We wtorek dzwonię do opieki. Potrzebuję pomocy.
Umawiamy się z socjalną na spotkanie w mamy mieszkaniu jeszcze w tym samym
dniu. Przychodzi, rozmawiamy. Mówię, że jest coraz gorzej, że matka od soboty zjadła raptem parę łyżek płatków i
wypiła szklankę soku. Więcej nie chce, odmawia. Socjalna podaje mi możliwości
pomocy- opiekunka 3x w tygodniu za niewielką opłatą. Jeśli chcę, to na
pozostałe mogę się umówić prywatnie za uzgodnioną opłatą. Informuje, że
opiekunka może zacząć pracę od pierwszego poniedziałku w marcu. Jestem
przerażona- ja potrzebuję już pomocy. Wprawdzie zmieniam mamie pampersy, i
próbuję jakoś utrzymać jej higienę, ale potrzebne jest obmycie całego ciała, włosów no i nakarmienie. Może opiekunka przełamie
jej straszliwy upór. Nikt nie chce uwierzyć, że nie daję rady, a właściwie nie
dajemy rady, bo jeszcze jest Młoda, która mi pomaga, ale wraca do Anglii. Mama jest ciężka, często bezwładna lub usztywnia się i stawia opór, którego
nie jestem w stanie przełamać. Kiedy ubieram jej majtki to stopami je zrzuca,
krzyżuje nogi… Kiedy chcę ją nakarmić to z trudem unosi się, a potem nagle
kładzie i zaciska usta- nie chce jeść. Ustalamy, że opiekunka przyjdzie w
czwartek, w południe. Jak będzie chodziła dalej, dopiero zobaczymy po tym
pierwszym razie. Omawiamy również możliwości załatwienia domu opieki. Jesteśmy
zdecydowani na ten krok. Ja nie jestem w stanie zapewnić seniorce fachowej
opieki. W dodatku czuję, ze zaczyna się nawrót mojej depresji. Jak znów wpadnę w dół, to już nikt się mamą nie zaopiekuje. Najpierw trzeba jednak omówić z lekarzem rodzinnym skierowanie do ZOL. Po wyjściu
socjalnej wracam do siebie. Gotuję obiad. Nagle słyszę w mieszkaniu mamy
łomot. Wchodzę do jej pokoju- leży na podłodze, w sporej odległości od łóżka i
próbuje wstać. Podbiegam, chwytam ją pod pachy. Robi się bezwładna, ciężka jak
diabli. Nie dam rady. Jaskół w sklepie, a Młoda pojechała na zakupy. Na
kolanach, przy mojej pomocy, jakoś dotarła do łóżka. Przykrywając ją kołdrą
zauważyłam, jak strasznie trzęsą mi się z przerażenia ręce. Po chwili ściągam z niej kołdrę i usiłuję sprawdzić, czy
się potłukła. Pytam, czy coś ją boli. Zero kontaktu, jej ręce szukają kołdry,
cała się kuli. Daję spokój. Śpi z przerwami do wieczora. Każda próba
nakarmienia kończy się fiaskiem. Zaczynam wpadać w fobię. Co chwila chodzę do
jej pokoju popatrzeć, czy leży w łóżku. Do późnej nocy. W środę, podczas zmiany
pampersa widzę, że ma mocno potłuczone kolano i łokieć w prawej ręce. W dodatku
ogromny siniak na prawym biodrze. Jednak i kolana, i łokcie zgina. Nie widzę
bólu w jej oczach. Tylko, że to zdradliwe, bo mama od pewnego czasu w ogóle
bólu nie czuła. Czasem stłukła sobie rękę czy nogę, ale twierdziła, że niczego
nie czuje. Rano zjadła parę łyżek budyniu i na tym karmienie w tym dniu się
skończyło. Wpadam powoli w panikę- mamie grozi odwodnienie, ale mam ciągle
nadzieję, że zaraz, za chwilę, za następnym razem uda się mi ją nakarmić i
napoić. Nic z tego- parę łyków soku i to wszystko. W czwartek dzwonię do
przychodni. Zdaję sobie sprawę z tego, że to ostatni dzwonek. Matka może umrzeć
z głodu na moich oczach. Musi dostać kroplówkę. Umawiam z koleżanką- lekarzem
wizytę domową. Przyjedzie wieczorem- wcześniej nie może. W czwartek przychodzi
także opiekunka. W zasadzie wpada tylko omówić ze mną jak jej praca ma
wyglądać. Piszę w czwartek, a to przecież wczoraj… to wczoraj było… gubię się z
tych nerwów i zmęczenia. Cały tydzień w szalonym napięciu, wszystkie noce we
śnie „czuwającym”. Czyli wczoraj przyszła opiekunka i stwierdziła, że skoro już
jest to może seniorkę umyje. O tak, bardzo chciałam, żeby to zrobiła. W trójkę myłyśmy
matkę i było ciężko. My z Młodą podtrzymywałyśmy ją, a opiekunka myła. Kurcze…
bardzo sprawnie jej to szło. 15 minut i człowiek w pościeli wypachniony,
świeżutki. Wieczorem udało nam się z Jaskółem trochę nakarmić matkę- parę łyżek
potrawki i pół szklanki soku. Sok wypiła dlatego, że ją zmyliłam. Kontakt z nią coraz bardziej rwie się. Zapada
w swój świat. Bawi się palcami, coś do siebie mówi, ale większość czasu
przesypia w takim półśnie. Czasem, kiedy pytałam, czy coś zje dosyć przytomnie
potakiwała, ale kiedy próbowałam ja nakarmić traciła się i nie chciała jeść. No
i wczoraj, w przypływie krótkiej świadomości zapytała mnie czy dam jej
kieliszeczek. Najpierw zgłupiałam- kieliszeczek? A potem szybko wzięłam
szklankę z sokiem i mówiąc, że tu jest kieliszeczek, trochę ją napoiłam.
Później powtórzyłam ten sam manewr.
Wieczorem przyszła pani doktor. Leczy całą rodzinę
od 20 lat i przyjaźnimy się tak samo długo. Mówię jej co jest grane. Wszystko
od A do Z. Bada seniorkę- serce dosyć w normie, płuca też. Ogląda stłuczenia,
stwierdza szalone odwodnienie. Idziemy na naradę. Przysiada się do nas Jaskół.
W zasadzie mama kwalifikuje się do szpitala, ale sprawa nie jest taka
oczywista, okazuje się, że pojedzie do szpitala, tam dostanie kroplówkę i w tym
samym dniu mogą ją przywieźć z powrotem. Pani doktor proponuje, że przyśle mi
pielęgniarkę, ona podepnie kroplówkę, a ja potem dopilnuję, żeby cała porcja
dostała się seniorce. Stawiam stanowcze Veto. Nie da rady. Ja to się tam
zmieniać butelki w kroplówce mogę nauczyć, ale matka w tym buncie, uporze lub w
zwykłej nieświadomości może wyrwać igłę z żyły lub tak zgiąć rękę, że narobi
bigosu. Boję się tego. Dobra, myślimy dalej, co z tym zrobić. W końcu jako
główny powód podaje złamanie nogi podczas upadku, ale dodaje, mamy się
spodziewać, że matka może wrócić tego samego dnia do domu. Dzisiaj rano dzwoni,
że karetka ma przyjechać około 11tej. Przebieramy z Młodą seniorkę w czystą
koszulę. Widzę, że jej stan jest jeszcze gorszy. Chyba ma gorączkę. Oczy
uciekają jej w tył głowy, nie kontaktuje. O napojeniu nie ma mowy. Jest 9 rano.
Niczego nie potrafię z tych nerwów zrobić, pałętam się z kąta w kąt. Czekamy na
karetkę. Co chwilę idę do mieszkania matki i patrzę, czy coś złego się nie
dzieje. Rany… co jeszcze gorszego może być…. Może… może przestać oddychać… cała
cierpnę. Gdzieś po drodze ścielę łóżko, myję naczynia, rozmawiam z Młodą, która
po południu wyjeżdża. Czuję się fatalnie, ona przyjechała na urlop, a znowu
dostała lekcję życia. Nie buntowała się, twardo mi pomagała przy babci. Nie
było to przyjemnie. Zaciskała zęby i trwała. Czasem wydaje mi się, że jest
bardziej dojrzała ode mnie.
Przyjeżdża karetka. Ratownik medyczny młodziutki,
ale bardzo konkretny, spokojny i miły. Bardzo się stara. Robi wywiad. Ubieram
matce skarpety i czapkę, żeby jej nie przewiało, Przenoszą ją na nosze. Nagle
widzę w jej oczach przerażenie i robi jakiś gest obronny ręką. Zapadam się na
chwilę. Czuję się jak zdrajca. Strasznie bezbronny jest stary człowiek.
Wychodzę na podwórko. Nosze wjeżdżają do sanitarki. Odjeżdżają. Dalej czuję się
podle. Młoda przytula mnie, a ja jak smark płaczę. Nie przypuszczałam….
W szpitalu ma czekać mój brat i dowiedzieć się co
dalej. Zaczyna się czekanie. Nagle uwiadamiam sobie, że jak mama wróci
dzisiaj, to co ja zrobię jutro i pojutrze (sobota, niedziela) jeżeli znowu nie
będzie jadła, a na to się zanosi, bo z jej świadomością nie będzie lepiej.
Znowu wpadam w panikę. Idziemy w trójkę przemeblować jej mieszkanie. Brat
przywiózł specjalistyczne łóżko i trzeba je odpowiednio ustawić. Dopóki nie
załatwimy domu opieki, matka musi mieć porządne warunki no i nam powinno to
łóżko ułatwić pracę nad jej higieną.
Czekam dalej. Około 13tej brat dzwoni. Mama ma
złamaną kość udową. Straszne. Nic na to nie wskazywało. Wczoraj podczas badania
ruszała nogami i nawet nie jęknęła. Decyzji czy wraca do domu na razie nie ma.
Czuję się jak na haju, taka jestem spięta. Nie potrafię sobie znaleźć miejsca.
Po południu Jaskół odwozi Młodą na przystanek. I znowu ściska mnie w gardle.
Czuję, że jeszcze jedna iskra i złamię się jak zapałka. Po 17tej dzwoni brat.
Matka zostaje w szpitalu. Właśnie jej zakładają gips. Jest niekontaktowa. Jutro
dowie się więcej. Jutro też do niej pojadę. Czuję ulgę i równocześnie mam
poczucie winy. To jest pierwszy od 5. lat wieczór, pierwsza od 5. lat noc, kiedy
mam ”wolne”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz