Od piątku mama jest w szpitalu. Dwa pierwsze
dni- na silnych środkach przeciwbólowych, kroplówce, podpięta pod monitory i
aparaturę z tlenem. Ostra niewydolność nerek, odwodnienie i złamana szyjka
kości udowej. Tragicznie. Dwaj lekarze dyżurni pytani dzień, po dniu o stan
matki, nie dawali nadziei. Przedwczoraj lekarka prowadząca miała inne zdanie.
Na pytanie, czy załatwiać dom opieki usłyszeliśmy: ”Załatwiać”. Hmmmmmmmmmm… Matka
z twarzą zapadniętą, śpiąca nerwowo, niekontaktowa. Ale….. właśnie, człowiek
czepia się każdej nitki nadziei. Załatwiać to załatwiać i nie ma dyskusji.
Czarujemy los. Może się uda. Dla niewtajemniczonych- dla osób
niechodzących, obłożnie chorych,
załatwia się coś takiego, co się nazywa Zakład Opieki Leczniczej. To zakład ze
stałą opieką medyczną, rehabilitacją, specjalnie przystosowany. Jest w
Cieszynie taki. Prywatny, ale ponoć bardzo dobry. Wczoraj brat załatwił
miejsce. Na wszelki wypadek pójdę jeszcze do naszej pani doktor, aby wypełniła
dokumenty potrzebne do drugiego takiego ZOL, ale państwowego. W prywatnym nie
trzeba takiej dokumentacji, do państwowego plik formularzy i jeszcze potrzebne
orzeczenie komisji o stopniu niesprawności. No paranoja. Prywatny to 70 zeta na
dobę, czyli 2100 zeta za pełny miesiąc. W państwowym miesięcznie 70% emerytury,
a resztę dopłaca albo gmina (jak ma środki) albo rodzina. I przeważnie płaci
rodzina z tych pozostałych 30%, które rzekomo ma mieć pacjent na swoje
wydatki. Jakby na to nie spojrzeć, to w państwowym wychodzi i tak wlał-wylał.
Dzisiaj byłam u mamy. Aparatura odłączona,
kroplówki nie ma. Matka na twarzy opuchnięta, ale śpi spokojnie. Podchodzę do
łóżka- otwiera oczy. Patrzy, nie poznaje. Dopiero kiedy przemawiam, dotykam jej
policzka, widzę w jej oku błysk. Potem mówi z wysiłkiem: „Ładna dzisiaj
pogoda”. To jej codzienne poranne powitanie. Czuję straszny ucisk w gardle.
Patrzę w okno, za którym zimny szary dzień, przełamuję się i mówię z uśmiechem:
„Ładna mamo, bardzo ładna”. Zamyka oczy i po chwili widzę, jak kącik jej ust
podnosi się lekko. Czyżby się uśmiechnęła? Chyba mi się przewidziało. Idę
sprawdzić w szafce, czy trzeba coś przynieść, coś zabrać. Potem znowu podchodzę
i głaszczę ją po policzku. Podnosi powieki, potem zamyka. Kącik znowu lekko
podnosi się. Uśmiech taki lekki, leciutki, jak powiew wiatru. I widzę, jak twarz matki robi się piękna. Po prostu wydaje mi się
taka piękna. Twarz mojej starej matki jakby na chwilę promieniała. Muszę odejść
od łóżka, bo czuję, że za chwile rozryczę się jak małe dziecko. Rodzina przy
łóżku drugiej pacjentki na chwilę milknie i przygląda mi się z ciekawością.
Przytomnieję. Podchodzę do łóżka mamy, która śpi spokojnie. Gładzę ją po
ręce i mówię, że wkrótce przyjdę znowu. Chyba nie słyszy. Wychodzę. Z trzeciego
pietra schodzę schodami. Muszę ochłonąć.
Wszystkim, którzy podtrzymywali mnie na duchu
ciepłymi wpisami, serdecznie dziękuję :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz