Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję autora i/lub źródło), stanowią więc moją własność. Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez podania adresu tego bloga. (Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

piątek, 18 grudnia 2015

Bombki? Bańki?

Ciągle się zastanawiam, co z tymi świętami? W ogóle nie czuję nastroju, nie mam potrzeby, nie chce mi się robić świąt. Nie chce mi się piec, gotować narażać kostki i kolana na bóle. Szaleństwo zaczęło się już pod koniec października. Na znajomych robótkowych blogach zaczął się szał tworzenia ozdób świątecznych. Rany, jakie śliczności dziewczyny robią. Aniołki, karteczki hafciki, wianki, bombki. Mnie bardziej podoba się nazwa ”bańki”, której używam od dzieciństwa. Tak się u nas w domu mówiło, tak się mówiło w domach ciotek i babć. Bańki. Były takie kruche, w różnych kolorach. U nas w domu rodzinnym stała zawsze żywa choinka- jodła. Taka tradycja leśniczówkowa. Tak, jak pasztet z zająca. A te bańki wieszaliśmy na choince w Wigilię do południa. Nigdy wcześniej. Różne były- niebieskie w białe gwiazdy, czerwone ze szlaczkiem, a najpiękniejsze były te oszronione z takim wklęsłym trójkątem w różnych kolorach. Były też oszronione, niebieskie z gwiazdami albo ze szlaczkami, różowe i piękne śnieżnobiałe. Komplet składał się z 12 baniek oszronionych w czterech różnych kolorach. I jak na złość, te najszybciej się stłukły. Moja mama, minimalistka i „estetka-snobka”, zawsze kupowała bańki w kształcie kuli, albo- ostatecznie- takie sople srebrne. Nie było na naszej choince muchomorków, baletniczek, koszyczków itp. Te cuda podziwiałam zawsze u mojej cioci. U niej choinka była ustrojona cudami, że godzinę można było odkrywać, jakie różności na niej wiszą. Choinę przynosił tata rano w Wigilię- najpierw do kuchni, czym wprawiał w nerwowe rozdygotanie moją mamę oraz babcię, a potem, po zamontowaniu stojaka, przenosił ją do dużego pokoju, na przeznaczone jej miejsce. Zawsze stała w zaokrągleniu skrzydła fortepianu, obok okna. Z tym stojakiem pod choinkę były cyrki. Ponieważ drzewko miało gruby pień (wielkie przecież było- prawie 3 metry miało), to długo trwało, zanim ojciec dopasował go do otworu w stojaku, w kształcie krzyża. A czas leciał, mama się wściekała, a my siedzieliśmy cicho i z napięciem patrzyliśmy, jak tata ociosuje ten pień i dopasowuje do otworu. W całej kuchni pachniało ciastem, pieczonym mięsem, świeżym drewnem i igłami jodłowymi. Boski zapach. I wtedy docierało do mnie, że zaczyna się magiczny czas. Natomiast do dziś nie mogę zrozumieć, dlaczego cała operacja z usadzaniem drzewka w stojaku nie odbywała się na polu. Zawsze działo się to w kuchni.
Najpierw wieszaliśmy bańki. Sporo tego było, bo choina wysoka i szeroka. Potem rzucaliśmy na jej gałązki kłaczki z waty, następnie od czubka szła biała lameta, co nadawało choince wygląd panny w welonie, i na koniec wieszaliśmy srebrne nitki lasety i przyczepiali żabki ze świeczkami. Tak, długo nie mieliśmy elektrycznych lampek na choince. Nawet wtedy, kiedy były już bardzo szeroko stosowane. U nas były żabki, a w nich takie małe wąziutkie, choinkowe świeczki. I muszę przyznać, że właśnie światło tych świeczek dawało niepowtarzalny nastrój i dodatkowo zapach, bo ten dymek z nich też miał swój urok. Swoisty urok miały również pożary, które notorycznie wzniecała moja ciotka, siostra mamy, grubo od niej młodsza i z niesamowitą fantazją (dziś ceniona pani profesor od matematyki dziecięcej). Zwyczajem u nas było, że wieczerzę jadło się przy zgaszonym świetle elektrycznym, a zapalone były duże świece na stole i świeczki na choince. Kiedy my zajęci byliśmy znoszeniem ostatnich potraw na wigilijny stół, ciotka brała się do zapalania świeczek na drzewku. Muszę jeszcze dodać, że te żabki, w których umieszczone były świeczki, były z takiego ciężkiego metalu i rzadko kiedy trzymały świeczkę prosto. Częściej świeczki były niebezpiecznie pochylone w stronę gałęzi. No i te- laseta z lametą, po których płomyki z zawrotną prędkością ganiały, tworząc małe zarzewia.
W każdą Wigilię mama prosiła zatroskanym głosem ciotkę, żeby teraz uważała i w każdą Wigilię ciotka również zatroskanym głosem odpowiadała, że bardzo, bardzo będzie uważała. Czasem się udawało, a czasem nie. Bywało, że siedzimy przy wieczerzy i nagle ktoś krzyczy: „Choinka się pali!!!!!” Super widok, w momencie drzewko staje w ogniu, wszyscy do niego, zamęt, wrzaski, panika. Nie, nie wypalił się dom, nawet fortepian nie ucierpiał. Raz tylko zasłona się spaliła i cały sufit w rogu pokoju był czarny. No może jeszcze trochę drewnianej podłogi się usmoliło. A nam dzieciom za każdym razem włosy stawały dęba z przerażenia, że wraz z choinką spalą się prezenty pięknie pod nią ułożone i przykryte białym prześcieradłem. Nic takiego się nigdy nie stało. Zawsze akcje gaszenia były błyskawiczne, a skutki pożaru na jodełce przysłanialiśmy nową lasetą. Mimo takich „atrakcji”, nie przyszło matce do głowy, żeby zainstalować elektryczne lampki. Dopiero, kiedy założyliśmy swoje rodziny, nowoczesność wkroczyła do naszych domów. Wkroczyła, ale pożarła cały „oświetleniowy” nastrój.
Hmmmm… ale wzięło mnie na wspomnienia:)
To może następnym razem o pasztecie z zająca?
PS. Te pierwsze lampki elektryczne imitowały świeczki, były toporne, wielkie i brzydkie. Teraz jest niesamowity wybór, ostatnio widziałam migające gwiazdki, ptaszki i sopelki.  Fuj, nie znoszę migających oświetleń. Nawet bożonarodzeniowych.
Zdjęcie-źródło Internet

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz