piątek, 2 sierpnia 2013

Fachowcy, czyli jak u Jaskółków nowy chodnik kładziono (2)

Teraz o ekipie majstra. Komin robiła zupełnie inna i z tamtej ostał się Długi (Jacek ma na imię, ale dla potrzeb posta niech tak zostanie)- wygadany, ale raczej mniej lotny. Oprócz Długiego jest jeszcze Młody- uczeń budowlanki, który dorabia do wakacji. Młody to pewnie dziecko inteligenckie, bo zachowaniem wyraźnie odstaje od innych. Bardziej delikatny, milczący i bardzo pracowity. O kombinowaniu z jego strony mowy nie ma. W piątek był jeszcze jeden pan, też taki pod 40tkę, robotny jak diabli, uśmiechnięty, uprzejmy, ale on właśnie poszedł od soboty na urlop. Ekipę uzupełniają na zmianę Bronek- wyraźnie widać, że alkoholik. Stara się bardzo, tylko, że od czasu do czasu nim miotnie, bo to taki chuderlaczek. Jednak chce i pracuje. Bronka w poniedziałek zastępował Józek- emeryt, górnik, który pół świata ponoć zwiedził. Jest przed 70tką i też ciut ciężko mu łopatą idzie. Wyraźnie widać, że ekipa majstra to ludzie z doskoku. Nie ma fachowca od kładzenia instalacji sanitarnej, nie ma fachowca od kładzenia chodników. Te rzeczy robi lub nadzoruje sam majster, inni są od kopania i zasypywania oraz noszenia i mieszania. Jak majster traci się na kilka godzin, robota powoli ustaje.
A dalej było tak.
W zeszłym tygodniu w czwartek Jaskół pojechał pod Kraków po towar. Zostałam z Bezą w domu i pilnowałam interesu. Gdzieś około 11. Jaskół dzwoni do mnie, że dzwonił do niego majster, czy mogą dzisiaj przyjechać zacząć pracę, bo im się luka zrobiła. Najpierw mnie tak zwana cholera trzepnęła, bo wyraźnie szefa prosiłam, żeby dał nam znać jakieś parę  dni przed ich przyjściem, to zrobimy porządek- wytniemy gałęzie i przesadzimy kwiaty z terenu pod chodnik. A oni nagle ni z gruszki, ni z pietruszki chcą się zwalić i od razu rozpocząć prace ziemne. Ale, jak już wspominałam, wiem, że należy szybko łapać taką okazję, bo a nuż w poniedziałek coś im się trafi „ważniejszego” i znowu termin się przesunie. I tak są spóźnieni już prawie miesiąc z powodu deszczów w czerwcu. Dobra, mówię do Jaskóła, dzwoń niech przyjeżdżają i ty też spiesz się, bo ja tu równocześnie sklepu, ekipy i Bezy nie upilnuję. Przyjechali po godzinie, zrzucili na trawnik sprzęt: taczki, od groma łopat, grabie, jakieś wiertła, wiertarkę i coś tam jeszcze. Szef porozstawiał pracowników, pokazał, co mają robić, gdzie kopać i pojechał. W sumie zostało ich dwóch-Bronek i Młody. W ciągu 5 godzin wykopali połowę rowu pod rurę, dół pod studzienkę i gdzieś ze trzy razy robili sobie przerwę śniadaniową. Zrobiłam im kawę i herbatę, bo tak jakoś mi wypada poczęstować przynajmniej raz przez dzień pracowników. Czy ja wiem, czym to jest powodowane? Chyba czuje potrzebę w taki sposób okazać szacunek do ich,  w końcu ciężkiej, pracy.  Ale okazało się, że takie częstowanie to chyba błąd, bo….później… ale nie uprzedzajmy. Szef w czwartek zjawił się po pracowników po 17. Obejrzał  to, co zrobili, zabrał ich i pojechali. W piątek o 8 rano zjawiła się cała ekipa. Czterech pracowników i szef. Od razu zabrali się do pracy. Dwóch-Długi i Urlopowicz- wierciło dziurę w ścianie piwnicy i ci dostali w tym dniu w d…e najwięcej, chociaż ci-Bronek i Młody- na polu pracowali w 34 stopniowym upale. Ściana okazała się nie do ugryzienia. Nasz dom w części piwnicznej mógłby z powodzeniem służyć jako bunkier. Ściana na 60cm z twardego goleszowskiego cementu 350tki, którym zalano kawałki kamienia brynieńskiego, prawdziwej twardej, górskiej skały. Wiercili i kuli 8 bitych godzin. Złamali półmetrowe wiertło i dopiero przed fajrantem udało im się przewiercić mały otwór, który godzinę systematycznie udarami powiększali. Na fajrant rura była założona. I podobnie jak w czwartek, szef się zmył zaraz na początku. Przyjechał dopiero po południu. Posprawdzał poziomy, spady i kazał zasypać rurę, co panowie szybko zrobili. Przywiózł też taką „stopę’ zagęszczającą ziemię- ubijarkę. Przez pół godziny męczył się, żeby ją uruchomić. W końcu ruszyła. Poubijał ziemie wzdłuż wykopu, czym zrobił mi niedźwiedzią przysługę, bo w to miejsce chcę posadzić na powrót rośliny, które stamtąd wykopałam. Jeszcze nie próbowałam jak mocno jest to ubite.
Pod koniec dniówki, postawiłam herbatę, kawę i ciasto na stoliku pod świerkiem. No i tu zaczyna wychodzić osobowość szefa. Poprosił herbatę z sokiem albo cytrynką. Cytrynką…. A skąd ja teraz szefowi cytrynkę wytrzasnę?  Dobra, Jaskół zaniósł napoje w szklankach na tacy, a ja z butelką soku dołączyłam, bo nie wiedziałam, ile go wlać do tej szefowskiej herbaty. Pan podstawił szklankę, zaczęłam lać sok. Wlałam tak ze dwie łychy, a pan trzyma i daje znać, że jeszcze. Hmmmm…. Sknerus nie jestem, lunęłam porządnie. Pan odstawił szklankę, schylił się po wielką butlę z wodą, odkręcił korek i mówi: Tu niech pani jeszcze wleje. Deczko mnie zszokowało. No sory, ja częstuję, ale nie uzupełniam smakowo płynów panu szefowi. Jednak bozia wyposażyła mnie w takt oraz wdzięk, więc powstrzymałam zdziwienie, uśmiechnęłam się, choć w środku już trochę we mnie zgrzytnęło i zaczęłam lać sok do butli. Woda się solidnie zabarwiła, ale panu jeszcze było mało i gdyby nie zagrożenie przelania się na zewnątrz pewnie tego soku wlałabym więcej. Siedzą, piją kawkę, rozmawiają, dowcipkują. Długi wyciera się co chwila ręcznikiem. Upał ciągle dokucza.
- Zmazany ten ręcznik jakiś- nagle rozciąga szmatkę w całej okazałości
- No to wypierz- szef rzuca lekko w jego stronę.
- Jo już szefie dwa wczora wyproł. Te z Bielska też- Długi odrzuca ręcznik na poręcz krzesła.
- Pani pierze- Szef do mnie z szerokim uśmiechem staruje- Taki mały ręczniczek wypierze.
Piorę prawie codziennie, taki mały ręcznik to przecież żaden kłopot. Taaaaaa, ale….. ręczniczek, prawda? Robi się familijnie…. Ręczniczek. Jestem mocno zaskoczona i nie oponuję. W końcu to mały… ręczniczek („Oczko wypadło temu…..Misiu”). O!
Pod  koniec imprezy pytam szefa, o której będzie jutro, czyli w sobotę. A nie… oni mają tę sobotę wolną. Popatrzyłam na Jaskóła, on na mnie.
- Czyli co? Zostawi pan taki rozbebeszony teren przed domem do poniedziałku?- Pytam spokojnie.

Przytaknął. On ma jakąś imprezę pszczelarską, inny pierwszą wolną sobotę od miesiąca, jeszcze inny ma już urlop. No i jak tu nie zakląć? Pogoda jak dzwon, prace o miesiąc spóźnione, teren rozbebeszony, a majster ogłasza wolne. Z trudem się powstrzymałam. Pojechali. Na trawniku walały się puste pety po wodzie, na krzesłach jakieś ścierki, którymi wycierali sprzęt (i ręczniczek- niebieski, a jakże), pod nogami wiadro z brudną wodą, na sęku świerka reklamówka z kawałkami boczku, na stoliku prawie puste opakowanie po musztardzie, przed wejściem do domu sterta kamieni ze starego chodnika….No i my, niepewni, czy w poniedziałek ekipa zjawi się w pracy.
PS . Cały ten bałagan posprzątałam, żeby chociaż w niedzielę był porządek na trawniku.
 Za tym bałaganem jest stary chodnik, który miał być skuty, ale szef postanowił, że połozy puzzle na nim. Kucie tłumaczył zwiększeniem kosztów, ale ja teraz widzę, że on po prostu, gdzie może, tam sobie pracę ułatwia, często kosztem naszych uwag i wizji.
 Tak wygląda "warsztat" naszej ekipy.
 Z prawej strony wykopu jest kamienny chodnik do granicy posesji (już niepotrzebny), który w pierwszej wersji miał być skuty. Szef jednak zadecydował, że kopią wzdłuż tego chodnika. W związku z tym musiałam przyciąć do połowy krzewy, które teraz długo będą odrastać. Zdążyłam z tej strony wykopać rośliny i włożyć do wiader z wodą. Zwalając ziemię za chodnik, zniszczyli również wszystkie rosnące tam rośliny: paprocie, konwalie bluszcz, fiołki. gdyby szef dał  znać chociaż dzień wcześniej,  że przyjeżdżają, kupilibyśmy flizelinę ogrodniczą i położyli na rośliny. Po zasypaniu rowu, ziemię zebrałoby się i jej resztę strzepnęło z flizeliny, między roślinami nie byłoby zwałów gliny  nie do odgrzebania. Nie wiem, jak sobie teraz z tym poradzić. Jak wybrać grudy gliny i co z tymi roślinami połamanymi, zniszczonymi zrobić.
 Rura od kanalizacji.
 Na zasypaną rurę od kanalizacji, nasypali ziemię i położyli rurę odprowadzającą wodę z rynny. Z lewej strony prowadzi chodnik od bocznej bramki do wejścia do domu. Tu będzie cyrk ze schodkami. Do tego chodnika dochodzi ten kamienny pod kątem prostym.Za drugą łopatą widać chodnik do głównej bramki i z prawej kawałek przed wejściem do domu. Za stertą kamieni jest zejście do piwnicy wzdłuż ściany domu. Tu ( z lewej strony) też ekipa nie szczypała się i waliła gliną szeroko na 2 metry pod krzaki. Pół roku będę, chyba, spomiędzy bluszczu wydobywać te zwały gliny, bo nie zebrali wszystkiego, a nawet nie chcę. Pracując grabiami porwali bluszcz i uszkodzili resztę roślin.
 Bezka pilnuje kamienia i uszczelki na rurę.
Niedziela, 8 rano, parapet okienny od północnego wschodu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz