Teraz o ekipie majstra. Komin robiła zupełnie inna
i z tamtej ostał się Długi (Jacek ma na imię, ale dla potrzeb posta niech tak
zostanie)- wygadany, ale raczej mniej lotny. Oprócz Długiego jest jeszcze
Młody- uczeń budowlanki, który dorabia do wakacji. Młody to pewnie dziecko
inteligenckie, bo zachowaniem wyraźnie odstaje od innych. Bardziej delikatny,
milczący i bardzo pracowity. O kombinowaniu z jego strony mowy nie ma. W piątek
był jeszcze jeden pan, też taki pod 40tkę, robotny jak diabli, uśmiechnięty,
uprzejmy, ale on właśnie poszedł od soboty na urlop. Ekipę uzupełniają na zmianę
Bronek- wyraźnie widać, że alkoholik. Stara się bardzo, tylko, że od czasu do
czasu nim miotnie, bo to taki chuderlaczek. Jednak chce i pracuje. Bronka w
poniedziałek zastępował Józek- emeryt, górnik, który pół świata ponoć zwiedził.
Jest przed 70tką i też ciut ciężko mu łopatą idzie. Wyraźnie widać, że ekipa
majstra to ludzie z doskoku. Nie ma fachowca od kładzenia instalacji sanitarnej,
nie ma fachowca od kładzenia chodników. Te rzeczy robi lub nadzoruje sam
majster, inni są od kopania i zasypywania oraz noszenia i mieszania. Jak
majster traci się na kilka godzin, robota powoli ustaje.
A dalej było tak.
W zeszłym tygodniu w czwartek Jaskół pojechał pod
Kraków po towar. Zostałam z Bezą w domu i pilnowałam interesu. Gdzieś około 11.
Jaskół dzwoni do mnie, że dzwonił do niego majster, czy mogą dzisiaj przyjechać
zacząć pracę, bo im się luka zrobiła. Najpierw mnie tak zwana cholera
trzepnęła, bo wyraźnie szefa prosiłam, żeby dał nam znać jakieś parę dni przed ich przyjściem, to zrobimy porządek-
wytniemy gałęzie i przesadzimy kwiaty z terenu pod chodnik. A oni nagle ni z
gruszki, ni z pietruszki chcą się zwalić i od razu rozpocząć prace ziemne. Ale,
jak już wspominałam, wiem, że należy szybko łapać taką okazję, bo a nuż w
poniedziałek coś im się trafi „ważniejszego” i znowu termin się przesunie. I
tak są spóźnieni już prawie miesiąc z powodu deszczów w czerwcu. Dobra, mówię
do Jaskóła, dzwoń niech przyjeżdżają i ty też spiesz się, bo ja tu równocześnie
sklepu, ekipy i Bezy nie upilnuję. Przyjechali po godzinie, zrzucili na trawnik
sprzęt: taczki, od groma łopat, grabie, jakieś wiertła, wiertarkę i coś tam
jeszcze. Szef porozstawiał pracowników, pokazał, co mają robić, gdzie kopać i
pojechał. W sumie zostało ich dwóch-Bronek i Młody. W ciągu 5 godzin wykopali połowę rowu pod rurę, dół pod studzienkę i gdzieś ze trzy razy robili sobie przerwę
śniadaniową. Zrobiłam im kawę i herbatę, bo tak jakoś mi wypada poczęstować
przynajmniej raz przez dzień pracowników. Czy ja wiem, czym to jest powodowane?
Chyba czuje potrzebę w taki sposób okazać szacunek do ich, w końcu ciężkiej, pracy. Ale okazało się, że takie częstowanie to
chyba błąd, bo….później… ale nie uprzedzajmy. Szef w czwartek zjawił się po
pracowników po 17. Obejrzał to, co
zrobili, zabrał ich i pojechali. W piątek o 8 rano zjawiła się cała ekipa. Czterech
pracowników i szef. Od razu zabrali się do pracy. Dwóch-Długi i Urlopowicz-
wierciło dziurę w ścianie piwnicy i ci dostali w tym dniu w d…e najwięcej,
chociaż ci-Bronek i Młody- na polu pracowali w 34 stopniowym upale. Ściana
okazała się nie do ugryzienia. Nasz dom w części piwnicznej mógłby z
powodzeniem służyć jako bunkier. Ściana na 60cm z twardego goleszowskiego
cementu 350tki, którym zalano kawałki kamienia brynieńskiego, prawdziwej
twardej, górskiej skały. Wiercili i kuli 8 bitych godzin. Złamali półmetrowe
wiertło i dopiero przed fajrantem udało im się przewiercić mały otwór, który
godzinę systematycznie udarami powiększali. Na fajrant rura była założona. I
podobnie jak w czwartek, szef się zmył zaraz na początku. Przyjechał dopiero po
południu. Posprawdzał poziomy, spady i kazał zasypać rurę, co panowie szybko
zrobili. Przywiózł też taką „stopę’ zagęszczającą ziemię- ubijarkę. Przez pół
godziny męczył się, żeby ją uruchomić. W końcu ruszyła. Poubijał ziemie wzdłuż
wykopu, czym zrobił mi niedźwiedzią przysługę, bo w to miejsce chcę posadzić na
powrót rośliny, które stamtąd wykopałam. Jeszcze nie próbowałam jak mocno jest
to ubite.
Pod koniec dniówki, postawiłam herbatę, kawę i
ciasto na stoliku pod świerkiem. No i tu zaczyna wychodzić osobowość szefa.
Poprosił herbatę z sokiem albo cytrynką. Cytrynką…. A skąd ja teraz szefowi
cytrynkę wytrzasnę? Dobra, Jaskół
zaniósł napoje w szklankach na tacy, a ja z butelką soku dołączyłam, bo nie
wiedziałam, ile go wlać do tej szefowskiej herbaty. Pan podstawił szklankę,
zaczęłam lać sok. Wlałam tak ze dwie łychy, a pan trzyma i daje znać, że
jeszcze. Hmmmm…. Sknerus nie jestem, lunęłam porządnie. Pan odstawił szklankę,
schylił się po wielką butlę z wodą, odkręcił korek i mówi: Tu niech pani
jeszcze wleje. Deczko mnie zszokowało. No sory, ja częstuję, ale nie uzupełniam
smakowo płynów panu szefowi. Jednak bozia wyposażyła mnie w takt oraz wdzięk,
więc powstrzymałam zdziwienie, uśmiechnęłam się, choć w środku już trochę we
mnie zgrzytnęło i zaczęłam lać sok do butli. Woda się solidnie zabarwiła, ale
panu jeszcze było mało i gdyby nie zagrożenie przelania się na zewnątrz pewnie
tego soku wlałabym więcej. Siedzą, piją kawkę, rozmawiają, dowcipkują. Długi
wyciera się co chwila ręcznikiem. Upał ciągle dokucza.
- Zmazany ten ręcznik jakiś- nagle rozciąga szmatkę
w całej okazałości
- No to wypierz- szef rzuca lekko w jego stronę.
- Jo już szefie dwa wczora wyproł. Te z Bielska
też- Długi odrzuca ręcznik na poręcz krzesła.
- Pani pierze- Szef do mnie z szerokim uśmiechem
staruje- Taki mały ręczniczek wypierze.
Piorę prawie codziennie, taki mały ręcznik to
przecież żaden kłopot. Taaaaaa, ale….. ręczniczek, prawda? Robi się familijnie….
Ręczniczek. Jestem mocno zaskoczona i nie oponuję. W końcu to mały… ręczniczek
(„Oczko wypadło temu…..Misiu”). O!
Pod koniec imprezy pytam szefa, o której będzie
jutro, czyli w sobotę. A nie… oni mają tę sobotę wolną. Popatrzyłam na Jaskóła,
on na mnie.
- Czyli co? Zostawi pan taki rozbebeszony teren
przed domem do poniedziałku?- Pytam spokojnie.
Przytaknął. On ma jakąś imprezę pszczelarską, inny
pierwszą wolną sobotę od miesiąca, jeszcze inny ma już urlop. No i jak tu nie
zakląć? Pogoda jak dzwon, prace o miesiąc spóźnione, teren rozbebeszony, a
majster ogłasza wolne. Z trudem się powstrzymałam. Pojechali. Na trawniku
walały się puste pety po wodzie, na krzesłach jakieś ścierki, którymi wycierali
sprzęt (i ręczniczek- niebieski, a jakże), pod nogami wiadro z brudną wodą, na
sęku świerka reklamówka z kawałkami boczku, na stoliku prawie puste opakowanie
po musztardzie, przed wejściem do domu sterta kamieni ze starego chodnika….No i
my, niepewni, czy w poniedziałek ekipa zjawi się w pracy.
PS . Cały ten bałagan posprzątałam, żeby chociaż w niedzielę był porządek na trawniku.
Za tym bałaganem jest stary chodnik, który miał być skuty, ale szef postanowił, że połozy puzzle na nim. Kucie tłumaczył zwiększeniem kosztów, ale ja teraz widzę, że on po prostu, gdzie może, tam sobie pracę ułatwia, często kosztem naszych uwag i wizji.Tak wygląda "warsztat" naszej ekipy.
Z prawej strony wykopu jest kamienny chodnik do granicy posesji (już niepotrzebny), który w pierwszej wersji miał być skuty. Szef jednak zadecydował, że kopią wzdłuż tego chodnika. W związku z tym musiałam przyciąć do połowy krzewy, które teraz długo będą odrastać. Zdążyłam z tej strony wykopać rośliny i włożyć do wiader z wodą. Zwalając ziemię za chodnik, zniszczyli również wszystkie rosnące tam rośliny: paprocie, konwalie bluszcz, fiołki. gdyby szef dał znać chociaż dzień wcześniej, że przyjeżdżają, kupilibyśmy flizelinę ogrodniczą i położyli na rośliny. Po zasypaniu rowu, ziemię zebrałoby się i jej resztę strzepnęło z flizeliny, między roślinami nie byłoby zwałów gliny nie do odgrzebania. Nie wiem, jak sobie teraz z tym poradzić. Jak wybrać grudy gliny i co z tymi roślinami połamanymi, zniszczonymi zrobić.
Rura od kanalizacji.
Na zasypaną rurę od kanalizacji, nasypali ziemię i położyli rurę odprowadzającą wodę z rynny. Z lewej strony prowadzi chodnik od bocznej bramki do wejścia do domu. Tu będzie cyrk ze schodkami. Do tego chodnika dochodzi ten kamienny pod kątem prostym.Za drugą łopatą widać chodnik do głównej bramki i z prawej kawałek przed wejściem do domu. Za stertą kamieni jest zejście do piwnicy wzdłuż ściany domu. Tu ( z lewej strony) też ekipa nie szczypała się i waliła gliną szeroko na 2 metry pod krzaki. Pół roku będę, chyba, spomiędzy bluszczu wydobywać te zwały gliny, bo nie zebrali wszystkiego, a nawet nie chcę. Pracując grabiami porwali bluszcz i uszkodzili resztę roślin.
Bezka pilnuje kamienia i uszczelki na rurę.
Niedziela, 8 rano, parapet okienny od północnego wschodu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz