Ogród.
Rude.
Trzy
tygodnie temu znalazłam martwą wiewiórkę na dole w ogrodzie, pod
brzozą. Straszne. Dla mnie wiewiórki są jak koty domowe. Strata
jednej to cios. Wzięłam martwego rudzielca i… spaliłam w
centralnym. Z bólem serca. Spaliłam, bo nie bardzo mogliśmy
odczytać, jakie były przyczyny jej śmierci. Futerko nienaruszone,
pyszczek spokojny, ciałko niepowykręcane. Uznaliśmy, że to
starość ją zmogła, ale nie mogliśmy wykluczyć choroby. Dlatego
spaliłam. No to koniec- pomyślałam sobie- już nie zobaczę
wesołego rudasa na gałęziach, już mnie nie „obcuka”, tupiąc
śmiesznie łapką o konar i wściekle machając kitą.
Zrobiło
mi się jakoś pusto i strasznie smutno. No, nie śmiejcie się,
strata wiewiórki też może boleć.
Minął
chyba tydzień od tego zdarzenia, kiedy Jaskół cicho wszedł do
domu i przytykając palec do ust, machnął rękę żebym za nim
wyszła przed dom. Powoli, cichutko stanęłam przed drzwiami i
spojrzałam na wierzbę obok wejścia. Widok był niesamowity- trzy
wiewiórki śmigały po pniu tam i nazad, kręciły się wokół
pnia w tempie iście kosmicznym.
Prawie
„słyszałam” ich radosny śmiech. Serce mi stanęło- tym razem
z radości. SĄ, trzy rudasy, nie- trzy ciemnobrązowe, młode
wiewióry są na stanie ogrodowym. Od tego czasu widuję je dosyć
często.
Film jest niedoskonały z wiadomych przyczyn. Jaskół nie chciał przerwać tak wspaniałego występu. Wierzba jest niefotogeniczna odkąd przycięliśmy ją na maksa po tym, jak miała zamiar, ogromna, pod wpływem wichury, zwalić na dach domu. Słup też jest nieteges, ale na niego już naprawdę nie mamy rady. Nie można przestawić słupa, bo nie ma dokąd. Tkwi na posesji, przed wejściem do domu już od 26 lat, a może i więcej? Tak na pewno więcej, ale pozwolenie na budowę domu w jego bliskości dostaliśmy bez zastrzeżeń. Ale nie o słupie i wierzbie ten post.
Rude chyba robią gniazdo na ostatniej, ogromnej tui przy
bramie. Miejsce niepojęte dla ludzkiej logiki, bo tam ruch
największy, ale zwierzaki posługują się swoim instynktem i
doskonale wiedzą, co dla nich najlepsze.
Skrzydlate-
wiosenna inwentaryzacja.
Wróciły
z wojaży drozdy. Naliczyłam trzy sztuki „stacjonarne” i jeden
przylatuje na wieczorne koncerty z innego, niedalekiego ogrodu.
Oprócz drozdów wszędzie panoszą się kosy. Kolejny raz budują
gniazdo w cisie, obok okna sypialni. To znaczy, że ich trasa
przelotu będzie znów nad stołem na tarasie. Oprócz tego, dwa
gniazda rosną w bardzo szybkim tempie obok okna pokoju
„komputerowego”. Jedno zaraz przy oknie, drugie nieco wyżej przy
zejściu się dwóch rynien. Od tygodnia pan kos, w każdy wieczór,
siada na balustradzie balkonu, nad naszymi głowami (siedzimy na
dolnym tarasie) i daje nam koncert. Po raz pierwszy, odkąd tu
mieszkam, ogród często odwiedza stadko szpaków i buszuje na
trawnikach, cicho pogwizdując i coś tam do siebie szczebiocąc. W
ogrodzie jest również parę zięb, dużo sikorek, całe stadko
sierpówek no i stary „kujon” w czerwonych portkach. To ptaki
większe, a wśród „drobiu” mamy: piecuszki, raniuszki,
pierwiosnka, dzwońce i chmarę „rozkrzyczanych” wróbli. Czekamy
na muchołówki. Pewnie jeszcze jakieś ptaszki są, ale na razie nie
rozpoznaliśmy więcej gatunków. Wieczorami i rankami nad ogrodem
czaple odbywają swe przeloty na okoliczne stawy i od czasu do czasu
widzę nad polem sąsiada „stojącą” w powietrzu pustułkę.
Reszta
ogrodowej „żywizny”
Dzisiaj
Młoda przyuważyła przy ścianie domu gadzinę. Beza już nie
reaguje, bo nawet nie drgnęła, a przecież widziała paskudę.
Mamy nadal zaskrońca w mieniu ruchomym. Jest nieduży, cały
brązowy, ze wspaniałymi plamkami za uszami. Mieszka pod tarasem i
mam ogromną nadzieję, że jednak wyniesie się na lato w głąb
ogrodu. Nie wiem, czy to nasz Zyzio sprzed dwóch lat. Ten gad jest
trochę za mały na dorosłego osobnika. A z drugiej strony, robi mi
się nijako, gdy pomyślę, że może to być młody. Brrrrr, całe
stadko zaskrońców w zasięgu wzroku napawa mnie lekkim stracho-
obrzydzeniem. Po południu miałam okazję przyjrzeć się mu bardziej i stwierdzam, że jest śliczny. Ponownie wygrzewał się pod ścianą i nawet, kiedy mnie zauważył, nie spłoszył się bardzo. Majestatycznie wsunął się pod taras. Potem jeszcze wychynął łepek i chwilę się mi przyglądał. Po czym zniknął pod tarasem. Beza, która stała od niego dwa kroki nawet nie mrugnęła. Popatrzyła na gada, odwróciła się i poszła na trawnik.
Żab na razie nie zauważyłam, ale pojawiły się
jeże. Jednego, chyba chorego, wyniosłam dzisiaj w wiaderku poza ogrodzenie. Miał sparaliżowane tylne łapki. No i nadal ogród przekopują całe zastępy nornic, myszy
różnej maści i tabuny kretów. W tym roku spróbujemy to całe
ryjące tałatajstwo przegonić za pomocą czosnku granulowanego.
Podobno skutkuje.
Dom.
A
i owszem, posprzątałam gruntownie. Nie tylko z okazji świąt, bo
od paru lat świąt w ogóle nie obchodzimy. Posprzątałam, bo w
marcu zawsze sprzątam gruntownie po zimie. Przy okazji wywaliłam
znów sporo durnostójek, kilko schowałam do szafki. Niepotrzebne
kurzołapy. Trudno się przyznać, ale mam coraz mniej sił i
cierpliwości do odkurzania oraz mycia takich drobiazgów. Tym
sposobem zrobiło się więcej przestrzeni na półkach. Czy smutniej
i siermiężniej? Chyba nie. Nie przepadam za nadmiernym wystrojem
pomieszczeń.
Święta-
nie było. Nie obchodzimy i nie mamy z tego powodu jakiegoś
specjalnego kaca/wyrzutów sumienia, że łamiemy tradycję. Coraz
częściej łapię się na myślach, że każdy dzień powinien być
dla nas świętem. Co w ogóle decyduje o tym, że jest święto, czy
go nie ma? Mazurek na stole, święconka w kościele, łamanie
opłatkiem? To dla wierzących, a ja nie wierzę. Owszem, wychowano
mnie w tradycji luterańskiej, obchodziliśmy wszystkie święta ze
wszystkimi należnymi im akcentami- oprócz wyjść do kościoła.
Matka, za młodu jeszcze praktykująca, próbowała nawet jakimś
wstępem, uroczystą mową rozpoczynać wieczerzę. Pewnie zamiast
modlitwy. Nie zabrakło łamania się opłatkiem przy kolędach,
śpiewanych w radio, czy z płyty. Wielkanoc też była tradycyjna,
według tradycji luterańskiej. I tak święciliśmy do śmierci
ojca, który nie potrafił sobie wyobrazić życia bez hucznych
świąt. A potem zauważyłam bezsens tego, co robiliśmy. Czy tylko
dla samego tego, że świętowaliśmy tak, jak inni? Podtrzymywaliśmy
jakąś rodzinną tradycję? Być może, bo i tradycją stało się,
że okropnie nas to wkurzało, iż znowu będzie spęd (w podskokach
14 osób) rodzinny, że znowu się pokłócimy przy stole, bo ktoś
zamarudzi, że ryba słabo wypieczona, a makówki za słodkie. Tak,
cała rodzina była terroryzowana przez ojca, bo matka miała to od
dłuższego czasu w nosie. A mnie pozostało wspomnienie wstrętnej
atmosfery, ogromnego zmęczenia, niechęci do świąt, bo większość
tego świątecznego bałaganu była na mojej głowie i nie było
zmiłuj.
Dlatego
teraz święta spędzamy na nicrobieniu. W tym roku Młoda upiekła
sernik, ja ciasteczka z gotowca- ciasta francuskiego i to z wypieków
było wsio. Żadnego wielkiego żarcia, żadnych stosów naczyń do
mycia, żadnego dojadania na siłę po świętach. Za to mnóstwo
śmiechu, ciszy, spokoju i leniuchowania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz