Ciągle
się zastanawiam, co z tymi świętami? W ogóle nie czuję nastroju,
nie mam potrzeby, nie chce mi się robić świąt. Nie chce mi się
piec, gotować narażać kostki i kolana na bóle. Szaleństwo
zaczęło się już pod koniec października. Na znajomych
robótkowych blogach zaczął się szał tworzenia ozdób
świątecznych. Rany, jakie śliczności dziewczyny robią. Aniołki,
karteczki hafciki, wianki, bombki. Mnie bardziej podoba się nazwa
”bańki”, której używam od dzieciństwa. Tak się u nas w domu
mówiło, tak się mówiło w domach ciotek i babć. Bańki. Były
takie kruche, w różnych kolorach. U nas w domu rodzinnym stała
zawsze żywa choinka- jodła. Taka tradycja leśniczówkowa. Tak, jak
pasztet z zająca. A te bańki wieszaliśmy na choince w Wigilię do
południa. Nigdy wcześniej. Różne były- niebieskie w białe
gwiazdy, czerwone ze szlaczkiem, a najpiękniejsze były te
oszronione z takim wklęsłym trójkątem w różnych kolorach. Były
też oszronione, niebieskie z gwiazdami albo ze szlaczkami, różowe
i piękne śnieżnobiałe. Komplet składał się z 12 baniek
oszronionych w czterech różnych kolorach. I jak na złość, te
najszybciej się stłukły. Moja mama, minimalistka i
„estetka-snobka”, zawsze kupowała bańki w kształcie kuli,
albo- ostatecznie- takie sople srebrne. Nie było na naszej choince
muchomorków, baletniczek, koszyczków itp. Te cuda podziwiałam
zawsze u mojej cioci. U niej choinka była ustrojona cudami, że
godzinę można było odkrywać, jakie różności na niej wiszą.
Choinę przynosił tata rano w Wigilię- najpierw do kuchni, czym
wprawiał w nerwowe rozdygotanie moją mamę oraz babcię, a potem,
po zamontowaniu stojaka, przenosił ją do dużego pokoju, na
przeznaczone jej miejsce. Zawsze stała w zaokrągleniu skrzydła
fortepianu, obok okna. Z tym stojakiem pod choinkę były cyrki.
Ponieważ drzewko miało gruby pień (wielkie przecież było- prawie
3 metry miało), to długo trwało, zanim ojciec dopasował go do
otworu w stojaku, w kształcie krzyża. A czas leciał, mama się
wściekała, a my siedzieliśmy cicho i z napięciem patrzyliśmy,
jak tata ociosuje ten pień i dopasowuje do otworu. W całej kuchni
pachniało ciastem, pieczonym mięsem, świeżym drewnem i igłami
jodłowymi. Boski zapach. I wtedy docierało do mnie, że zaczyna się
magiczny czas. Natomiast do dziś nie mogę zrozumieć, dlaczego cała
operacja z usadzaniem drzewka w stojaku nie odbywała się na polu.
Zawsze działo się to w kuchni.
Najpierw
wieszaliśmy bańki. Sporo tego było, bo choina wysoka i szeroka.
Potem rzucaliśmy na jej gałązki kłaczki z waty, następnie od
czubka szła biała lameta, co nadawało choince wygląd panny w
welonie, i na koniec wieszaliśmy srebrne nitki lasety i przyczepiali
żabki ze świeczkami. Tak, długo nie mieliśmy elektrycznych lampek
na choince. Nawet wtedy, kiedy były już bardzo szeroko stosowane. U
nas były żabki, a w nich takie małe wąziutkie, choinkowe
świeczki. I muszę przyznać, że właśnie światło tych świeczek
dawało niepowtarzalny nastrój i dodatkowo zapach, bo ten dymek z
nich też miał swój urok. Swoisty urok miały również pożary,
które notorycznie wzniecała moja ciotka, siostra mamy, grubo od
niej młodsza i z niesamowitą fantazją (dziś ceniona pani profesor
od matematyki dziecięcej). Zwyczajem u nas było, że wieczerzę
jadło się przy zgaszonym świetle elektrycznym, a zapalone były
duże świece na stole i świeczki na choince. Kiedy my zajęci
byliśmy znoszeniem ostatnich potraw na wigilijny stół, ciotka
brała się do zapalania świeczek na drzewku. Muszę jeszcze dodać,
że te żabki, w których umieszczone były świeczki, były z
takiego ciężkiego metalu i rzadko kiedy trzymały świeczkę
prosto. Częściej świeczki były niebezpiecznie pochylone w stronę
gałęzi. No i te- laseta z lametą, po których płomyki z zawrotną
prędkością ganiały, tworząc małe zarzewia.
W
każdą Wigilię mama prosiła zatroskanym głosem ciotkę, żeby
teraz uważała i w każdą Wigilię ciotka również zatroskanym
głosem odpowiadała, że bardzo, bardzo będzie uważała. Czasem
się udawało, a czasem nie. Bywało, że siedzimy przy wieczerzy i
nagle ktoś krzyczy: „Choinka się pali!!!!!” Super widok, w
momencie drzewko staje w ogniu, wszyscy do niego, zamęt, wrzaski,
panika. Nie, nie wypalił się dom, nawet fortepian nie ucierpiał.
Raz tylko zasłona się spaliła i cały sufit w rogu pokoju był
czarny. No może jeszcze trochę drewnianej podłogi się usmoliło.
A nam dzieciom za każdym razem włosy stawały dęba z przerażenia,
że wraz z choinką spalą się prezenty pięknie pod nią ułożone
i przykryte białym prześcieradłem. Nic takiego się nigdy nie
stało. Zawsze akcje gaszenia były błyskawiczne, a skutki pożaru
na jodełce przysłanialiśmy nową lasetą. Mimo takich „atrakcji”,
nie przyszło matce do głowy, żeby zainstalować elektryczne
lampki. Dopiero, kiedy założyliśmy swoje rodziny, nowoczesność
wkroczyła do naszych domów. Wkroczyła, ale pożarła cały
„oświetleniowy” nastrój.
Hmmmm…
ale wzięło mnie na wspomnienia:)
To
może następnym razem o pasztecie z zająca?
PS.
Te pierwsze lampki elektryczne imitowały świeczki, były toporne,
wielkie i brzydkie. Teraz jest niesamowity wybór, ostatnio widziałam
migające gwiazdki, ptaszki i sopelki. Fuj, nie znoszę migających oświetleń. Nawet
bożonarodzeniowych.
Zdjęcie-źródło Internet
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz