niedziela, 27 września 2020

Bez gorsetu, w podwiązkach z koniakiem na korcie. Tenisistka ery jazzu. Suzanne Lenglen. ( Kobiety sportu 1)

 

"Jeżeli kobieta miała siedzieć w kuchni i wychowywać dzieci, Lenglen i jej podobne podążały dokładnie w przeciwnym kierunku" - powiedziano w jednym z programów raczkującej wtedy telewizji.”

 Bez gorsetu, w podwiązkach z koniakiem na korcie. Tenisistka ery jazzu.

Suzanne Lenglen

Ulubiony koniak piła nawet na korcie, otwarcie, nic a nic nie przejmując się wywoływanym oburzeniem. Frywolnymi strojami - odsłaniając w tak lubianych przez nią wygibasach nogi - jednym szarpała nerwy, innych zachwycała. W morskiej podróży za ocean zamiast trenować wolała tańczyć szturmującego parkiety fokstrota. Suzanne Lenglen, tenisistka wybitna, kobieta wyzwolona, skandalista, rewolucjonistka, tfu - emancypantka.

 Nie sposób jej zapomnieć. Te teatralne ruchy, te baletowe pozy, ta gracja i elegancja, wszystko przerysowane, wyjaskrawione, podane w nadmiarze... Inaczej nie potrafiła. Albo nie chciała. Przyciągała jak magnes, w akcji chciał ją zobaczyć każdy. Było pewne, że - wychodząc na kort - panna Lenglen zapewni widowisko, a nawet dramat w kilku aktach. - Rzucałam całe dostojeństwo na wiatr, zapominałam o powadze, myślałam tylko o tym, by z całej siły posłać piłkę w to miejsce, gdzie nie było rywalki - opisała swój sposób gry.

Sama zapracowała na wszystkie sukcesy i zaszczyty, dowodzona przez ojca, pana Charles'a Lenglena. - Czy moja córka zostanie kiedyś mistrzynią Francji? - zapytał papa, kiedy - przy okazji podroży do Nicei - wybrał się do wróżki. - Kimś znacznie ważniejszym. Znacznie - padła odpowiedź. Ich babki nazwałyby to barbarzyństwem Ta młoda, przebojowa dziewczyna, z całym idącym za nią szaleństwem, pojawiła się na scenie po okropnościach pierwszej wojny światowej. Francja potrzebowała kogoś, kto zostanie symbolem narodowej dumy. Dostała przydomek La Divine, czyli Bogini. W prasie nazywano ją nową Joanną d'Arc. Temperament. Odwaga. Brawura. Łamanie konwenansów. Taka była, tak żyła - na własnych zasadach, wśród konserwatywnych mężczyzn. Wybitny mówca, minister spraw zagranicznych Imperium Brytyjskiego lord George Curzon raczył był stwierdzić, że ruch fizyczny nie leży w niewieściej naturze, a jego nadużywanie prowadzi do zdruzgotania tego wszystkiego, co nieuchwytne, a kobietę czyni piękną. Szanowny Herbert Chipp, honorowy sekretarz Lawn Tennis Association, owszem, twierdził, że młode damy nie będą gorszymi matkami tylko dlatego, że uprawiają sport, dążą jednak do tego, co ich babki nazwałyby barbarzyństwem. W takiej scenerii panna Lenglen wkraczała na salony, nic sobie z tych uprzedzeń i barier nie robiąc. Przyszła i wstrząsnęła ułożonym światem - nie tylko sportu. Ten tenisowy, ekstrawagancją i szokującym zachowaniem, przewróciła do góry nogami. 


 

  Na kort potrafiła wkroczyć z narzuconym na ramiona futrem z gronostajów lub norek, w mocnym makijażu, z umalowanymi paznokciami. Paliła nałogowo, papierosa za papierosem. W przerwach między gemami ssała kostki cukru nasączone koniakiem, o czym wiedzieli wszyscy, bo nie zamierzała tego ukrywać. Zdarzało się i tak, że ojciec rzucał jej z trybun butelkę, by kilkoma łykami ukoiła nerwy zszargane emocjami. Na tournée do USA ruszyła tylko pod warunkiem, że New York's Forest Hills Tennis powita ją skrzynką szampana - w czasach, kiedy w Ameryce panowała prohibicja. Przed południem nie grała. Musiała się wyspać, wypocząć po trudach nocy. To od niej zaczęła się sportowa moda. Prowokowała nowościami - zwiewnymi sukienkami ponad kolano, pończochami podtrzymywanymi przez podwiązki, doskonale widocznymi w podskokach i wygibasach, krótkimi rękawkami ukazującymi opaleniznę ramion, co było absolutnie nie do przyjęcia, skoro kobieta przed słońcem i wzrokiem mężczyzn miała się nie odkrywać, a zakrywać. Mało tego - na fali art deco Lenglen porzuciła w końcu tradycyjną biel i prezentowała się w strojach kolorowych. Została muzą Jeana Patou, zajadłego rywala Coco Chanel.

 


Ochoczo dołączyła do ruchu wyzwolonych kobiet, znanego jako Flappers, czyli Chłopczyce, lekceważącego normy społeczne i seksualne, którego jedną z pierwszych przedstawicielek była amerykańska pisarka Zelda Fitzgerald. "Jeżeli kobieta miała siedzieć w kuchni i wychowywać dzieci, Lenglen i jej podobne podążały dokładnie w przeciwnym kierunku" - powiedziano w jednym z programów raczkującej wtedy telewizji. Żadna gwiazda kina, piosenki, polityki, sportu i innej dziedziny życia nie mogła równać się z jej sławą, jak świat długi i szeroki. Papa traktował ją jak chłopca To pan Charles postanowił, że córka zajmie się tenisem. Początki były skromne, ulubiony sport ojca miał wzmocnić kruchą, nękaną atakami astmy jedynaczkę. Dzięki dobrze prosperującej firmie transportowej Lenglenowie nie martwili się o finanse. Stać ich było nawet na to, by w rodzinnej posiadłości w Marest-sur-Matz wybudować kort. To tam 10-letnia Suzanne zaczęła ganiać z rakietą za piłką. Zabawa szybko zamieniła się w poważne treningi, rzecz jasna pod okiem taty - pedanta i perfekcjonisty. Kochała go bardzo, była w niego zapatrzona. Zajęcia trwały godzinami. Papa rozkładał na korcie chusteczki, w które dziewczynka musiała trafiać z serwisu. Kiedy tę sztukę opanowała, rozkładał monety. Uczył zadziorności, agresji, stawiana na swoim. Dzięki niemu córka dołączyła do wielce elitarnego Nice Tennis Club, choć ten nie przyjmował w swoje szeregi dzieci. Suzanne była jednak na tyle dobra, że mogła rywalizować z dorosłymi. Rówieśnicy, w tym chłopcy, szans nie mieli z nią żadnych.

Lenglen - widząc te galopujące postępy - postanowił sprzedać firmę, zostać rentierem i na poważnie zająć się karierą jedynaczki. Wynajmował najlepszych zawodników w kraju, by z nimi sparowała. Został jej nauczycielem, mentorem, doradcą i agentem. A potem - niestety - zmorą. - Wydaje się, że Suzanne z trudem znosiła wywieraną przez niego presję. Była mała, kiedy rodzice stracili synka. Ojciec traktował ją potem jak chłopca - komentował na łamach cnn.com Patrick Clastres, historyk sportu z Sorbony. Nauki ojca działały, nikt nie spodziewał się po kobiecie takiej gry, takiego zachowania. Kiedy dorosła już Suzanne wychodziła na kort, spodziewać należało się krzyków i łez. Przedstawienia. Były karczemne awantury z sędziami, bywało ciskanie rakietą w siatkę. Ludzie ciągnęli na trybuny. "Pani Chambers prezentowała tenis z przedmieść" Wytwornej publice na Wimbledonie po raz pierwszy zaprezentowała się w roku 1919. Na trawie nie występowała nigdy wcześniej, a do finału dotarła i tak. Tam czekała na nią dwukrotnie starsza Dorothea Lambert Chambers, siedmiokrotna triumfatorka tej imprezy, autorka podręcznika "Tennis for Ladies". Po wybuchu wojny rozgrywki zawieszono, Chambers broniła tytułu wywalczonego jeszcze w sezonie 1914. Sprzedano osiem tysięcy biletów, zainteresowanie tym wydarzeniem było ogromne. Na trybunie honorowej zasiedli król Jerzy V i jego małżonka królowa Maria, wielka admiratorka tego sportu. Takiego zderzenia epok turniej jeszcze nie widział. Chambers ubrana w suknię z epoki edwardiańskiej, prawie do kostek. Pod nią obowiązkowo gorset i halka. Lenglen? Sukienka ledwo zakrywająca kolana, kapelusik, brak gorsetu, brak halki. Ludzie!  

Walczyły na całego, w każdej akcji ochów i achów na trybunach nie brakowało. Mistrzyni bliska była sukcesu, miała go już w zasięgu wzroku, Francuzka obroniła jednak dwie piłki meczowe, a po dwóch godzinach z okładem wygrała 10:8, 4:6, 9:7. To był moment przełomowy, nie tylko dla niej, ale i całej dyscypliny. Triumf nowych czasów nad tymi przemijającymi. "Pani Chambers prezentowała tenis z przedmieść, panna Lenglen to zawodniczka ery jazzu" - ogłoszono w prasie. Została gwiazdą. To przez nią - lub dzięki niej - zmieniono na Wimbledonie regulamin. Do roku 1922 obrońca tytułu występował tylko w finale. Ona poprosiła organizatorów, by umieścili ją w turniejowej drabince jak inne zawodniczki. Uprzejma prośba została spełniona. To dzięki niej - lub przez nią - Wimbledon przeniesiono w roku 1922 z Worple Road na Church Road. Potrzebna była większa arena. Żaden z tenisistów nie przyciągał na trybuny takich tłumów, jak Lenglen. "Mecz stulecia", na trybunach koronowane głowy, baronowie i marszandzi Lata dwudzieste ubiegłego stulecia - świat wiruje, pędzi, buzuje we wszystkich dziedzinach. Charles Lindbergh przelatuje na Atlantykiem, bez międzylądowania, jako pierwszy w dziejach ludzkości. Alexander Fleming odkrywa penicylinę. W sztuce - i tej wysokiej, i nieco niższej - brylują Maurice Chevalier, Joan Miro, Josephine Baker i Sidney Bechet, w Paryżu pojawia się młody Salvador Dali, powstaje pierwszy film dźwiękowy. W świecie polityki pierwsze pomruki wydaje włoski faszyzm. Umiera wódz bolszewickiej rewolucji Włodzimierz Lenin. Adolf Hitler, między innymi on, inicjuje próbę zamachu stanu, nazwaną potem puczem monachijskim.  


Nazwisko Lenglen znają wszyscy. Elektryzuje. To w tej dekadzie sięga po największe sukcesy. Mistrzostwo Francji zdobyła sześć razy. Wimbledonu - uchodzącego wtedy za nieoficjalne mistrzostwa świata - też. Dwa olimpijskie złota, 241 wygranych turniejów. W karierze przegrała tylko siedem meczów, w jednym z nich kreczując. Nie było na nią mocnych. 16 lutego roku 1926 na korcie Carlton Hotel w Cannes doszło do wydarzenia nazwanego "meczem stulecia". Mierzyła się z Helen Willis, młodszą o sześć lat Amerykanką, typowaną na jej następczynię. To media domagały się tego pojedynku, nagłaśniały go od tygodni, do przesady. Ojciec Suzanne wiedział, że Willis to nowa siła i odradzał córce tak ryzykowne przedsięwzięcie. Nie posłuchała. A nieposłuszeństwem, na które wobec papy pozwalała sobie niezwykle rzadko, denerwowała się tak bardzo, że w nocy nie mogła spać. - Przed tym meczem była cieniem człowieka - wspominał jej przyjaciel Coco Gentien. - Prawie nie jadła, każdego dnia wydawała się szczuplejsza. Było widać tylko jej wielkie oczy i przerażoną twarz. Bardzo chciała wygrać. Na trybunach zgromadziło się 4000 widzów, mniej więcej, bo o dokładną liczbę trudno. Ceny biletów nie odstraszały, choć na czarnym rynku wynosiły 1200 franków, 22 razy więcej od tych na finał Wimbledonu. Loża honorowa pełna znakomitości. Jerzy, książę grecki i duński, hrabia Korfu. Manuel II Patriota, ostatni król Portugalii. Cyryl Romanow, wielki książę Rosji, głowa rosyjskiej rodziny carskiej i tytularny imperator Wszechrosji. Gustaw V, król Szwecji. Baronowie, marszandzi. Elita. Są wszyscy, wszyscy chcą być świadkami tego wyczekiwanego widowiska. Szczęściarze, którzy mieszkali w pobliżu, wylegli na dachy domów.  

Na korcie Lenglen wspomagała się koniakiem. W drugim secie, po zgarnięciu pierwszego, prowadziła 6:5 i 40-15, czyli od prestiżowego triumfu dzielił ją punkt, jedna jedyna wygrana akcja. Po uderzeniu rywalki usłyszała okrzyk "aut". Ulga. Koniec. Zwycięstwo. Kibice zaczęli opuszczać miejsca. Niespodziewanie sędzia kazał wznowić grę. Okazało się, że okrzyk padł z trybun. Gema zdobyła Willis, Lenglen musiała rzucić do walki wszystkie siły, by uciec przed upokorzeniem. Uciekła, z trudem pokonała rywalkę 6:3, 8:6. Gazety pisały, że była wyczerpana. I rozbita, bo zdawała sobie sprawę, że Willis już niedługo zajmie jej miejsce. Miała rację, następna dekada należała do Amerykanki, która imprez wielkoszlemowych zgarnęła aż 19. Królowa opuściła lożę, bardziej rozczarowana niż obrażona Wimbledon po raz ostatni odwiedziła w tym samym 1926 roku. Doprowadziła do skandalu rozmiarów niebywałych. Na jej mecz w deblu znowu pofatygowała się królowa Maria. Francuzka odmówiła wyjścia na kort, wściekła na organizatorów za to, że ci w ostatniej chwili zmienili terminarz. W książce "The Diva of Tennis" włoski dziennikarz Gianni Clerici zacytował Jeana Borotrę, jednego z "czterech muszkieterów" - obok René "Krokodyla" Lacoste'a, Henriego Cocheta i Jacques'a "Toto" Brugnona. "Pobiegłem do szatni, gdzie przebierało się kilka zawodniczek. Jedna z nich, chyba Diddie Vlasto, rzuciła mi ręcznik, żebym zasłonił sobie oczy i zaprowadziła mnie do szatni przeznaczonej dla mistrzyń. Próbowałem przekonać Suzanne, by wyszła na kort, ale to nie miało sensu. Z trudem rozumiałem, co mówi wśród szlochania". Królowa opuściła lożę, według Borotry, bardziej rozczarowana niż obrażona. Z singla, w którym broniła tytułu, Lenglen zrezygnowała. Wróciła do domu. Tenisowe władze doprowadziła do furii, Brytyjczycy oskarżyli ją o obrazę monarchii. Francuska federacja, dla której przez lata była żyłą złota, zabroniły jej występów w swoich klubach, a Nice Tennis Club poproszono, by pozbawił ją członkostwa, czego - pamiętając jej zasługi - nie zrobiono. Najlepszym lekarstwem na depresję okazała się propozycja złożona przez Amerykanów - 50 tysięcy dolarów, by rzuciła amatorstwo, jako pierwsza tenisistka przeszła na zawodowstwo i ruszyła za ocean.

Raz już tam była, a wspomnienie z tej pierwszej wyprawy miała koszmarne. W roku 1921 wybrała się do USA na serię meczów pokazowych, w szczytnym celu - by zbierać fundusze na odbudowę zniszczonych w czasie wojny francuskich wiosek. Taki był plan. Wybrała się bez złożonego chorobą ojca, na pokładzie statku zamiast trenować wolała tańczyć coraz modniejszego i zdobywającego parkiety fokstrota, tłumacząc, że to idealna forma przygotowań. Już na miejscu zaskoczono ją propozycją - jeżeli chce, może wystąpić w mistrzostwach kraju, czyli grać na poważnie. A pierwszej rundzie zmierzyć się miała z broniącą tytułu Mollą Mallory, której rywalka w ostatniej chwili się wycofała. Zgodziła się, nie chciała rozczarować publiczności, na wieść o czym papa oznajmił, że córka popełniła ogromny błąd. Miał rację. Do rywalizacji stanęła po wyczerpującej podróży, jednym treningu, bez aklimatyzacji. Pierwszego seta przegrała, w drugim mecz poddała. Amerykańska prasa nie zostawiła na niej suchej nitki. Później okazało się, że w czasie podroży zapadła na krztusiec. W roku 1926 ofertę Amerykanów chętnie przyjęła. Honorowego członkostwa pozbawił jej za to All England Club, ale przejmować się tym nie zamierzała. Z miejsca skrytykowała panującą w tenisie hipokryzję. - Nikt nie będzie mnie zmuszał do gry, na której bogacą się tylko właściciele klubów. Zarobiłam dla tenisa miliony, a nie jestem zamożna. Dla mnie to ucieczka z niewoli - oświadczyła w rozmowie z Associated Press. 

 Po Ameryce Północnej jeździła z całą świtą, pociągami, przeważnie nocami, w wagonach, którym daleko było do klasy tych europejskich. Cierpiała na bezsenność, z nudów i dla zabawy pozamieniała raz współpasażerom buty wystawione do czyszczenia. Pomysł tournée okazał się frekwencyjnym i finansowym sukcesem, za co Francuzka dodatkowo zarobiła 25 tysięcy dolarów. Ford T kosztował wtedy 300 dolarów, dniówka robotnika wynosiła dolarów pięć, góra siedem. Nowojorska Madison Square Garden zapełniła się po brzegi, by tę słynną Francuzkę zobaczyć w akcji. Wizyta w Toronto była towarzyskim wydarzeniem. Wszędzie podejmowano ją uroczystymi obiadami, wykwintnym winem i tańcami. Zachwycano się, porównywano do słynnych aktorek, że karnacja Eleonory Duse, usta Poli Negri, osobowość Sarah Bernhardt. Ochy i achy z każdej strony, można było dostać zawrotu głowy. W Kalifornii poznała playboya znanego jako Sheik - wnuka Eliasa Jacksona "Szczęściarza" Baldwina, milionera, który fortunę zbił na gorączce złota, a potem za co się tylko brał, to ją pomnażał. Plotkowano o ich romansie, nawet o tym, że Sheik miał się dla niej rozwieść, czego nigdy nie zrobił. Rywalką Lenglen we wszystkich 38 rozegranych za oceanem spotkaniach była Mary Kendall Browne, zwyciężczyni US Open w sezonach 1912-14. Francuzka wygrała tę rywalizację 38-0. Do ojczyzny wróciła wyczerpana i wypalona. Lekarze doradzali jej długi odpoczynek. Zamiast tego, mając lat 27, postanowiła zakończyć karierę. 


 

Krótko zajmowała się tym, co pasjonowało ją poza sportem - modą. Pozowała dla magazynu "Vogue", w domu mody sprzedawała sportową odzież. To ona - któż by inny - wymyśliła dla kobiet spodnie z nogawkami powyżej kolana, nazwane później szortami. W roku 1933 - przy finansowej pomocy swojego kochanka Jeana Tilliera - otworzyła w Paryżu szkołę tenisa, która już po trzech latach uznana została za centrum treningowe krajowej federacji. Ze zdrowiem było coraz gorzej. Dokuczał jej ból zatok przynosowych, ledwo odratowano ją po zapaleniu wyrostka robaczkowego. W czerwcu 1938 zdiagnozowano u Lenglen białaczkę. Dramat rozwijał się w tempie ekspresowym. Przerażająco ekspresowym. Trzy tygodnie później straciła wzrok. Zmarła 4 lipca, we śnie, niedługo po transfuzji krwi. Miała 39 lat. 

Jako przyczynę śmierci podano niedokrwistość Addisona-Biermera, co dzisiaj jest kwestionowane, bo medycyna radziła sobie w tamtych czasach z takimi problemami. Wiadomo, że dopadły ją powikłania po przebytej odrze. Sugerowane są nawet - przez doktora Scotta Dineharta na łamach "Sports Illustrated" - problemy z wątrobą, spowodowane nadużywaniem alkoholu. Bohaterkę narodową żegnano w Notre Dame de l'Assomption. Jej stary przyjaciel Gustaw V przysłał na pogrzeb przedstawiciela, tak samo premier Francji Édouard Daladier. Muszkieterów reprezentowali Borotra i Brugnon. Pochowana została na cmentarzu w Saint-Ouen na przedmieściach Paryża, obok ukochanego papy. W kompleksie Stade Roland Garros, gdzie rozgrywany jest wielkoszlemowy turniej French Open, ma dzisiaj kort swojego imienia. Jej imię nosi też trofeum przyznawane triumfatorce w singlowej rywalizacji tenisistek. Jest pamiętana, nie sposób o niej zapomnieć. Zgłębiający to szalone życie Patrick Clastres, cytowany już historyk sportu z Sorbony, nie ma wątpliwości, że Lenglen na to zasłużyła. - Była zupełnie inna od ówczesnych kobiet. Była wolna - wyjaśnił.


 

Źródło:

https://tvn24.pl/magazyn-tvn24/bez-gorsetu-w-podwiazkach-z-koniakiem-na-korcie-tenisistka-ery-jazzu,235,4055

Zdjęcia z artykułu i z Internetu

sobota, 19 września 2020

Przed odlotem

Wczoraj pożegnałam jaskółki. To była jedna z tych szczególnych chwil, kiedy cieszyłam się, że je widzę w takiej gromadzie i jednocześnie ogarniał mnie żal, bo wiedziałam, co się świeci. Szykowały się do odlotu. Miałam w tym roku szczęście, że mogłam je w takiej chwili zobaczyć. W zeszłym roku zbyt późno zorientowałam się, iż  jaskółki odleciały. Wczoraj było mi dane „pożegnać” się z nimi. To był ranek, zdjęcia robiłam z dosyć dużej odległości. W dodatku ptaki ciągle się podrywały całym stadkiem, bo były płoszone a to przez przejeżdżający samochód, a to przez zrywające się gołębie. One same były mocno podekscytowane. Siadały na przewodach, coś tam sobie głośno „opowiadały”, potem się podrywały, niektóre siedziały, inne latały dookoła nich. Był moment, iż całe stado siadło i kilka minut siedziało spokojnie. Potem znowu było w powietrzu. Przysiadło na moment. W końcu całe poderwało się do lotu, zrobiło kilka kręgów nad moją głową i głośno świergocząc, pomknęło w stronę Południa, w stronę czeskich Beskidów.

 

Wszystko trwało może z 20 minut.

 






Zdążyłam je nagrać, ale film jest byle jaki. Stałam między dwoma tujami, miałam ograniczone pole widzenia.  Coś tam jednak nagrałam.


 

wtorek, 15 września 2020

Moby

Moby, a właściwie Richard Melville Hall, to znany na świecie amerykański wokalista, muzyk, kompozytor, multiinstrumentalista. Zajmuje się szeroko  rozumianą muzyką elektroniczną. Urodził się 11 września 1965 roku w Nowym Jorku w dzielnicy Harlem. Kiedy miał 2 lata, jego ojciec zginął w wypadku samochodowym i odtąd wychowywała go tylko matka. Już w dzieciństwie zaczęto go nazywać Moby, od tytułu książki „Moby Dick” Hermana Melvilla, z którym muzyka łączą więzy pokrewieństwa. Na początku swojej kariery muzycznej, Moby był członkiem hardcore punkowego zespołu Vatican Commandos z którego został wyrzucony. Nim to się stało, zdążył jeszcze wraz z tym zespołem wydać płytę.

Potem grał jeszcze z innymi zespołami np. z Ultra Vivid Scene czy Schopwell. Sprawdził się również jako dżidżej.

W 2016 napisał autobiografię „Porcelain: A Memoir”. Drugą książkę: „Then It Fell Apart” napisał w 2018 roku. Moby interesuje się również fotografią. Jego zdjęcia wystawiane są na wystawach. Wydał również książkę z fotografiami.



Kilka fotografii autorstwa Moby'ego


 





Jest aktywnym działaczem na rzecz ochrony praw zwierząt. Jest też weganinem. W latach 1992- 2018 wydał 12 albumów z muzyką elektroniczną. Jest też autorem 11 albumów, w których zamieszczono jego  kompilacje muzyczne. Oprócz tego wydał parę albumów koncertowych oraz mnóstwo singli. Do muzyki Moby’ego powstało wiele teledysków, teledysków tym przepiękny teledysk do utworu „Love Of Strings”. 

 Muzyka, z jego 5 albumu „Play”, wykorzystana została w reklamach, filmach, programach telewizyjnych. Jest  najlepiej sprzedający się album tego muzyka.

Moby sprzedał 20 milionów płyt na całym świecie i uważany jest za jednego z najważniejszych twórców muzyki tanecznej, której odbiorcami są głównie mieszkańcy Stanów Zjednoczonych oraz Wielkiej Brytanii.

  Więcej o Moby’m tu

https://translate.google.com/translate?hl=pl&sl=en&u=https://en.wikipedia.org/wiki/Moby&prev=search&pto=aue


Zdjęcia z Internetu
 

niedziela, 13 września 2020

"Bądź ostrożny, sępy czekają..."

 


Lubię czytać felietony Tomasza Jastruna, zamieszczane w „Przeglądzie”. Tym razem swój felieton rozpoczął od zachwytu nad pracami malarki Kasi Karpowicz. Opisał , jak pomógł jej kiedyś  zaistnieć i że  wystawę jej pięknych prac, zorganizowała Galeria Art. w warszawskim Centrum Handlowym Elektrownia Powiśle.

Dodał również, w swoim spokojnym, pozbawionym jakiejkolwiek egzaltacji stylu,  wstrząsającą informację: „Kasia jest ładna i młoda, a zaatakował ją rak. I o tym są jej nowe obrazy. To artystyczna gra ze śmiercią. Przejmująca jest ta sztuka i motyw  w niej rany na plecach, gdzie dokonano zabiegu. To sięga głęboko w otchłań, nad którą wszyscy żyjemy. Katarzyna, podobnie jak ja, swoje niepokoje i lęki przerabia na sztukę, a one wtedy tracą na wadze.”*

To ostatnie zdanie wprawiło mnie w zadumę- jak „przerabiać” swoje niepokoje i lęki, by straciły one na wadze, by stały się mało ważne, a może, by w ogóle odeszły w niebyt?

Nasłuchałam się i naczytałam się sporo tekstów, porad, wskazówek, jak sobie radzić w życiu z takimi stanami. Czasem mnie one śmieszyły, tak były banalne, czasem złościły, bo nieosiągalne w moich warunkach, czasem były trafione, a przynajmniej były trafione na krótki czas. Są ludzie, którzy wręcz żyją wszelkimi poradami. Podchodzą do niech bezrefleksyjnie, a potem są rozczarowani. I są ludzie, którzy lekceważą wszystkie „dobre rady”, zadufani w swojej doskonałości, twierdzą, z sobie sami poradzą.

 Co człowiek, to inne stanowisko, inne problemy, inne odczucia, inny sposób odbierania rzeczywistości. Nie ma mądrych na indywidualne, osobiste życiowe problemy, ale jakoś z nimi sobie trzeba radzić, by nie zwariować. I Jastrun słusznie sugeruje, że na takie stany można znaleźć (jak się chce) sposób. Może to być uprawianie sztuki, muzyki, angażowanie się w prace charytatywne, uprawianie sportu itp. Ja sobie różnie radziłam. Raz to były „duże” rzeczy- ucieczka od depresji w naukę, innym razem rzeczy zupełnie malutkie- sprzątanie, ogród, haftowanie, czytanie książek. Przez pewien czas było to blogowanie. Tylko, że blogowanie okazało się najbardziej stresogenną ucieczką od niepokojów oraz lęków- wpadłam z deszczu pod rynnę, chciało by się rzec.

 Ale i tu zadziałało inne przysłowie, oddające sens działania- jak nie kijem, to pałką. Można inaczej podejść do blogowania. Długo trwało, zanim to do mnie dotarło. A przecież wystarczy systematycznie stosować cztery zasady:

- wyłączyć komentarze,

- ostra selekcja blogów do odwiedzania,

- ostra selekcja blogów, w których chcę komentować,

- pisać jak najmniej o rzeczach osobistych.

Teraz całość mojego blogowania opiera się na jednej generalnej zasadzie- ograniczonego zaufania.


  • T. Jastrun, „Zmień płeć”,  „Przegląd” nr 36/2020, s.41. 

O Katarzynie Karpowicz, między innymi, tu:

https://kultura.trojmiasto.pl/Wernisaz-wystawy-Katarzyny-Karpowicz-imp444808.html

Tu można zobaczyć galerię jej najnowszych prac (włącznie z obrazem, o którym mówi T. Jastrun) oraz kupić któryś z obrazów.

https://galeriaart.pl/pl/karpowicz/works/

Wywiad z artystką w „Werandzie”

https://www.weranda.pl/sztuka-zycia/artysci/katarzyna-karpowicz-wywiad-z-artystka


 

 

czwartek, 10 września 2020

Sowy śpiewają jesienią

Gdzieś tam daleko w tyle, w starym poście, pojawił się komentarz. Nie przypuszczałam, że ktoś zechce jeszcze czytać blog  Jaskółki i to w dodatku stare posty. Ale tamten post był dosyć niezwykły, bo opisałam w nim „wypadek” puszczyka, który zostawił odcisk swojego ciała na szybie. Komentarz do posta zawiera dosyć interesującą interpretację tego zdarzenia, związaną z naturą zwierząt, ezoteryką i całą otoczką duchowości.

Pozwalam sobie go przytoczyć

Anonimowy7 września 2020 19:13

Hej, Jaskółka! Weź sobie wyobraź,że wszystkie żywe istoty, jakie nasz Przedwieczny Ojciec stworzył na ziemi- mają duszę. Bo dlaczego miałyby jej nie mieć? Przecież to co pochodzi od Niego -jest Jego częścią, a więc jest dobre. Wejrzyj sobie proszę dla zrozumienia w dwudziestowieczne próby fotografa rosyjskiego Kirliana i zobacz jego zdjęcia - aury wszystkich żywych istot - ludzi, zwierząt, żab, drzew, roślin, piór, liści,i nawet przedmiotów. To były zdjęcia jeszcze czarno-białe, trochę prymitywniejsze, ale - rewelacyjnie podjęły temat. Niestety - publiczne zainteresowane świata nauki szybko wygaszono. Jednakże wierzę, że gdzieś tam w zapleczach świata- kontunuowano badania nad aurą, czyli ciałem duchowym, czyli emisją energii danej istoty w pozazakresowym widzeniu) i do dziś na pewno rozwinął się o wiele doskonalszy sprzęt fotograficzny (lub obserwacyjny - coś jakby noktowizor). W podsumowaniu zasugeruję, że ta sowa, która sie odbiła w twojej szybie, miałą coś z tobą wspólnego, lub ważnego, a ten jej wizerunek jest tylko i wyłącznie dla twojej interpretacji. Być może ty lub ktoś z twoich bliskich miał sowę w symbolice swojego życia i coś ci chciał przez to przekazać, bo wierzył,że to zrozumiesz. Inne - bardziej obiektywne i pospolitsze wyjaśnienie: sowa leciałą wprost na twoje okno, nie widąc go ( bo ptaki szyb nie widzą, dlatego na szybach publicznych nakleja się czarne formy w postaci ptaków,żeby się odznaczały i dawały lecącym ptakom znak,że tu jest blokada. Załóżmy,że sowa leci wprost na szybę - zauważa ją w ostatniej chwili, wystrasza się bardzo silnie, niemal traumatycznie, i momentanie hamuje. Jednak nie całkowicie. Ciało jej zdążyło zahamować w ostatniej chwili, ale... jej rozpędzone ciało duchowe - jej aura, nie zdążyłą, lecz odbiłą się w szybie. Niewiarygodne, prawda? Duch żywej sowy nie zdążył zahamować lecz wniknął w szybę i to na niej zostawił - odbicie strachu i zaskoczenia w tej postaci w jakiej była, gdy omal się o tę szybę nie zabiła. Zrozumiała swój błąd w ostatniej chwili. Wygląda to też, jakby ktoś ją nagle silnie odepchnął od tego zderzenia - i to prawdopodobnie- Jego ślad się odbił w kształcie lecącej tu sowy. Skąd to przypuszczenie? Z doświadczenia mojego życia. Lubię ptaki i szanuję naturę. Pozdrawiam!

OdpowiedzUsuń

Daje do myślenia, prawda? Bo jakkolwiek by na to nie spojrzeć, to są rzeczy, których na razie ludzki umysł nie ogarnia, a ezoteryka nie jest znowu taka  daleka od wytłumaczenia w sposób przekonujący sporej  części zjawisk

 

 

 

Sowy…te piękne ptaki, pojawiły się w ogrodzie dwa lub trzy  lata temu i od tej pory bywają w nim  często.

Uszatki nawet się zadomowiły. Czasem słychać płomykówkę. Pod koniec sierpnia, zaczęła w ogrodzie śpiewać samica puszczyka. Ona krzyczy, trudno to nazwać śpiewem, ale przecież ptaki  śpiewają, a puszczyk to niezwykły ptak. Przylatuje kilka razy w tygodniu i słychać ją w różnych miejscach ogrodu. Głos puszczyka, w starych podaniach całej Europy, miał zwiastować nieszczęście

„Gdy się puszczyk drze, to się djabły radują. Przedrzeźniający głos puhacza „Wywiedź, wywiedź!” (na cmentarz) uważają za śmiech szatana. Puszczyk w ogóle pozostaje w bliskich stosunkach z djabłem, towarzyszy mu i służy. Sowa w mniemaniu ludu naszego powstała z czarta, dlatego nie znosi światła dziennego. Djabeł i czarownica przybiera nieraz postać, sowy.
I lud ruski wierzy, że sowa jest ptakiem złowróżbnym. Ażeby odwrócić nieszczęście od domu, obory lub stajni, zastrzeloną sowę przybijają na drzwiach mówiąc: Już więcej nic nie zrobisz! Gdy puhacz krzyczy na dachu, ktoś z domowników umrze. Gdy znajduje się na strychu, to padnie bydło. Lud w Witkowie widząc go wieczorem na drzewie, mówi, że to szatan, głos jego uważają za śmiech szatana. Puhacz towarzyszy złym duchom (Stanisławów). Głos sowy lub puhacza, odzywającego się kilkakrotnie na dachu domu, oznajmia Czechom rychłą śmierć jednego z rodziny (1823). Puhacz (tuhi) wydający przeraźliwy głos wróży i Chorwatom śmierć w domu, nad którym usiądzie. Niemiły krzyk sowy i puhacza w pobliżu zagrody, albo nad chatą tłómaczą Serbowie w Bośni jako zapowiedź rychłej śmierci gospodarza lub gospodyni. Nie wymawiają imienia sowy (jejina), zwą ją, aby uniknąć złego, wielką czarodziejką. Puszczyk, zwany w Niemczech ptakiem śmierci (Totenvogel), woła swym osobliwym głosem:

Kom mit, Kom mit,
Bring Schiff und Spaten mit.

Pójdź z nami, Pójdź z nami,
Przynieś z sobą rydel i łopatę.

 

Sowę, zwaną trupim ptakiem, zapowiada w Dytmarskiem skon w domu, ponad którym leci, podobnie jak zlatywanie około domu wron. Szymon Grunau w Kronice z 16 wieku podaje między wróżbami ludu pruskiego z krzyków ptaków następującą: Kiedy puhacz krzyczy trzy razy z rzędu na jednym domu, oznacza to, że ktoś z tego domu umrze. Zbieranie się gromadne sów jest oznaką bliskiego pogrzebu (w Bretanji). Sowa na dachu krzycząca wróży śmierć i Rumunom. U Albanczyków istnieje podobny do naszego przesąd, że sowa, na dachu siedząca, przepowiada śmierć domownikom a brzemiennej dziewczynie nieszczęście, równające się śmierci. Puhacz jest u Włochów wróżbą śmierci, gdy „siadłszy na dachu odezwie się swym złowrogim głosem, za trzy dni śmierć wejdzie w dom”. Chory gdy usłyszy jego wołanie, przygotowuje się na śmierć. Jak wycie psa, tak i krzyk nocny sowy bywa u Sycylijczyków przepowiednią śmierci. „

https://pl.wikisource.org/wiki/Strona:%C5%9Amier%C4%87_w_obrz%C4%99dach,_zwyczajach_i_wierzeniach_ludu_polskiego.djvu/021

Podobne wierzenia i przesądy związane są z innym gatunkiem sowy- pójdźką

„„Krzyk sowy nad domem jest złą wróżbą a mianowicie tak zwanej pójdźki (Strix noctua), której głos podobny do pójdź! pójdź! jeżeli uporczywie się powtarza, to wróżba, że jedna z miejscowych osób pójdzie na tamten świat w ciągu roku. Jeżeli pójdźka zawoła w stronie głowy chorego, to przepowiada, że z łoża już nie wstanie. W ogóle nocny charakter tego ptaka, jego wzrok rozumny i lot dziwnie cichy, nadały mu pewne cechy tajemniczości.

Gloger Z. 1877 „Zabobony i mniemania ludu nadnarwiańskiego tyczące ptaków, płazów i owadów

https://plamkamazurka.pl/2015/07/krzyk-sowy-nad-domem/

Pójdźki u nas nie słyszałam, natomiast puszczyki śpiewają nie tylko w naszym ogrodzie, ale i w pobliskich zagajnikach. Najczęściej słyszę je jesienią. Kiedyś ich głos wywoływał we mnie niepokój, teraz czekam,  kiedy się odezwą. Oswoiłam się z tymi nawoływaniami i już nie budzą we mnie lęku.

To jedno ze zdjęć, jakie  zamieściłam w tamtym poście


 O puszczyku zwyczajnym tu:

https://pl.wikipedia.org/wiki/Puszczyk_zwyczajny

Blogger nie odpuszcza. Wciska mi nowy Interfejs, ćwiczy mnie równo i testuje moją cierpliwość. Jestem uparta, nie daję się, powoli zaczynam ten "pasztet" ogarniać.😀

A propos pasztet- wczoraj upiekłam mój pierwszy pasztet. Nie do wiary- tyle lat przeżyłam i dopiero upiekłam pierwszy pasztet😁😁😁😂 I ogłaszam sukces na tym polu- pasztet jest pycha!

 

wtorek, 8 września 2020

I znowu kłopoty


Jeżeli ktoś przypomina sobie wiosenne prognozy pogody, to według nich powinna właśnie być susza stulecia. No, ja tam nie wiem, ale jakoś tej suszy nie widzę. Wprost przeciwnie, od trzech miesięcy ogród zalewany jest notorycznie. Nie pomogły nawet te kilkukrotne tygodniowe upały. Jak tylko podeschło, zaraz lunęło i na nowo grzęzawisko się robiło. I teraz też jesteśmy po dwudniowych opadach. Przeszłam przez ogród- zaczynają gnić drzewa ozdobne. Tego jeszcze nie było. To, że kwiaty gniły, owszem, zdarzało się. Ostatnio zgnił krzak białego bzu, a w zeszłym roku forsycja, ale żeby duże drzewo zgniło? Dwa lata temu przewróciło się parę modrzewi, bo w sadzie, za ogrodem, woda stała i nie miała dokąd zejść, co w naszym lasku skutkowało podtopieniem tych drzew. A teraz dochodzę do wniosku, że jak porządnie nie przetnę krzewów, nie wytnę paru z nich, to nadal nie dojdzie w te miejsca słońce, ani wiatr, ziemia wiecznie będzie tam mocno mokra. Sytuację pogarsza rosnąca za płotem kukurydza, wysoka na 3 metry, która zatrzymuje cały ruch powierza. Gdybym wiedziała, że w przyszłym roku, na tym polu,  sąsiad zasadzi zboże, to powiało by optymizmem, ogród prędzej by się suszył, ale sąsiad wynajął pole innemu, a ten sadzi na okrągło właśnie kukurydzę. Nijak to się ma do poprawnej gospodarki, jednak tak tu jest. Nic innego się tak nie opłaca, jak kukurydza, toteż sadzą ją cały czas, nie bacząc na płodozmiany. Zatem zastało mi przetrzebienie krzewów. Niektóre są bardzo stare, mają po 30 lat, dlatego te i tak poszłyby pod piłę, ale są inne rośliny, jak aralia japońska- będzie mi jej bardzo żal. 

Aralię przyniósł mi ojciec 20 lat temu i posadziłam ją, nie wiedząc, jak się sadzonka nazywa. Początkowo mnie złościła, bo trudno ją było utrzymać w ryzach, a każde jej przycinanie Kończyło się poranionymi rękoma. 


W końcu udało mi się ją uformować i tak powstała w sumie grupa aralii- z jednego pnia wyrastają trzy. 


To bardzo dekoracyjne drzewo, kwitnie pod koniec sierpnia i jest bardzo miododajne. Jak jest słoneczna pogoda, na jej kwiatach jest mnóstwo pszczół. Potem ma równie dekoracyjne owoce- granatowe jagody na baldachach. I piękne liście, mieniące się  jesienią w złocie, pomarańczach i brązach.



Niestety, wszystko w niej jest kłujące- liście, pnie, gałęzie. Ponieważ corocznie wokół pnia pojawia się w trawniku mnóstwo młodych drzewek, dochodzi jeszcze walka z nimi. 

 Na razie gnije jeden pień i liście, ale liście na pozostałych pniach już żółkną i nie jest to przejaw jesieni. Wprawdzie mogłabym posadzić nową aralię gdzie indziej, jednak muszę się zastanowić, bo jest ona dosyć wysoka i nie mogę sobie znowu zacienić innego miejsca. A może jednak z wiosną się opamięta i będzie po kłopocie?   

„Aralia to drzewo z rodziny araliowatych. Gatunek ten liczy ponad 30 rodzajów z czego najbardziej znana jest aralia japońska popularnie zwana aralią wysoką. Roślina osiąga wysokość dochodzącą do 7-8 metrów, ma dość grube, pałkowate, wzniesione do góry gałęzie na których znajdują się charakterystyczne kolce. Liście długie, podwójnie lub potrójnie pierzaste, dochodzą do metra długości. Liście stanowią główną wartość dekoracyjną drzewa. Kwiaty białe, wiechowate, pojawiają się pod koniec lata lub na początku jesieni. Kwiaty swoim zapachem często odwiedzane są przez pszczoły i motyle. Jesienią z kwiatów pojawiają się drobne czarne owoce zebrane po kilkanaście sztuk na jednym gronie. Pod koniec września liście nabierają czerwono, -żółto -pomarańczowej barwy i zachwycają swoim urokiem.”
„Aralia pochodzi z odległych krajów Azji, uważanych przez niektórych za magiczne. – To ze względu na jej wygląd – podkreśla Jarosław Mikietyński, ogrodnik z Ogrodu Botanicznego Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy. – Aralia ma pień najczęściej obrośnięty kolcami. Również na dużych, nawet 60-centymetrowych liściach, rosną kolce, sterczące do góry. Mówi się, że to kolce diabła, dlatego aralia nazywana jest niekiedy drzewem diabła. Czasem liście mają nawet metr.
 W medycynie Dalekiego Wschodu korzenie aralii sercowatej są wykorzystywane jako substytut korzenia żeń-szenia. Łagodzi stany zapalne, ból i gorączkę.”

czwartek, 3 września 2020

Podjęłam decyzję:)





Jak, wiecie, od pewnego czasu zastanawiałam się, czy dalej prowadzić bloga. Jednak pojawiły się interesujące tematy i  poleciało dalej. A teraz  odeszła mi ochota na blogowanie. Może nie na samo blogowanie, a na tę otoczkę, która mnie bawiła, dawała dużo wrażeń i dużo mnie nauczyła. Mówię o Waszych komentarzach. Nie gniewajcie się. Wyłączam je i nie wiem, czy kiedykolwiek jeszcze włączę komentowanie. Już raz wyłączyłam, potem włączyłam i teraz żałuję. Nigdy nie powinno się wracać na siłę do czegoś, co już raz zniechęciło. Jak ktoś ma ochotę dalej czytać moje posty, serdecznie zapraszam.


Piękna piosenka Deana Reeda, którą dedykuję Jaskółowi. Mija kolejna rocznica naszego wspólnego życia.  I jest dobrze, jest bardzo dobrze.

Kilka przykładów, jak wpuścić ludzi w maliny




"Naukowcy kontra nauka
„1968 – „The New England Journal of Medicine” zamieszcza krótki list dr. Roberta Ho Man Kwoka, pracownika amerykańskiej National Biomedical Research Foundation. Twierdzi on, że po spożyciu potraw z chińskich restauracji zawsze czuje odrętwienie, osłabienie i kołatanie serca. Wini za to dodawaną do potraw substancję: glutaminian sodu, choć nie przedstawia na to żadnych dowodów. Tak rodzi się, pokutujący do dziś, mit o jej szkodliwości, choć nie potwierdziły go żadne rzetelne badania.

1998 – w czasopiśmie naukowym „The Lancet” ukazuje się artykuł, którego pierwszym autorem jest brytyjski lekarz gastroenterolog Andrew Wakefield. Publikacja sugeruje rzekomy związek między szczepionką MMR a wystąpieniem u dzieci autyzmu i zapalenia jelit. Śledztwo dziennikarskie wykazuje jednak, że praca Wakefielda była oszustwem. Jej autor zostaje pozbawiony prawa wykonywania zawodu, a artykuł wycofany z „The Lancet”. Mimo to Wakefield pozostaje do dziś bohaterem ruchów antyszczepionkowych.

2011 – prof. Daryl Bem, znany psycholog z Cornell University, opublikował na łamach „Journal of Personality and Social Psychology” artykuł opisujący wyniki eksperymentów z udziałem tysiąca osób. Zawierał on sugestię, że prekognicja – czyli przewidywanie przyszłości – rzeczywiście istnieje. Innym zespołom naukowców nie udało się jednak powtórzyć wyników Bema, a on sam próbował wstrzymać ich publikacje.

2012 – francuski biolog molekularny prof. Gilles-Eric Séralini i jego zespół publikuje pracę w czasopiśmie „Food and Chemical Toxicology”, która miałaby dowodzić, że zmodyfikowana narzędziami inżynierii genetycznej kukurydza wywołuje u laboratoryjnych szczurów nowotwory. Środowisko naukowe nie zostawia suchej nitki na tej pracy, wskazując wiele poważnych błędów. Publikacja zostaje wycofana z czasopisma, a późniejsze powtórzenia eksperymentu Seraliniego nie potwierdzają jego rezultatów.

2012–14 – to okres, w którym odbyły się trzy tzw. Konferencje Smoleńskie. Uczestniczyło w nich kilkadziesiąt osób z tytułami naukowymi, m.in. profesorów. „Komitet Naukowy” tej inicjatywy – wbrew dostępnym dowodom i opiniom ekspertów od katastrof lotniczych – ogłosił w 2016 r. teorię spiskową, że wypadek prezydenckiego tupolewa był wynikiem „serii eksplozji materiałów wybuchowych”.

***
Autor jest fizykiem medycznym i pracownikiem Politechniki Warszawskiej oraz współzałożycielem Stowarzyszenia Rzecznicy Nauki. Pełni też funkcję przewodniczącego Rady Fundacji Marsz dla Nauki. Prowadzi stronę internetową www.aksamit.info”"

Dariusz Aksamit


Źródło: Polityka 34.2020 (3275) z dnia 18.08.2020; Nauka i cywilizacja; s. 52
Oryginalny tytuł tekstu: "Jak astrofizyk kaleczył przepiórki"