Nastał sezon kąpielowo- basenowy. W naszym ogrodzie basen rozkładany jest, w czerwcu, od 8 lat i to już tradycja ogrodowa. Natomiast spostrzegłam, że w zeszłym roku sąsiedzi kupili baseny. Widocznie w podjęciu decyzji pomógł im lockdown, ponieważ nie mogli z dzieciakami jechać na duże baseny, które są w okolicy. Najpierw, w piątek, spadło ciśnienie wody w kranie- napuszczano wodę do basenów, potem zaczęły rozlegać się radosne pokrzykiwania dzieciaków- pierwsza kąpiel w lodowatej wodzie.
Kiedy byłam dzieckiem, chodziliśmy z rodzeństwem oraz ojcem nad stawy. Do wyboru mieliśmy trzy.
Pierwszy, dosyć spory, był za ruchliwą drogą. Z jednej strony otoczony wysoką groblą, z drugiej łąkami. Nad tym stawem zbierało się póŁ wsi i zawsze tam było tłoczno, bo „plaża’ trawiasta z dostępem do wody (jedynym), była mała. Dno w tym stawie było gliniaste i kiedy kąpała się większa liczba osób, woda robiła się brązowa, taki żur. Teraz mogę powiedzie Fuj!, ale wtedy ciągnęło nas do wody i do kąpania się, bo przecież była to niesamowita frajda. Po takiej kąpieli kostium wyglądał jak szara ścierka i przy praniu go woda robiła się mętna. Przy tym stawie zawsze był niesamowity harmider, dzieciaki biegały, w wodzie chlapały się, były krzyki, nawet płacz. Ale nikomu to nie przeszkadzało. Wtedy to był normalka. Nad ten staw chodziliśmy może ze dwa lata, a potem mama stwierdziła, że droga robi się coraz bardziej niebezpieczna (Katowice- Wisła) a tata nie zawsze miał czas. Zaczęliśmy chodziĆ kąpać się w stawie za naszym polem i łąką.
Ten staw był dosyć blisko domu (może 500 metrów w linii prostej), ale trzeba było do niego iść lasem (może z kilometr z kawałkiem?), bo przez łąkę dochodziło się do trzcin, a tam nie było możliwości przedostać się do tafli wody. Najczęściej jeździliśmy nad ten staw na rowerach. Docieraliśmy leśnymi duktami do grobli, która z jednej strony oddzielała staw od lasu. Grobla była przedzielona jarem- dołem szedł rów z wodą. Schodziliśmy po zboczu grobli, przenosiliśmy rowery przez ten rów i wdrapywali na górę grobli. A potem już prosta droga do pidła, gdzie było najgłębiej. Na grobli (za nią był las, a na niej rosły brzozy i krzaki kruszyny), przy pidle zostawialiśmy rowery i do wody. Nad ten staw nikt nie chodził się kąpać, prócz nas. Najbliżej było do leśniczówki, do innych domów daleko. Woda była czysta, ale kiedy się wchodziło do niej, nogi zapadały się po łydki w warstwę czarnego mułu i po chwili unosiły się w wodzie mułowe zawiesiny. Muł był lodowaty, a ten kontrast między nagrzaną górną warstwą wody i lodowatym mułem, czasem ciężko było wytrzymać. Staraliśmy się, zatem, pływać, a nie chodzić po dnie. I w tym stawie nauczyłam się dobrze pływać, bo „musiałam”. Miałam 8 lat, kiedy cały staw przepłynęłam- prawie dwa baseny olimpijskie- 50 metrów w jedną, 50 z powrotem. W sumie staw był płytki, bo na prawie całym obszarze woda dochodziła miejscami do 1,5 metra, ale przy pidle i w tam gdzie szedł „rów” (przez środek stawu), wody było prawie 2 metry. Z pidła skakało się na główkę lub na nogi do wody. Lepiej było na główkę, dlatego każde z nas szybko nauczyło się tego i nauczyło się odpływać od pidła pod wodą. Kiedy nasz ojciec doszedł do wniosku, że nie musi nas pilnować, bo dajemy radę, przestał z nami nad stawy chodzić. Miałam wtedy 11 lat, brat 8, a siostra… siostra była już panienką i dawno przestała łazić ze smarkatym rodzeństwem. Tak sobie teraz myślę, że dzięki ojcu, który nie ingerował zbyt mocno w to, co wyprawialiśmy w wodzie, oswoiłam się z nią bardzo dobrze, bardzo szybko nauczyliśmy się pływać i nigdy nie miałam problemów ze zrobieniem karty pływackiej, a miałam je aż dwie. Jedną uzyskałam w LO, a drugą na studiach, bo wuefista stwierdził, że tę pierwszą dostałam „na ładne oczy” jak to dziewczyny. Nic z tego, pierwszą wypływałam solidnie zgodnie z wszystkimi wymogami, a drugą ze „źdźbłem w zębach”.
Trzeci staw był daleko w lesie. Jeździliśmy nad ten staw z ojcem i tylko pod jego kontrolą mogliśmy się w nim kąpać. Raz, że trzeba było przeprowadzać rowery przez tory, a pociągi wtedy dosyć często jeździły, a po drugie- staw był duży i głęboki. To znaczy wzdłuż brzegu, w pasie na szerokość 20 metrów, głębokość wynosiła 2 metry, a potem, ku środkowi było coraz płycej i na środku był tylko metr wody. Przepływaliśmy te 20 metrów i potem już była „zabawa” na środku. Nikt z nas, nigdy nie poważył sam kąpać się w tym stawie. Nie było potrzeby, przecież mieliśmy swój ”prywatny” staw za łąką. A ten trzeci traktowaliśmy jako punkt docelowy wycieczek rowerowych. Bo to były piękne wycieczki. Jechało się cały czas przez las, mijało inny staw, dojeżdżało do torów. Potem brało się rowery „w łapy” i tachało na nasyp, piorunem przechodziło przez tory, schodziło się z nasypu i za rowem przeciwpożarowym, zaczynał się dukt w lesie, prowadzący do stawu i dalej lasem w pola. W letnim lesie było chłodno, cicho. Czasem odezwała się wilga, czasem wiatr przeleciał w koronach drzew. Mieliśmy też dodatkowe atrakcje. Jedną z nich była przerzucona 4 metrowa belka szerokości podkładu kolejowego („robiła” ona za mostek), przez którą trzeba było przejechać lub przeprowadzić rower, a przerzucona ona była nad dosyć wysokim jarem (może z 2,5 metra, ale dla nas dzieci, była to niebotyczna wysokość). Różnie pokonywaliśmy tę przeszkodę. Rozpędzaliśmy się i za jednym zamachem przejeżdżaliśmy po belce ryzykując zwalenie się na dno jaru- nierzadko tylne koło roweru na ostatnim metrze ześlizgiwało się z belki i ostatnim podciągnięciem pedałów łapaliśmy równowagę już po drugiej stronie. Innym sposobem było przeprowadzanie roweru po belce, co wymagał niewiarygodnego utrzymywania równowagi, bo my i rower to jak tancerka na linie. Kto nie chciał ryzykować, zsiadał z roweru, schodził w dół i przeprawiał się przez strumyk płynący jarem, wdrapywał się z rowerem na groblę i już. Ale najczęściej nie chciało nam się złazić- wyłazić, toteż zamienialiśmy się w linoskoczków i na wstrzymanym oddechu, przeprowadzaliśmy rowery po belce. Tę przeszkodę musieliśmy pokonywać również, gdy jeździliśmy kąpać się w „naszym” stawie. Inną leśną atrakcją były korzenie drzew, które przecinały leśne ścieżki. A że taka ścieżka była gliniasta, ubita i mokra, bo nie dochodziło do niej słońce, toteż przejazd przez każdy korzeń powodował ślizganie się kół na nim a potem na tej ubitej, mokrej glinie. I tu też jednym ze sposobów było jechanie na pełnym gazie, by nie stracić równowagi na ślizgu po korzeniu. Ale nie zawsze się to udawało i od czasu do czasu któreś z nas waliło się z rowerem oraz z jękiem na ścieżkę. Była również wąziutka ścieżynka, prowadząca bokiem mokradła z głębokimi kałużami pełnymi wody. Rzadko ten fragment drogi był suchy. A z drugiej strony tej wąziutkiej ścieżynki był rów. Było również dosyć spory fragment ścieżki zarośniętej po bokach, dołem ostrężynami oraz pokrzywami, a górą krzakami kruszyny i leszczyny. Trzeba było równocześnie pilnować się, by nie podrapać gołych nóg i szybko uchylać się przed gałęzią, by nie stracić oka, albo nie zaliczyć szramy przez policzek. Zresztą ręce i nogi mieliśmy wiecznie podrapane. Chodziło tylko o to, by nie złapać większej rany. Podobną ścieżką jeździło się przez las do szkoły. Dołem jeżyny i pokrzywy, górą gałęzie krzaków. Na szczęście dla naszych nóg, częściej jeździliśmy przez łąkę (alternatywa do leśnej drogi), potem pokonywaliśmy kawałek wąskiej ścieżki wzdłuż ogromnego błota oraz traktorowych kolein, po desce- kładce nad zabagnionym rowem (na szczęście szerokiej i krótkiej) i potem już dosyć szeroką drogą, wyjeżdżoną przez traktory z PGRu, przez las. Ale żeby nie było zbyt pięknie z tą ścieżką przez łąkę, to należy zauważyć, że do szkoły jeździliśmy rano, a rano łąka była cała w rosie, dlatego często mieliśmy mokre nogi i sandały.
Hmmmmm…. Jak teraz patrzę na to, co wyrabialiśmy na tych rowerach, by pokonać cała trasę od domu do stawu, to stwierdzam, że byliśmy nie tylko mocno wygimnastykowani, ale kompletnie pozbawieni wyobraźni. Jak to u dzieci. Poza tym, nie przejmowaliśmy się wywrotkami, zadrapaniami, siniakami czy mokrymi tenisówkami o zmoczonych i ubłoconych pupach nie wspominając. Matka na nasz widok tylko załamywała ręce i kazała się przebierać. Po czym, po kilku godzinach, przychodziliśmy do domu ubłoceni, spoceni, potłuczeni, ale nieziemsko szczęśliwi. Jak młode psiaki po dobrej zabawie.
Tenisówki prało się w zimnej wodzie i suszyło na słońcu (kiedy wyschły, były sztywne jak karton), skrzywione kierownice oraz koła w rowerach "prostowało" na bieżąco, z łańcuchami było to samo. Spadł, stawało się, odwracało rower, naciągało łańcuch i dalej do przodu. A że czasem łapy od smaru mimochodem wytarło w bluzkę lub spodenki? A kto by się w tym momencie tym przejmował. W domu brało się kawałek masła , smarowało miejsce zabrudzone smarem i, o dziwo, plama schodziła. Umieliśmy łatać dętki, dokręcać poluzowane śruby...tych awarii było dosyć sporo, bo jeździliśmy na tych rowerach jak opętani, nie patrząc na dziury, doły, kamienie, korzenie itp. A rowery były z "odzysku", po "kuzynach" i po przejściach. Rodziców nie było stać na nówki. Może i lepiej?
Nawiasem podziwiam nerwy mojej matki (a może to było coś innego?), bo potrafiliśmy (razem lub indywidualnie) znikać na 3- 5 godzin, informując tylko "idę do lasu". Albo nic nie mówiłam, kiedy miałam wszystkich i wszystkiego dość. Mam wrażenie, że wiedzieliśmy, gdzie są granice bezpieczeństwa, lub grał w nas instynkt. W każdym razie przetrwaliśmy, bez większych szkód, leśne życie.
Kąpać się w stawie, przez wakacje, chodziłam aż do naszej przeprowadzki do innego domu. Miałam wtedy 17 lat. Chyba nie muszę mówić, że nie chciałam opuszczać leśniczówki, lasu, stawów.
Czyli….. czyli sezon basenowy rozpoczął się.
Moje mizerne storczyki. Mają już po naście lat, jednak trwają. Bardzo je lubię, ale nie mam do nich ręki. Co dwa tygodnie wstawiam donice do wody, by naciągnęła nią kora, która jest w donicach. I to wszystko. A storczyki sobie są i dosyć często kwitną.
A tu ciekawostka. Raz w tygodniu (teraz rano) przelatuje nad naszym domem samolot transportowy. Startuje w Ostrawie i ląduje w Taszkiencie. Nad nami jest na wysokości 5000 metrów. Udało mi się zrobić zdjęcie na początki czerwca o 7. rano.
Dzisiaj przeleciał nad nami o 9,30.
W zeszłym roku dwa razy podglądałam go, jak
podchodził do lądowania w Ostrawie. Było to około 22. wieczorem. Nad głową
przelatywał ogromny cień z błyskającymi światłami. Huk był potężny. Kiedy
podchodzi do lądowania jest nad domem na wysokości około 1000 metrów. Jednak
bardziej go słychać, gdy się wznosi. Do lotniska w Ostrawie jest około 60 km.
Dwa następne lotniska (Pyrzowice koło Katowic i w Krakowie) są w odległości
każde 100 km (w linii prostej), dlatego mam tutaj świetne widowisko, kiedy z nich startują, lub
podchodzą do lądowania na nie, samoloty. A w ogóle, to ruch samolotowy wraca do
normy, czyli jest ich na niebie coraz więcej (nad nami idą dwa korytarze na
krzyż). I jeszcze są dwa lotniska sportowe dużo bliżej- w Bielsku- Białej i w Rybniku. Z nich latają małe samolociki- małe ale bardzo hałaśliwe i jest i dużo.
A tak wygląda w oryginale
https://www.jetphotos.com/photo/10187559
Co lata nam nad głowami można śledzić tu:
https://www.flightradar24.com/60,15/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz