„Teraz nie czas myśleć o tym, czego nie masz. Myśl, co potrafisz zrobić z tym, co masz.” – Ernest Hemingway

18 listopada 2025

Woda, omszłe pnie i dzika róża.

 

„11 listopada” postanowiliśmy świętować poza Polską. Chcieliśmy zrobić, krótki wypad. Z Bezą, oczywiście.

Postanowiliśmy pojechać nad tzw. karwińskie morze (tak, znów Czechy, bo Polska nam obrzydła z tymi wiecznymi tłumami niezadowolonych ludzi oraz zawłaszczeniem przez narodowców święta wszystkich Polaków). To niedaleko, jakieś 15 kilometrów od domu. Karwińskie morze? Czesi chyba mają kompleks braku morza, bo nazwa nijak nie przystaje do obszaru wodnego w Karwinie. To ogromny (no jest dosyć spory, ale zaraz morze?) zbiornik, który powstał na kopalnianym wyrobisku. Czesi wokół niego zniwelowali hałdy, zrobili alejki i powstało całkiem znośne miejsce rekreacji. Chyba, bo... wjechaliśmy na parking. Było w miarę pusto. Czesi mieli normalny dzień pracy, dlatego założyliśmy, że będzie mało ludzi, a może w ogóle będzie bezludnie. Miała to być, dla nas i Bezy, komfortowa sytuacja. A tu Zonk! Wzdłuż drogi dojazdowej parę samochodów, na parkingu trzy. Ok, może być. Wysiadamy, Beza na smyczy lata wokół samochodu. Po 5 minutach zaparkowały, obok nas, dwa samochody i zaraz potem jeszcze dwa. Z jednego wysiał pan, z border collie bez smyczy. No to ja Bezkę na krótko. Odwracam się, a z drugiej strony jadą rowerzyści i idzie małżeństwo z dobermanem. Jak to się mówi- nagle z niczego zrobiło się COŚ. I wszyscy idą alejką w stronę grobli nad zbiornikiem. Piesi, psy, między nimi rowerzyści... Nikt nie ma zamiaru pójść boczą drogą. 

O nie. W takich warunkach, to ja nie chcę. Namówiłam Jaskóła, żeby pojechać w zupełnie inne miejsce i to był dobry pomysł. Niedługo potem, dotarliśmy nad stawy przed Bohuminem. Po czesku nazywają się rybniki. Wszystkie mają swoje nazwy własne: Vdovec, Żenich, Panic, Dubowy, Olszowy oraz Lipowy. Poszliśmy groblą między Dubowym i Lipowym. Grobla dzika, z powalonymi drzewami, taka, jaką tygryski najbardziej lubią. Ale Beza musiała iść na smyczy, ponieważ brzegi grobli są strome i gdyby zjechała do wody, nie mielibyśmy szans szybko jej wyciągnąć. Krajobraz już mocno listopadowy, z małą ilością kolorów, a jednak coś w nim było takiego klimatycznego, że chciało się tą groblą iść i iść przed siebie. W ogóle listopad jest nostalgiczny, mglisty, z przytłumionym światłem, spokojny, daje wytchnienie, uspokojenie. Przynajmniej mnie.

Grobla kończy się przed torem kolejowym. Nie doszliśmy tam, zawróciliśmy w 3/4 drogi. Przeszliśmy niedługi odcinek, ale obiektów, do pogapienia się i sfotografowania, mieliśmy sporo. Na wodzie i drzewach, które rosną na groblach, trochę ptactwa wodnego. Stawy duże, trudno było robić zdjęcia przeciwległych grobli. Odległość ograniczało zrobienie dobrego zdjęcia ptactwu, które spłoszone przez nas, przeniosło się na drzewa, rosnące na przeciwległych brzegach stawów.

Listopadowe kolory zdominowała rdza. Jest jeszcze brąz, szarości, trochę żółci i resztki złota na drzewach oraz srebra na wodzie. Te przytłumione kolory ożywiają, mocno czerwone, owoce dzikich róż. Niektóre miejsca na grobli wyglądały jakby ktoś przeniósł je z dzikiej kniei i wkomponował, w przyrodę, między stawami- lejące się kaskadą, z konaru starego drzewa, pędy przyschniętego chmielu, obok leżący pień potężnego dębu, już mocno omszały i jeszcze zielona trawa przy ścieżce. Gdzie indziej, powalony przez wiatr nieduży dąbczak, oparł się o konar innego drzewa. Po prostu przytulił się, ratując się przed upadkiem. Na powierzchni wody odbicia zwisających nad nią konarów oraz leżące, w stawie, powalone kłody. Wszystko to splątane, splecione, oplecione, trwające w symbiozie, nie ruszone ludzką ręką (tylko pnie, zwalonych przez wichurę drzew, zagradzające ścieżkę były przecięte- zrobiono przejście).

Nad stawami byliśmy krotko, ponieważ zrobiło się chłodno i trochę zmarzliśmy. Na pewno pojedziemy tam jeszcze raz, ale przejdziemy się groblami między innymi stawami. Miejsc do spacerowania z psem, jest tam dużo.

Doszłam do wniosku, że prezentacja będzie najlepsza- zdjęć, do pokazania, jest dużo.

Muzyka:Giovanni Marradi, "Sarabanda"

zdjęcia- zasoby własne

Otwórzcie na dużym ekranie, popatrzcie, to jest mój świat, świat zbutwiałych liści, brązu dzikiego chmielu, zapachu wody, powalonych drzew... mogłabym usiąść na takim pniu i godzinami tam siedzieć, wgapiając się w wodę, pojedyncze gałązki, koraliki róży... W takich miejscach wraca świat mojego dzieciństwa i młodości, kiedy uciekałam od ciągłych awantur domowych w głąb ciszy leśnej, kiedy włóczyłam się godzinami po groblach, łąkach, siedziałam nad stawami... mój świat. To ten duży ogród miał mi go zrekompensować, ta ujarzmiona ogrodowa dzicz, ten lasek. I w pewnym sensie zrekompensował, stanowi mój azyl. Jednak nasze wycieczki w teren, w takie miejsca, jakie tu pokazuję i opisuję, są dopełnieniem braku przestrzeni, oddechu, życia leśnego, żywiołu i dzikiej zwierzyny.

Jaka szkoda, że nie potrafię tego oddać na obrazach. Kiedyś uczyłam się sztuki rysunku, ale po roku kurs rozwiązano. Może to dziwne, jednak nigdy nie ciągnęło mnie, by spróbować malarstwa, a przecież teraz jest to już ułatwione- pełno tutoriali na stronach Internetu. Postawiłam na haft, szycie, tkactwo i na fotografowanie przyrody- tego, co widzę, co mnie przyciąga, co fascynuje, co wzrusza i wstrzymuje oddech.

Myślę, że te moje prezentacje w pełni pokazują świat, jakim ja go widzę.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.