Najpierw o majstrze, czyli o szefie. Polecono mi go
w zeszłym roku na lokalnym portalu jako fachowca od naprawy kominów. Właśnie nasz się ostatecznie sypnął i nie można było już dłużej z tym czekać Pan przyszedł we wrześniu, obejrzał, co ma
naprawić i umówiliśmy się na poniedziałek po dwóch tygodniach (połowa października). Ważny był dla nas
termin, bowiem na początku października zaczynaliśmy wymieniać część okien.
Dokładnie w drugi czwartek miesiąca. Z majstrem od komina umówiliśmy się na
poniedziałek zaraz po wymianie okien. W
poniedziałek ekipa wymieniająca okna potwierdziła swój przyjazd w
czwartek. Ja akurat, jak na złość, mocno się rozchorowałam i całą sprawę znam z
relacji Jaskóła i Młodej, którzy dzielnie trwali na posterunku remontowym. W środę
zadzwonił majster od komina, że mają lukę i mogą przyjść w czwartek. Znam
takich fachowców i trzeba mocno ich pilnować z terminami, dlatego decyzja była
błyskawicom. Dobra, niech wchodzą, będzie szybciej po remoncie, a z tymi od
okien nie powinno im kolidować. W czwartek rano pojawiła się ekipa od okien i
od razu zabrano się do ostrej pracy. Ja w łóżku, dookoła łomot młotków,
grzechot wiertła, pokrzykiwania. Młoda co i rusz przynosiła mi meldunki z „pola
bitwy”. W południe zjawiła się druga ekipa i zaczęła stawiać rusztowanie, żeby
dostać się na dach. Rozpętało się już podwójne piekło, bo i tamci zaczęli walić
młotkami. Nic to, im prędzej tym lepiej, bo zimno było na dworze okropnie, a w
piecu z powodu komina i wymiany okien nie można było palić. W piątek ekipa
wstawiająca okna zakończyła prace, pięknie posprzątała po sobie, pozbierała
swoje narzędzia i stare okna- pojechała. No, myślę sobie, teraz jeszcze ten
komin. Młoda donosi, że już rozebrany i zaczynają na nowo murować. Nagle robota
stanęła. Zrobiło się cicho. Ki diabli? Okazało się, że szef pojechał po piasek
i już drugą godzinę go nie ma. Panowie rozsiedli się przy stoliczku w ogrodzie,
coś tam sobie pogadują, a szefa jak nie ma tak nie ma. Mnie zaczynają powoli diabli
brać, bo na dworze robi się zmierzch, w domu zimno, a tu wszystko z kominem
stoi. W końcu szef przyjechał, pognał chłopaków na dach, ale o 18 zrobiło się
ciemno i musieli zejść. No dobra, jest jeszcze sobota, cały dzień na
dokończenie komina. Akurat. Kiedy Jaskół zapytał, o której będą, usłyszał, że
mają właśnie wolną sobotę i pojawią się w poniedziałek. Noż, kurde! Na dworze
10 stopni, dom wychłodzony, ja chora, zagrzać nijak. Szlag by trafił. Jakoś
przeczekaliśmy te dwa dni i w poniedziałek praca przy kominie została zakończona.
No i to nas zwiodło. Uznaliśmy, że nie jest źle, bo komin i tak szybciej został
odnowiony niż zakładaliśmy. A ponieważ szef na początku mówił, że wykonuje
różne prace budowlane, zapytaliśmy, czy kładzie także chodniki. A i owszem,
kładzie. Hmmmmm, ale jest jeden mały problem, musimy jeszcze zrobić
odprowadzenie do nowego szamba i z rynny, a to przetnie nowy chodnik, więc
musimy chyba zrezygnować z jego usług i wziąć inna ekipę do wykonania tych
prac. Szef kazał się zaprowadzić na miejsce, obejrzał teren, obejrzał piwnicę,
tudzież rynnę i orzekł, że wszystko może on zrobić. Rany…. Jedna ekipa i koniec
szukania. Też zapialibyście z zachwytu, zwłaszcza, że bardzo sensowne wizje
roztaczał. Umówiliśmy się, zatem, że na wiosnę przyjedzie i zrobi kosztorys
wszystkiego, a potem ustalimy termin prac. I tak się stało. W kwietniu pan się pojawił,
wysłuchał naszych życzeń, obmierzył teren i zrobił kosztorys. Na pracę
umówiliśmy się na koniec czerwca/początek lipca.
Cdn.
Pasmo Klimczoka i Błatnej
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz