III
Zjawiła się. O 9,30 JUŻ była. Przyjechali. Najpierw
wysiadł szef, za nim zdychający,
skacowany, ledwo trzymający się na nogach Długi i jeszcze Młody. Bronka nie
było. Już nie musieliśmy pytać. Zwłaszcza, że najbardziej „zdrowy” był Młody.
No ale on ma 17 lat i obce mu są „takie” długie weekendy. Czyli co? Czyli szef
przyjechał do pracy ze skacowaną ekipą. Gdzieś około 11 Długi złożył protest.
On nie da rady, on jest chory i szef ma go zawieść do teściowej. Faktycznie pot
lał się z niego strumieniami, chwiał się na nogach i wyglądał bardzo mizernie.
Na dworze upał- ponad 40 stopni w słońcu (prace w pełnym nasłonecznieniu).
Wprawdzie radziłam im w piątek, żeby przyjechali wcześnie rano, to wtedy ten
fragment jest do godziny 10tej w mocnym cieniu, ale…. Po godzinie szef się
ugiął. Dobra, odwiezie Długiego, ale tu jeszcze wyda dyspozycje, gdzie trzeba
kopać.
Zawołał Józka i Młodego, ja stanęłam obok, bo muszę
przecież pokazać, gdzie chcę, aby peszel odwadniający szedł w ogrodzie tak, aby
go nie zniszczyć. I tu zaczyna się cyrk.
- To, gdzie ma iść ten peszel- szef do mnie.
- Tu, bliżej tych iglaków- pokazuję wyraźnie linię
obok płożaka, z dala od róży (peszel ma iść między nimi). Pierwsza wersja była, że tylko do róży, ale szef powiedział, żeby dalej do spadu. OK.
-Dobra, dajcie sznurek- szef do Młodego. Sznurek!
Nie ma sznurka.
-Ma pani sznurek? Bo tu trzeba linię wytyczyć- szef
o mnie kategorycznie.
- Mam sznurek- lekko zszokowana tonem oraz brakiem
podstawowego „narzędzia” idę do domu i przynoszę duży kłębek porządnego sznura.
Wziął go ode mnie. Dziękuję? A zapomnij. Rzucił
kłębem w Młodego
- Bierz i chodź.
Patrzę, wytycza linię blisko róży. Kurcze, nie tak.
- Szefie, to ma iść bliżej iglaka, dalej od róży. O
tu….- pokazuję palcem i zaznaczam patykiem.
-Dobra, bierzcie peszel- szef mnie ignoruje. Stoję
i czekam, kiedy w końcu zareaguje na moją uwagę. Biorą peszel i kładą blisko
róży (ogromny krzak rugozy). Józek zaczyna łopatą wzdłuż niego ciąć darń. Na
marginesie, najpierw rozciągnęli sznurek, potem go odrzucili i w zamian
położyli peszel.
-STOP- podnoszę głos- Czy pan słyszy, co ja
mówię?!- już wściekła zwracam się do szefa. W końcu raczył zareagować.
-Ja pani pokażę jak peszel pójdzie- jakby do niego
nie docierało, że już coś ustalaliśmy, zaczyna od początku kombinować.
-Nie, to ja panu pokażę, jak peszel powinien pójść-
biorę peszel i układam go bliżej iglaka, a na końcu skręcam trochę między
daglezję i sosnę. Szef bierze i prostuje końcówkę.
- Szefie- staram się opanować- to MUSI być
skręcone, bo tu są korzenie ogromnego świerka, który tu kiedyś rósł, o widzi
pan pień?- pokazuję porządny pień- I za Chiny się tu nikt nie przekopie. A tam
musi iść bliżej iglaka, bo tu jest wgłębienie w ziemi i będzie się kałuża po
wykopie robić. Nie widzi pan tego????!!!!- jeżeli facet myślał, że ja mam takie
sobie fanaberie, to teraz coś do niego dotarło. W końcu mogłam ich puścić
prosto i niech się męczą jeszcze trzy dni z korzeniami. To, co tu opisuję, te
moje uwagi i „żądania” pod jego adresem, to żadne moje widzi mi się. Ja naprawdę
staram się współpracować z ekipami i nie utrudniać im pracy. I jeszcze jedno-
ustaliliśmy z Jaskółem, że to ja będę „nadzorem”, bo ja tu dłużej mieszkam,
znam lepiej realia i wiem więcej na temat tego domu oraz ogrodu. Dla nas to było
jasne. Dla szefa nie, choć wyraźnie mu Jaskół na początku powiedział: Żona tu
rządzi i jej proszę słuchać. Wszystkie uwagi proszę do niej kierować. Jednak w
szefie siedzi samiec- kobietka, cha! Cha! Co mi tu będzie mówić, ja jestem
fachowcem! HOWK! Nie wziął też (raczyło mu się zapomnieć, że to ja z nim pod
kątem spraw technicznych głównie rozmawiałam i stawiałam pytania) pod uwagę, że
ja jestem bardzo „techniczna” baba, byłam przy budowie domu, przeprowadzałam
remonty, prawa fizyki są mi znane, trochę wiedzy na temat budowlanki liznęłam i
potrafię (jeszcze) logicznie myśleć, oraz wysuwać wnioski. Dla mnie 2+2 jest
przy remontach zawsze 4. No i się przejechał.
Młody z Józkiem kopali rowek na szerokość łopaty i głębokość półtora
łopaty o długości 20
metrów w upale przez 5 godzin, co chwilę odpoczywając.
Żal mi ich było. Skończyli po 17tej. Szef przyjechał po nich po 19tej. Przywiózł
w wiaderkach trochę żwirku, pospiesznie zasypali pół peszla, ale zanim
pojechali mówię do niego.
- Szefie to ustalmy teraz na spokojnie, jak ten
chodnik ma wyglądać, bo widzę, że teraz na niego kolej.
Zaczynamy od bocznej bramki. Teren jest lekko
pochyły- schodzi w dół do domu i potem lekkie zbocze w ogród. Ustalamy, że
przed bramką będzie jeden schodek, a za bramką, w połowie od wejścia do domu
(wejście jest prostopadłe do tego odcinka) będzie drugi schodek, żeby
zniwelować pochyłość tak, jak to ustaliliśmy. Chcę też omówić uzupełnienie kawałka
chodnika, który został wybrany przez nich, ale widzę, że szef w ogóle mnie nie
słucha. Tonem głosu zmuszam go do uwagi i kontynuuję dalej, pokazując, gdzie
chcę krawężnik. W tym samym momencie on odwraca się do mnie plecami i lekceważąco
mówi: Teraz nie mam czasu, jutro pogadamy- i nie oglądając się, odchodzi na
parking.
Ooooooooooooooo…. Nie z Jaskółką takie numery. To
było to ostatnie nadepnięcie na mój „odcisk”. Decydujące. Wściekłam się. Jak
mnie nie szanujesz, to teraz się mnie bój. Od tej chwili nie popuszczę ani na
milimetr. Ma być tak zrobione, jak zechcę.
IV
We wtorek było pochmurno, trochę popadywało.
Godzina 9. ekipy nie ma.
-Aha– mówię do Jaskóła-Teraz zobaczymy, jak się
odwodnienie sprawdza. Jednak koło 10tej przestało popadywać, ale nie
wypogodziło się. Po 10tej, ekipa JUŻ była. W liczbie sztuk 2; Młody i szef.
Zabrali się do zasypywania peszla, a ja do szefa:
- Wczoraj mnie pan zlekceważył, więc teraz obgadamy
do końca jak ten chodnik ma wyglądać. Byłam wściekła i nie miałam zamiaru bawić
się w uprzejmości. Coś tam próbował mówić, ale nie słuchałam go.
Zaczynamy od bocznej bramki. Szef się rozwija
-Tu za bramką zrobimy dwa schodki…
-Jakie dwa schodki- ton mi się podnosi- ma być
jeden, a tu drugi- pokazuję palcem miejsce na drugi schodek.
Jest zaskoczony, ale słucha;
- Jak pani chce….- próbuje.
- Nie jak ja chcę tylko tak ustaliliśmy. Nie
pamięta pan tego. DWA RAZY ustalaliśmy, że jeden schodek ma być i wyrównanie do asfaltu.
Milczy. Staję w bramce:
-I nie będzie żadnego podnoszenia bramki, bo nie
wie pan, jak długi jest ten bolec w tej listwę- pokazuję metalową poziomą listwę,
w którą pionowo jest zamontowany bolec, na którym chodzi bramka.
W milczeniu patrzy
w to miejsce i nagle jakby go olśniło. Zaczyna omawiać poziomy. Wydaje się,
że załapał, o co mi chodzi. Dobra. Przechodzimy do uzupełniania bocznego
chodniczka.
- To tu wstawimy krawężnik, i do niego będzie
dochodził chodniczek z tych starych puzzli.
Chodniczek jest prostopadły do chodnika od bramki.
Krawężnik przecina go wpół. A wysoki krawężnik, jaki facet proponuje zrobi
przeszkodę, którą trzeba będzie przekraczać. Patrzę, słucham i czekam, kiedy
powie, że podniesie mały chodniczek do poziomu głównego. Nie, zabiera się przed
dom.
- Zaraz, zaraz, jak to pan sobie wyobraża, że my
będziemy z ciężkim kubłem ze śmieciami przekraczać krawężnik????!!!!-
luuuudzie!!!!!!!! Zaraz mnie trzaśnie. Czy ja mam z idiotą do czynienia, czy z
fachowcem.
Wraca i patrzy w miejsce przecięcia się chodników.
-To jak pani chce?- pyta z kamiennym spokojem.
Chyba nic nie jest w stanie matoła ruszyć. Zaczynam się zastanawiać, czy to
jego norma.
-Jak ja chcę? Po ludzku chcę. Tu mają być z boku
krawężniki doprowadzone do głównego i z głównego z lekkim spadem przejście na
boczny!- tracę cierpliwość. Czy ja mam całą umysłową robotę za szefa odwalać,
czy on jest taki tępy, czy udaje tylko fachowca?
Przechodzimy do bramki głównej. W planie było, że
jak podniesie chodnik (układa puzzle na starym betonowym pasie) to trzeba
podciąć dolne pręty.
- Tu się podetnie, a jak będzie mało to damy
podkładki pod zawiasy.
- Stop! Tu ma pan zamek- pokazuję paskudnie palcem.
Na szczęście zamek jest otwarty w górę i można zatrzask podnieść. Ale pojawia
się problem płytkich zawiasów. Maksymalnie można podnieść na podkładkach 0,5 cm . No to powodzenia,
myślę sobie. Na wiosnę zapewniał, że ta bramka to żaden problem. I oby tak
zostało.
Idziemy przed dom. Tu jest trochę do obgadania, bo
z boku głównego wejścia jest filar, a za filarem zejście do piwnicy (schodek,
potem mała platforma i reszta schodów pod kątem prostym do ściany, schodzi się wzdłuż ściany. Do filara
sprawa raczej nieskomplikowana- równy placyk z lekkim nachyleniem w stronę
ogrodu, żeby woda tam ściekała, a nie do piwnicy. Tu jesteśmy zgodni. Szopki
zaczynają się przy zejściu do piwnicy. Cały czas mówimy o wyłożeniu puzzli na
stary beton, więc cały poziom podnosi się co najmniej o 10 cm . Zastanawiamy się, co
zrobić z pierwszym schodkiem. Może być za wysoki. Szef mierzy – wychodzi z
puzzlem 25 cm .
Jeszcze norma. Ale waha się i twierdzi,
że jak da cement to puzzle się podniesie jeszcze. Fakt. Proponuje zrobić
schodek dodatkowy przed. Problem w tym, że ten schodek byłby wykrojony z całej
powierzchni i byłby niski. Kto nie zauważy, ryje pyszczydłem po następnych
schodach. Odpada. Szef kombinuje, żeby schodek zrobić na platforemce w poprzek
schodzących schodków do piwnicy z lekkim uskokiem. Tu mnie już naprawdę ruszyło
-No co to za bzdury pan tu proponuje. Schodek,
uskok, schodki?! Tu się chodzi z dwoma ciężkimi wiadrami z popiołem. Mają
ludzie nogi połamać?!- jestem wściekła, bo na wiosnę było wszystko omówione,
dokładnie pomierzone- kosztorys zrobiony, a tu cała zabawa od nowa się zaczyna
i facet kompletnie nie jarzy, że pierdoły plecie. Ale ,kiedy zapytał, czy nie
można byłoby schodzić między filarem, a schodkiem przy wejściu do domu, gdzie
jest na metr szeroka szczelina, a z tego 20 cm pod nogami zabiera schodek do domu, to coś we
mnie pękło. Jaskół, który się temu przysłuchiwał, odwrócił się w milczeniu i
wszedł do domu. I dobrze, bo mogłyby szmaty polecieć. Jeszcze szef coś tam
próbuje o szerszej wylewce na platforemce mówić, kiedy przerywam mu brutalnie.
- Tu będzie schodek, gdzie jest i żadne puzzle na
schodku. Czym to pan przytwierdzi?
-Na zaprawie betonowej skleję- widzi, że ja nie mam
zamiaru bawić się w łamigłówki, tylko chcę konkretów.
- Ale pan sobie zdaje sprawę z tego, że jak ktoś
stanie z ciężarem na końcu takiego puzzla, to nawet na zaprawie może go
wyłamać?- zobaczyłam taką katastrofę zupełnie wyraźnie. Chwilę pomilczał
-To damy krawężnik na zaprawie.
-I słusznie, krawężnik ma większą powierzchnię, inaczej nacisk się rozkłada. – ja naprawdę w takich sprawach myślę konkretnie i
mam wyobraźnię. A w dodatku lata praktyki w zmaganiu się z przeciwnościami
technicznymi wyrobiły we mnie odruch: na wszelki wypadek zabezpieczyć się przed
wszystkimi ewentualnymi bublami i przeciwnościami- hasło: „Przewidzieć
katastrofę”. I ciągle zastanawiałam się, czy rzeczywiście szef nie widzi tego,
nie potrafi myśleć, przewidzieć?
Na koniec mówię jeszcze do niego, że w piwnicy
trzeba otynkować wystającą ze ściany rurę i zaślepić ją zaślepką, bo do
przyszłego roku nie może tak zostać. Kiedy w piątek Jaskół mówił to samo,
usłyszał, że ma szmatami rurę zatkać. A ja postanowiłam nie dać się zbyć tak
arogancko. Szmatami to on może sobie u siebie okienko w piwnicy lub rurę
zatykać. Jest u klienta i ma robić porządnie i w czasie się mieścić.
-Ale tynkować to chyba nie teraz- zdziwiony szef
jakby się nagle opamiętał- a zaślepka, zaraz… gdzieś tu była…Nie, daliśmy ją do
ziemi. Niech pani na razie szmatami zatka.
- Ma być zaślepka, nie będę jakimiś szmatami rury
zatykała. A zatynkuje pan, jak będzie tynkował dziurę wokół komina- popatrzyłam
na niego paskudnym wzrokiem. Jeszcze chciał coś dodać, ale zrezygnował.
Zaślepka została osobiście przez szefa założona w dniu następnym.
Potem jeszcze wraz z Jaskółem pokazaliśmy na
wystającą około 30 cm
z ziemi studzienkę i powiedzieliśmy, że ma mieć ona dekiel na poziomie ziemi.
Był bardzo zdziwiony, że nie chcemy jej obsypać ziemią. No ludzie, zlitujcie
się, na trawniku ma być pagórek z wystającą częścią studzienki i deklem.
-Studzienka ma być na poziomie ziemi, może nawet
trochę niżej, bo my tu kosiarką kosimy.
- A ja myślałem, że taki pagóreczek może zostać.-
zdziwił się szef naszym wymogiem. Doprawdy, ręce mi opadły.Rżnie idiotę, czy jest taki tępy?
- Pan u siebie w domu też ma takie pagóreczki na
trawniku? –zapytałam zgryźliwie. Nic nie odrzekł. Po chwili osobiście uciął
wystająca część i przykręcił dekiel ciut niżej trawnika.
Po naszej rozmowie dał Młodemu instrukcje i zostawił
go samego. Pojechał. Zrobiło się cicho. Młody kopał sobie spokojnie rowki pod
krawężniki, my zajęliśmy się swoimi sprawami.
Późnym popołudniem zajeżdża szef wyładowanym puzzlami samochodem. Z nim
przyjeżdża jakiś nowy pracownik. Szef prosi Jaskóła, żeby wyjechał samochodami
(dwoma) poza bramę, bo on chce na tym miejscu ułożyć puzzle. Jaskół mówi, że
tylko jednym wyjedzie, ponieważ nie ma gdzie drugiego postawić (wzdłuż drogi i w
dodatku na noc). Wsiada do mojej renówki i…. ZONK! Auteczko odmawia wyjazdu
(kochane). Robi pstryk, milknie. Zatem szefunio musiał dygać puzzle na
trawniczek i układać wzdłuż chodnika. A tak ułożyłby sobie na parkingu, a potem
siła robocza przenosiłaby dalej. Staję przy samochodzie, Jaskół w środku, maska
otwarta, nagle szef staje obok maski. Rozmawiam z Jaskółem, a kątem oka widzę,
jak facet pcha łapy do środka i wyciąga wiązkę kabli. No do cholery- prosił go
ktoś o pomoc? I co to za numer pchać łapy do cudzego samochodu bez pytania? A
czy ja wiem, czy on się na tym zna? Bezczelny
typ i tyle. Nie wiem czy kierowała nim chęć pomocy, czy pokazanie, że na tym
też się „zna”. Posądzam go o to drugie. Już miałam warknąć, żeby zabrał łapska,
ale sam wepchnął kable z powrotem coś pomamrotał i odsunął się. Gdybym była z
drugiej strony, to kto wie, czy nie spuściłabym mu maski na te grzebiące w moim
auteczku łapy. Wrrrrrrrrrrr… mojego auta bez pytania nie wolno nikomu tykać.
Taką mam zasadę. Jest osobiste, jak majtki i mąż.
Siedzę sobie na krzesełku i obserwuję, jak puzzle
układają. Przysiada się do mnie, milczy.
- Dzisiaj przywieźliśmy same puzzle, bo zabrakło
krawężników- mówi po chwili. Jeszcze do mnie nie dociera, że przecież zaczyna
się całą imprezę od położenia krawężników i miała się zacząć co najmniej wczoraj. Jak nie ma
krawężników to nie ma roboty.
-I co dalej?- pytam spokojnie.
- Na jutro zamówili. Dzisiaj Czech zabrał 6 palet.
- A jak nie będzie to co?- jeszcze ciągle jestem
spokojna. Patrzę sobie w dal i myślę, że nie mój biznes, ma jak najszybciej to
skończyć.
- To poszukam gdzie indziej. Są jeszcze czerwone.
Nie chce pani czerwonych? Są wprawdzie trochę droższe, ale są.
Najpierw dociera do mnie słowo „poszukam”. Jak
„poszukam”? Gdzie „poszukam”? Ile to potrwa to „poszukam” i dlaczego do k…..
nędzy fachowiec nie zabezpiecza materiału dużo wcześniej?! Potem wyobrażam
sobie szlaczek z krawężników czerwonych i szary chodnik w środku. FUJ!
Obrzydliwa wizja.
- Nie chcę czerwonych. A o ile droższe?- ciekawa
jestem za jaką cenę chce sobie szefunio ułatwić sprawę.
- 1,98 sztuka- mówi lekko
- A całość ile?- pytam już nieobowiązująco, bo o
czerwonych mowy więcej nie będzie, ale niech się wysili i policzy.
-A tak niecałe 100 złotych- rzuca po chwili.
- Mowy nie ma. Nie będzie czerwonych. Jutro pan przywiezie szare i już-
kończę rozmowę i idę do domu. Znieśli, pojechali. Na parkingu zostali Jaskół
oraz mój brat, który przyjechał zobaczyć, co w samochodzie siadło. Banalna
sprawa. Stary akumulator zdechł. W samą porę. Bo nasza grzeczna „uległość”
względem szefa już dawno powinna zostać zaniechana. Wycinamy jeszcze parę
gałęzi (piłą) i wykopuję resztę kwiatów, które mogłyby przeszkadzać. Na koniec
mocno podwiązujemy krzaki róż, bo zaraz obok nich będzie kopany rowek pod
krawężnik.
V
Środa, wczesny ranek. Słyszę jak u sąsiada już
drugi dzień od 7mej stukają młotki. Kładzie nowy dach. U nas nic nie zakłóca
ciszy chociaż praca czeka. Przed 6tą Jaskół wyjeżdża po towar pod Kraków. Ma
jak najszybciej wrócić. Sytuacja się powtarza. Zostaję sama do pilnowania
sklepu i Bezy.
O 9.30 pojawia się ekipa. 15 minut później jest już
Jaskół. Mój mąż potrafił w ciągu niecałych 4 godzin przejechać 200 kilometrów ,
zrobić zakupy, przywieźć towar. Szef do pracy przyjechał jak na piknik o 9.30.
Na wstępie mówię mu, że mają przenieść ogromny
kamień, który wkulali między krzak i kwiaty. Najpierw go wynieśli ze starego
miejsca na trawnik (taki 30 kilowy) i uzgodniliśmy, że przewiozą go aż za
garaż. Kamień sobie na trawniku leżał 5 dni, a szóstego dnia (wtorek) ktoś go
przeniósł z trawnika z powrotem. Dowcipniś. Już nie wspomniałam nawet, że wykopane
(bo poprzedni „fachowcy” bezczelnie wrzucili je do wykopu dookoła
fundamentu),drogie kamienie brynieńskie, które miały zostać wywiezione za
garaż, zabrali w poniedziałek i wywieźli na gruzowisko. Taki kamień jest świetny na skalniak.
Bezmyślnie załadowali je z resztą gruzu i wywieźli. Czy znowu miałam się szarpać
o kupkę kamieni? Takich kamieni, za które się słono płaci? Takich, z których
robi się pomniki na cmentarzu, płytki chodnikowe lub płytki naścienne? Czy do
tych…. nie dociera, że bezmyślnie robią szkody????? Nie chciało się zapytać,
upewnić, chociaż wyraźnie powiedziałam, że tych kamieni mają nie ruszać. Ależ
jak ja mogłabym ich posądzać o jakąś złośliwość, prawda? Szef nie protestował.
Kazał wziąć taczki i kamień po pięciu minutach był za garażem. No, no,
pomyślałam sobie, facet, to z tobą trzeba, niestety, ostro i nieprzyjemnie, wtedy
osiągam jakieś wyniki. Szef podchodzi do róż i mówi do mnie:
- Potrzebny jest sznurek, bo to trzeba do krzaka
przyciągnąć.- pokazuje paluchem na krzak róży i krzak za nim.
- Już je poprzyciągałam- protestuję, ale on nie
reaguje na moje słowa. Bronek odgarnia krzak i pokazuje mi, że jeszcze trochę
można. Idę po sznurek, oplatam nim krzak róży i podaję Bronkowi końcówki. Ten prosi,
żeby Długi jeszcze mocniej krzak nagiął. Długi bierze łopatę i widzę jak
ostrzem wali prosto w łodygi. Noż kurna…
- Nie tak!- jestem wściekła- poprzecina pan łodygi.
- To jak?- Długi jest zniecierpliwiony.
-Tak…- biorę łopatę i odwracam na płasko, tym
płaskim przysuwam łodygi w stronę Bronka. Drugi krzak Bronek przyciska stylem
na poprzek. Widać, że szybko się uczy. Pozostałe mogą już tak zostać, jak je
związałam. Szef łaskawie zaakceptował.
Chyba za wcześnie pomyślałam o zbawczym działaniu
mojej „stanowczości”, bo szef pokazał palcem na krzak, który był już mocno
przycięty i powiedział, że jeszcze „to”, „to” i „to” trzeba wyciąć. Dobra,
myślę sobie jeden wystający patyk rzeczywiście może im przeszkadzać, ale krzak
„wycięty” jest na metr szerokości od krawężnika, więcej nie tnę. Idę po nożyce
i słyszę, jak szef rzuca do reszty, że jeszcze więcej gałęzi trzeba wyciąć.
Zawrzało we mnie. Odwracam się i mówię, że taki krzew rośnie 15 lat i jest
specjalnie formowany. Nie pozwolę, żeby mi niszczył to, co ma być ozdobą,
zwłaszcza, że już ma dosyć miejsca. Wycinam wystający patyk, a facet jeszcze
jeden ze środka brutalnie odgina.
- To też trzeba- coraz bardziej gnie gałąź.
- Ale dlaczego, przecież ona w środku rośnie?!-
gwałtownie protestuję.
- Ale tu wystaje, a my mamy bezpiecznie pracować.
Dla pani ważniejszy jest krzaczek niż nasze bezpieczeństwo.- mówi z
naganą. Wyraźnie próbuje mnie wpędzić w
poczucie winy.
-Przecież nie będzie pan chodził pod nim- oponuję,
ale podaję mu nożyce- Niech pan tnie. Patrzy na nożyce, a potem na mnie. Do
diabła, chyba nie myśli, że ja będę grubszą gałąź ciąć. Nie ruszam się, ale mam
ochotę trzepnąć go po łepetynie. Macho w pysku, łapki słabe.
- To lepiej piłeczką wyciąć, szkoda nożyc- jeszcze
próbuje migać się.
- Nie szkoda nożyc, niech pan tnie i to jest OSTATNIA.-
jestem stanowcza i nieugięta. Wyciął, odebrałam gałąź i poszłam położyć ją na
trawnik. Wracam i co widzę? Facet stoi tyłem do mnie i obcina dalsze gałęzie.
Do cholery…. Chyba wyczuł, że teraz to się już nie opanuję i dostanie … sory… kopa.
Zrobiło się cicho, odwrócił się do mnie, podał mi nożyce. Wzięłam je, położyłam
na schodku, po czym wzięłam z powrotem, bo mi mignęło, że jak zostawię, to pewnie
dalej sobie powycina dookoła to, co rzekomo będzie przeszkadzało. Weszłam do
domu i z całej siły strzeliłam drzwiami. Cud, że futryny wytrzymały. Wściekłość
mnie ogłuszyła. Nie mogłam dojść do siebie. Ja naprawdę nie przesadzam. To jest
typ miszcza, któremu najlepiej pracowałoby się na pustyni. Gdyby mógł, to
wykopałby i te róże, chociaż posadzone są pół metra od krawężnika. Dla niego
to, że ktoś chce mieć ładnie, że rośliny rosną, że trzeba czasu, żeby coś
ładnego wyhodować nie ma znaczenia. Gałązka „przeszkadza”- wyciąć chociaż tę
samą gałązkę można na chwilę przywiązać. To, że niszczy czyjąś własność i ktoś
chce zachować jak najwięcej pierwotnego wyglądu, też nie ma znaczenia. Miszczu
działa i z drogi mu schodźcie….
Po porannej akcji postanowiłam, że będę co pół godziny wychodzić i sprawdzać, co wyczyniają, bo teraz już wiedzieliśmy, że tę
ekipę, a zwłaszcza szefa, trzeba pilnować i to mocno. Nie da rady, trzeba
patrzeć na łapy i ochrzaniać choćby profilaktycznie. I tak robiłam, chociaż
wcale mnie to nie bawiło. Chyba nikt nie chce robić za ostatnią wredę. Jedną z „kontroli” przeprowadziłam z balkonu
na piętrze. Akurat kładli krawężniki od bocznej bramki. Patrzę i widzę, że cały
chodnik jakby trochę zwichrowany. Mówię do szefa, że ma to trochę krzywo.
Zaskoczony, że ja na górze, tłumaczy krzywiznę korzeniem wierzby, który dalej
nie puszcza, a z drugiej strony musiał wyjść za rynnę. Ok. Jest to nieduży
feler, nie czepiam się. Ale coś mi nie pasuje z tym drugim stopniem, który miał
być między bramką i wejściem do domu. Według mnie wychodzi akurat w środku
krzyżowania się bocznego chodniczka z głównym. Hmmmmm…. pytam, zatem, Szefa,
gdzie przewiduje drugi schodek, nic nie sugerując. Nie, nie będzie drugiego
schodka. Szef zdecydował się zrobić jednak lekki spad. No dobra. Będzie
ładniejsze. Prawdę mówiąc nie bardzo mi ten drugi schodek pasował, ale to on
się uparł, że inaczej nie wyjdzie ze spadem. Po południu przyjechał brat
Jaskóła i rozmawialiśmy sobie przy kawie. Ja od czasu do czasu chodziłam
pokazać się ekipie. Sprawdzałam, czy wszystko idzie zgodnie z
planem. Szło. Około 16 wyszłam i zobaczyłam, że na froncie robót nie ma żywej
duszy. Wszystko pięknie posprzątane. Ani peta po wodzie, ani ściery, narzędzia
poukładane, a ekipy brak. Zszokowało mnie to. Wynieśli się po cichu, jak nie
przymierzając, banda łotrów. Czy ja się czepiam, jeżeli stwierdzę, że
kulturalny szef przyszedłby powiedzieć, że na dzisiaj kończą? A nie, jak małe
obrażone dzieci, pozbierali zabawki z piaskownicy i poszli do domu. Ja już nie wspomnę,
że czas ich gonił, a mimo to w środę pracowali tylko 6,5 godziny- firma, która
wykonuje prace sezonowe, i której praca zależy od pogody. Kolejny dzień
zostaliśmy na rozbebeszonym placu „budowy” a czekał nas kolej dzień dezintegracji domowej. Już 5 cały dzień
siedziałam z Bezą w domu. wychodziłyśmy tylko na siusiu. Zaczynał mnie powoli szlag
trafiać. Zaczynałam również „chorować” na remont. Najbardziej mnie rozbija ta, głupia
w końcu, „walka’ z szefem. Ja nie lubię być jędzą i satrapą. Mnie to nie bawi.
A z każdym dniem coraz bardziej przekonywałam się, że inaczej nie można. To
mnie rozkładało.
CDN.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz