końcu sprzątnie ten gruz, który tam od dwóch dni
leży, a potem pan zapiankuje w końcu rurę w holiku- darłam się
dalej. Do cholery… trzy dni znosiłam jego obijanie się, jego
zapominanie, jego lekceważenie mojego zdania i zabieranie mi czasu,
i teraz jeszcze wredną kobietą jestem? No dobra- jak tak, to tak.
To ja ci teraz pokażę- postanowiłam i do końca nie popuściłam.
Pogoniłam chłopa do roboty. Dłuuuuugo trwało, ale jak mnie ktoś
tak potraktuje, to ja naprawdę złą kobietą jestem...wtedy. Twardo
pilnowałam, żeby posprzątał piwnicę
-Jeszcze
pan w piwnicy zostawił pojemniki po piance.
Twardo
pilnowałam, żeby nigdzie nie kapało i było wszystko dopięte.
-
Jeszcze pan cybanta nie zapiął tu przy muszli- napominałam chłopa.
-
Tam musi być zip, bo takich szyrokich cybantów nie było- rzuca pan
Franciszek
-
Panie Franku, jeszcze godzinę temu mówił pan, że teraz musi pan
jeszcze zapiąć cybant tutaj- mówię mu spokojnie, ale jędzowatym
tonem- A teraz mi pan mówi, że nie było ich w sklepie?! To kiedy
pan cygani?- jestem złośliwa. Sam się prosił. Przegiął i teraz
ja już nie popuszczę. Trudno- wredna kobieta jestem i tyle.
-
To niech pan przynajmniej ten zip inaczej przypnie, bo to obrzydliwie
wygląda- mówię bezlitośnie
-
A jak?- pan Franciszek staje obok ubikacji.
-
A tym zapięciem do dołu,
żeby go nie było widać, bo to jest okropne- mówię i wychodzę.
Pan
Franciszek przepina zip. Wschodzę do łazienki i sprawdzam jak to
zrobił. Ja ci facecie nie popuszczę- wstrętna kobieta jestem.
On
idzie do bocznego holiku zapiankować rurę. Ja do kuchni, ale zaraz
potem postanawiam mocniej się zwrednić. Idę do bocznego holiku.
-Jeszcze
nikt tak mnie w moim domu nie
obraził- mówię
do niego paskudnym, podniesionym
tonem- Tyle ekip tu pracowało i wszystko było dobrze.
-
A jak jo panióm obraził?- pan Franciszek
piankując, nie odwracając do mnie głowy, pyta bez
emocji. Nie dowierzam sobie i jemu. Nie pamięta, czy idiotkę ze
mnie robi. Zgrywa się, czy jest taki cwany i bezczelny?
-
Powiedział pan, że jestem wredną kobietą, jak pan mógł?- pytam
dobitnie.
-Ja?
Jo tak powiedzioł?- odwraca w moim kierunku głowę i z bezczelnym
uśmiechem mówi- Jo mogym panióm przeprosić, jak pani tak zoleży-
i patrzy na mnie z lekceważeniem.
Już
wiem. Nasz misio to maskowany cham. Normalny chamowaty cwaniak.
Obibok, kombinator i chamidło w misiowatej skórce.
-
Nie potrzebuję pana przeprosin.- mówię mu twardo- To pan dokończy
i posprząta tu na podłodze. Milczy. Idę do pokoju, bo mam
wrażenie, że za chwilę chwycę go za szmaty i normalnie kopniakami
pomogę mu wyjść z tego domu. No nie. Nie stać mnie na to, nie
stać, bo ciągle mam w sobie hamulec.
Wiecie, jak to jest, coś w
człowieku siedzi, co
nie pozwala tak do końca wyzwolić z siebie to,
co powinno spotkać przeciwnika. Tak naprawdę, to mogłam go też
głośno wyzwać od chamów itp. Nie, ani razu nie zwróciłam się
do niego obraźliwym epitetem.
Powoli, powoli jest sprzątane. Pan
Franciszek wynosi gruz, pakuje rozrzucone po łazienkach i piwnicy
narzędzia. Do worów wrzuca kupione, ale niewykorzystane części.
Jeszcze
mówię mu, żeby
zabrał też
stare rury i kształtki. Nie marudzi, zbiera je do samochodu. Myję
upaćkaną
drabinę i mruczę nieprzychylnie pod adresem niechluja. Co
jakiś czas sprawdzam, czy nie leci woda z syfonów i uszczelek
ubikacji. Nie złośliwie-
teraz jest czas na naprawę
usterek. Jak on pójdzie,
to mogiła. Przychodzi czas
rozliczenia i zapłaty. Proszę
Jaskóła, żeby przy tym był. Siadamy
przy stole w kuchni, Młoda robi herbatę. Pan Franciszek
podaje mi faktury i żąda,
żebym
pisała. Przynosi części niewykorzystane i mam to spisać
na kartce. Pomaga mu Jaskół.
Spisuję. Co spisałam, on
wrzuca do wora. Odda w sklepie. Mechanizm polega na tym, że
on kupił więcej. Teraz spisujemy to, co zostało i sumę
odejmiemy od całości- wyjdzie nam co wykorzystał. Nawet
idzie nam to sprawnie. Na
końcu pan Franciszek
bierze do ręki
biały, wykuty dzisiaj z podłogi mały syfon i patrzy na niego w
zamyśleniu. Chce go wrzucić
do wora z częściami do oddania.
-
No przecież on jest używany.- mówię do niego z wyrzutem- Przecież
to widać, jest opalcowany.
-
I tak pójdzie zarozki do cymyntu- pan Franciszek wrzuca syfon do
worka. Zatkało mnie. Oszust w dodatku. Mam cichą nadzieję, że mu
go nie przyjmą z powrotem, a ja nie mam zamiaru za niego płacić.
Wszystkie części
już w worze i teraz jeszcze
należy podać
ceny. Trzy pozycje i nagle coś
się zacina. Pan Franciszek
podaje mi nazwę części-
szukam i nie mam jej na liście. Wychodzi na to, że
to część wykorzystana.
-
Panie Franciszku, pan mi podaje część
wykorzystaną. Tak nie można, bo to nam da inną
kwotę.
On
milczy i kombinuje, po czym podaje jeszcze
raz tę
sama nazwę.
-Panie
Franciszku,
nie mam tu takiej części-
próbuję jeszcze
raz. Z pomocą przychodzi nam Jaskół
-
Może to inna nazwa- podsuwa myśl panu Franciszkowi.
A
ja paskudnie kwituję.
-
Jak
pan jest hydraulikiem, to chyba zna pan zamienne nazwy, no nie?- nie
mieści mi się w głowie, że
on nie zna nazw części,
których używa.
On
nagle wścieka się, podsuwa mi papiery
-
Jak pani tako móndro, to niech pani jedzie i to rozliczy- żąda
wściekły, że mu coś nie wychodzi.
-
Co pan sobie wyobraża,
jak pan podjął się roboty, to pan ją
dokończy- teraz ja wściekła podsunęłam mu faktury. Chwilę
milczy i nagle rzuca pomysł:
-
Trza jeszcze roz wyciepać te czyńści z wora tukej i spisać.
I
tu mi cierpliwości zabrakło
-
Co!? Wywalić i jeszcze raz spisywać!!!!???- do diabła, czy on
sobie wyobraża, że my tak do północy będziemy tkwić przy
spisywaniu jakichś części?- Nie ma mowy, nic z tego.
Pan
Franciszek siedzi cicho i coś przemyśliwa. Nie ma odwagi odpyskować
przy Jaskóle.
-
A
ile pan sobie żąda za robociznę?- nie
mam zamiaru tego ciągnąć. To jego problem-rozliczenie ze sklepem i
ze mną z części. Niech sobie w domu pogłówkuje.
On
podaje kwotę, ja zdziwiona kwotę neguję. No nie, liczy sobie za
cztery dni, a robota była do wykonania w dwa, góra trzy. Nie mam
zamiaru płacić za obijanie się. W dodatku dałam mu zaliczkę,
przekonana, że to na części, a on teraz mówi, że to było za
robotę. Chyba oszalał, zaliczka za robotę? Niewykonaną?
-
Za wiela!?- pan Franciszek jest zdziwiony- Niech pani policzy, wiela
jo na bynzyne doł, tyle dni tu jeździć.
-
Jakby się pan sprężył, to by pan tyle nie jeździł- zła kobieta
ze mnie wychodziła na całej linii. Wstaję i idę
po pieniądze. Mam już dosyć. Zapłacę i niech spada. Po drodze
zwijam do pokoju Jaskóła. Ustalamy, że płacimy i koniec.
Przynoszę pieniądze, kładę je
na stole. Pan Franciszek
honorowo odlicza od całości kwotę zaliczki, już ma brać
pieniądze, kiedy Młoda dała
popis. Wściekła na fachowca, mówi- A
może pokwitowanko? Na to pan Franciszek strzela mega foch, podnosi
się i rzuca pieniądze na stół. Nie chce- on nie musi brać tych
pieniędzy.
-
Panie Franciszku,
niech pan nie robi fochów i bierze te pieniądze- staram się
ratować
sytuację,
chociaż
nadal jestem wściekła. Cyrk i tyle. Nie, on nie weźmie. Wychodzi
do samochodu. Daję
Jaskółowi pieniądze i proszę, żeby
przekonał faceta do ich wzięcia. Mam naprawdę serdecznie dosyć.
Misio
zachowuje się jak smarkacz. Obrażony, odulony, nie przegadasz. No i
nadal czuję się jak zła kobieta. Moli mnie to.
Jaskóła
nie było pół godziny. Pół godziny przekonywał misia do wzięcia
pieniędzy i wysłuchiwał, jak to misio został potraktowany. Jaskół
łagodził, pocieszał. Jeszcze nikt miodzika tak nie potraktował.
Sumienie złej kobiety stawało się ciężkie od bólu- zła i tyle.
Godzinę
później.
Siedzimy
w trójkę i jeszcze „przeżywamy” całą sytuację. Ja bardziej,
bo mnie gryzie. Znowu mnie gryzie, że tak wybuchłam. Znowu
zasłużyłam na stos. Poprzednim razem było tak z „miszczem
chodnikowym”. Przeżyłam
przez te cztery dni swoiste Deja vu.
Nagle
poczułam imperatyw
kategoryczny. Musiałam sprawdzić, czy za ubikacją zrobił misio
jak należy. No MUSIAŁAM.
Lecę do łazienki.
Zaglądam….- Kurde,
kurde, kurde!!!!!!!!!!-
drę
się na całe gardło nieparlamentarnie. Przylatują Młoda z
Jaskółem. Każę im popatrzeć za ubikację.
Widnieje tam niezalepiona szpara na parę centymetrów. Tak, ta sama,
o zalepienie której prosiłam przez
trzy dni z
częstotliwością co godzinę.
Partacz misio? Partacz.
A
ja i tak złą kobietą jestem.
Wtorek
15 grudnia-wieczorem
Podsumowanie
Misio:
-
wymienił dwa syfony umywalkowe,
-
podłączył dwa syfony odpływowe do pralek,
-
wymienił rury i kolanka przy dwóch muszlach,
-
wymienił rurę odpływową do piwnicy z górnej ubikacji,
-
zamontował dwa syfony podłogowe i podpiął je do pionu
(jeden-kucie 30 centymetrów, drugi kucie 40 centymetrów) i
podłączenie do głównej rury w piwnicy,
-
wykuł kanał pod metrową rurkę odpływową od pralki, zamontował
ją, zamazał na długości, ale przy wyjściu ze ściany już nie,
-zamontował
zawór zwrotny w piwnicy.
Robił
to trzy i pół dnia- razem 26 godzin. Ja obliczyłam, że podwajając
czas montażu każdego elementu zajęłoby mu to góra 18 godzin.
Straty
i niedoróbki
-
sławetna dziura za ubikacją na dole do zaklejenia,
-
wokół rury odpływowej od tej samej ubikacji, gdzie ta dziura
najpierw wymazał silikonem, potem na ten silikon położył klej i w
rezultacie jest brudny kołnierz na szerokość pół centymetra,
który muszę chyba nożem wyciąć. Na tej samej rurze przy spojeniu
z inną jest tak grubo silikonu, że kiedy rurę myję, to ciągną
się takie długie silikonowe „ciąguty. FUJ!
-
spod syfonu umywalki w dolnej łazience kapie woda,
-
Oba syfony pralkowe przepuszczają wodę, kiedy pralki wypompowują,
-
mimo usilnego „naciągania” sedesu w górnej łazience, kiedy się
na nim usiądzie-zwichrowany „jedzie” na bok,
-
w syfonie podłogowym w dolnej łazience kratka jest sklejona z
obudową i chyba będę ją musiała nożem wycinać, żeby dostać
się do pojemnika;
-
byle jak zasmarowana dziura w ścianie w kuchni,
-
wystająca ze ściany rurka odpływowa z syfonu pralki.
Tak
to teraz piszę i sama jestem zdziwiona liczbą usterek.
W
piątek przyjechał pan Franciszek. Z relacji Jaskóła, który
przyszedł wkurzony na maksa wynikało, że Pan Franciszek zażądał
za materiał 400 zeta. Jaskół poprosił o rachunek. Na to usłyszał,
że żadnego rachunku nie ma. No to Jaskół stwierdził, że
rachunek chce mieć, bo to są części i jak ktoś nas zechce
sprawdzić, czy nie kradzione, to on musi mieć podkładkę. Na to
pan Franciszek powiedział, że jak Jaskół tak koniecznie chce ten
rachunek, to on go przywiezie razem z tymi zużytymi częściami,
które ja mu wcisnęłam. Jaskół obojętnie do tego podszedł, ale
dobił Pana Franciszka stwierdzeniem, że on mi się nie dziwi, bo
fuszer z niego jest i tyle. Na co tamten się obruszył. Na co Jaskół
spokojnie go poinformował, że sam widział dziurę za sedesem i sam
tam palec włożył (co było zgodne z prawdą). Podobno pan
Franciszek postał jeszcze chwilę w sklepie, coś tam chciał
zagadać, ale Jaskół dał mu do zrozumienia, że nie ma czasu na
gadaninę. Nasz słodki misio wyszedł i pojechał. Umówili się
jeszcze, że we wtorek, czyli dzisiaj, pan Franciszek przywiezie
rachunek. Oczywiście Ptysia ani widu, ani słychu. Jaskół żałował,
że dał mu te pieniądze, ale ja, chcąc wiedzieć orientacyjnie,
ile taki materiał może kosztować, posprawdzałam sobie ceny części
na Necie i jeżeli przepłaciliśmy to około 50 zeta. Natomiast za
robociznę zdecydowanie, bezczelnie wziął za dużo. On sobie liczy
za dniówkę 100 zeta. Wziął za całe cztery dni+ zaliczkę.
Zapłaciliśmy zatem podwójnie.
Wiem, że wiele osób, czytając to,
może uznać, że się czepiałam, woziłam i znęcałam na misiem. Ja umawiam się na robotę, uzgadniam, mam kwotę na to
przeznaczoną (moje ciężko zarobione pieniądze), a potem
przychodzi ten ktoś i co i rusz łamie umowę, obija się, partaczy,
brudzi, po prostu szkodzi. Zabiera mój czas ciągle czegoś żądając
ode mnie, wykorzystuje moje narzędzia. Przez cztery dni misio wzywał
mnie, mniej więcej, co pół godziny na „konsultację”- kto tu
kogo nękał? Kto tu się kim wysługiwał, korzystając z mojego
mózgu i nie wysilając swojego? Na koniec mnie obraża i robi fochy.
Potem grozi, że mi zrobi złą opinię, że wszystkim powie, jaka to
ja wstrętna jestem. A ja mam być słodka i przytakiwać- tak?
NEVER!!!!
NIE…
bo ja złą kobietą jestem i na takie zagrywy nie pozwalam.
Finito:)